Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-10-2010, 20:04   #601
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
BIG POST PART 1 z 3 (składam ukłony Obce za współpracę ;])

Pon., 22 X 2007, Chinatown, Mieszkanie Sunga, po 19:00

Nawet się nie rozejrzała.

<<No patrz, ale ty na niego działasz, nawet posprzątał. Może nauczy się gotować?>>

Usiadła zaraz obok, puszkę piwa odstawiła na ziemię.

<<Papierosek, piwko, telewizor, prawdziwa szara normalność. Zawsze jej pragnęłaś.>>

Szydził. Głos w jej głowie znał każdą jej myśl, pragnienie. Ale ona nigdy nie miała normalnej rodziny. Nie potrzebowała też jej namiastki.

Złapała Sunga za brodę i wpiła się w jego usta. Nie chciała Prawdziwej Amerykańskiej Rodziny w krzywym zwierciadle i szarej normalności z telewizora. A piwo miało paskudny gorzki posmak. Potrzebowała energii, dużo i teraz.

W końcu zaczerpnęła tchu, powoli zjechała na jego kolana i przytuliła głowę do jego brzucha. Chciała poczuć pieśń jego oddechu i melodię jego serca. Mężczyźni do tego służyli - żeby ją ogrzać w łóżku i dać trochę przyjemności.

- Jak jeszcze raz posprzątasz przeze mnie, to ci nakopię. - mruknęła cicho stłumiona jego T-shirtem.

Zaśmiał się.
- Brudny masz język. - pogładził ją po głowie. - A jakie myśli brudne...
- Chicho bądź.
- przerwała mu w pół zdania.

<<No no kto by pomyślał, że ty umiesz się czerwienić.>>



Pon., 22 X 2007, White Plains, Rodowa siedziba rodu Shen-Men, godz 22:40



Jednopiętrowy budynek zdawał się kryć pomiędzy pokrzywionymi drzewami w pewnej odległości od ulicy. Nie paliły się żadne światła w oknach. Panowała duszna cisza, przestrzeń dokoła zdawała się wyludniona, jakby nawet chmury trzymały się z dala od tego budynku. Roślinność rosła tu gęściej, wyginała się pod ciężarem i naporem mroku. Jedynym zadbanym fragmentem ogrodu był krótko przycięty trawnik przed domem wzdłuż podjazdu.
Ciemność nocy rozpraszało jedynie nieśmiałe światło na ganku.

Oparty plecami o ścianę tuż obok wejścia czekał Tom. Spojrzał ponownie na zegarek i westchnął. Cieszył się, że konsultantka zaraz dotrze. Im krócej musieli przebywać w tym domu, tym lepiej. Nie lubił go. Już bardziej bezosobowego i tak depresyjnego miejsca nie można sobie wyobrazić. Wyludnione pokoje, puste wnętrza, resztki mebli zakryte pokrowcami, zapach leków i szpitala. Do tego ta cisza, która właściwie przerażała. Raz na kilka miesięcy trzeba było zatrudnić nową służbę, bo nikt psychicznie zdrowy nie wytrzymywał dłużej niż pół roku.
Zdawał sobie też sprawę, że dla Yue to miejsce jest przesiąknięte wspomnieniami, których chętnie by się pozbyła. No może oprócz kilku, które można by policzyć na placach jednej ręki. Rozluźnił krawat i przejechał dłonią przez włosy.

Wtedy błysnęło coś w mroku.

Długie, wąskie smugi świateł zobaczył już z daleka. Samochód jechał szybko, prowadzony precyzyjną, choć mało delikatną ręką. Przypominał psa, któremu właściciel nie tylko pozwala rzucać się z zębami na innych, ale też sam czasem potraktuje profilaktycznym kopniakiem. Przypominał jednego z tych agresywnych, pobliźnionych typów, których pełno po podłych barach. Takich, którzy mają nos złamany przynajmniej w jednym miejscu, a dzień, w którym nie mają na skórze żadnego siniaka, skaleczenia czy rany gotowi są obwołać świętem narodowym. Szeroki, nisko osadzony dodge zdecydowanie nie był idealnie zadbaną, lśniącą maszyną - matowa, miejscami powgniatana karoseria nie przypominała uwodzicielsko błyskomiotnych zdjęć tuningowanych aut, pokryta zadrapaniami, błotem na błotnikach, posiadała nawet, bardziej solidnie niż elegancko, zamaskowane dwie dziury po kulach, które dyskretnie przysiadły na bocznych drzwiach.

Kierowca nie zatrzymał się przed samym gankiem. Zaparkował tak, by znajdować się w półcieniu, na granicy światła dawanego przez zapaloną na werandzie lampę i cieni. Moment, w którym uchyliły się drzwi od strony pasażera i zapaliły blade światełka kontrolne, wyłowił z półmorku także drugą sylwetkę, która poprawiając zagłówek i osuwając się głębiej w siedzenie ostentacyjnie manifestowała zamiar pozostania w samochodzie.

Tom uśmiechnął się grzecznie jakby sam fakt pojawienia się samochodu ukoił jego skołatane nerwy. Poprawił garnitur z westchnieniem ulgi. Ruszył zdecydowanie w kierunku gości. Ukłonił się elegancko.

- Witam, pani Willhelmina Hollward, prawda? - Wyciągnął dłoń, aby pomóc konsultantce wysiąść z samochodu. Rudowłosa kobieta skinęła głową, potwierdzając swoją tożsamość i przyjmując zaofiarowaną pomoc. Miała zimne, drżące palce. - Nazywam się Tom Siao, jestem sekretarzem Yue. - Choć minęło kilka lat, od razu rozpoznała w nim chłopaka ze zdjęć, który zawsze stał w pobliżu Jina. Emanowała z niego ta sama nieśmiałość i spokój, choć rysy nieco się wyostrzyły. “Jestem sekretarzem Yue”. Oficjalne stanowisko, nieoficjalne użycie samego imienia. Dziwne zestawienie. - Będę pani przewodnikiem, gdyż willa jest duża, a nie ma sensu tracić czasu - mówił płynnie po angielsku z lekkim brytyjskim akcentem. - Może mogę zaproponować pani lub pani towarzyszowi herbatę? Kawę? Pokój?

Ciemność krzyczała. Zwęglała się w szaleństwie i zapachu palonego ciała. Zapach wilgotnej, opuszczonej piwnicy, w której cieniach kryją się potwory. Smak wszystkich strachów dzieciństwa - skręconych cudzym szaleństwem. Metaliczny smak i wrażenie, jakby usta miała pełne ludzkiej krwi. Jej odraza. Jej fascynacja. Ponad nią pasma ciemności zwijały się w wężową spiralę.

Dom patrzył na nią pustymi oczami okien.

- Pokój? W tym upiornym cyrku? - sarknął szorstko kierowca, nawet nie unosząc powiek. - Pospiesz się, pani doktor, rydwan nie będzie czekał wiecz...

Trzasnęła drzwiami, zagłuszając słowa. Zarzuciła prostokątną torbę na ramię, w lewą rękę chwyciła płaski pakunek.
- Przepraszam za niego. - z trudem nawlekała kolejne koraliki słów bladymi ustami pełnymi smaku krwi i tuczonego szkła. Powinna rozplątać czar. Powinna odciąć się od aury tego miejsca. Nie potrafiła. Ciekawość, ciemna fascynacja była silniejsza. - Za kawę byłabym wdzięczna.

Siao był taki czarno-biały w swoim prostym garniturze.
Musiała się skupić, by wydobyć jego bladą, delikatną aurę z otaczającego jej zmysły zamętu. Przechyliła lekko głowę, gdy na skórze poczuła ulotny dotyk suszonych kwiatów. Zmrużyła szare oczy, zadrgały lekko skrzydełka wąskiego nosa. Pachnąca wilgotną, psią sierścią szarość przeplatała się w niej z bezpiecznym brązem, zlewała w miękką biel. Nie światłość duchownych, ale biel właśnie, która rozjaśniała pozostałe kolory. Roztarła na podniebieniu jej smak, uniosła lekko brew. Papier i śnieg.

Willa nie naznaczyła go jeszcze, choć wokół niego kłębiło się szaleństwo, echa dawnych morderstw. Szaleństwo. Szaleństwo. Szaleństwo... Wbijało się w nią, jakby darła sobie skórę ostrym kawałkiem rozbitego lustra.

- To pana naturalny akcent czy wyuczony? - spytała wolno. W tym domu uprzejmość, niezobowiązująca rozmowa była istnym kuriozum. Iskra normalności. Nie mogła się powstrzymać.

Mężczyzna pochylał się w jej kierunku, z nienagannym uśmiechem zupełnie jakby nie usłyszał uwagi Marlowe'a. Zignorował ją zupełnie tak samo, jak powolny sposób mówienia i bladość Holloward skoncentrowany na jej słowach. Chodząca uprzejmość w garniturze.
- Proszę, proszę tędy. - gestem dłoni zaprosił Willhelminę do wnętrza budynku.

Przez ramię popatrzyła na zaparkowany samochód. Nie spał, oczywiście, że nie. Nawet on nie byłby w stanie zasnąć w takim miejscu, nie po tym, co wyczuł. Znowu palił. Za szybą błyskał czerwony świetlik żaru. Kobieta zawahała się zanim przekroczyła próg, jakby mimo wszystko oczekiwała, że coś się stanie. Nie stało się jednak nic i Hollward powoli weszła do willi.

- Akcent mam naturalny. Moi rodzice pochodzili z Anglii. - przewodnik stanął na chwilę, aby zapalić światło w korytarzu, a zgasić na ganku. Angielka z niechęcią zmrużyła oczy. - Zaprowadzę panią do Yue, a później przyniosę kawy, może tak być? - spojrzał na nią oczekując decyzji.

Wygładziła mankiet jednego rękawów, jakby specjalnie zwlekając z odpowiedzią. Coś było nie tak z jej mową ciała, krótkim, czasem nieuchwytnym momentem przerwy, nim udzielała odpowiedzi. Jakby każda z nich wymagała skupienia, namysłu, pewnego wysiłku. Jakby musiała wyławiać słowa swego rozmówcy z morza innych dźwięków. Blada jak ściana, z podkrążonymi oczami, napiętą twarzą przypominającą teraz maskę. A może to po prostu nastrój tego miejsca tak na nią działał? Może to emanujące od niej napięcie i stres? Może znużenie? A może zwykły strach gościa w nawiedzonym domu? Kontrolowała się zbyt dobrze, by dało się do poznać.

On wiedział, że w tym miejscu wszyscy czują się źle. Zwłaszcza ci ze “zdolnościami”. Jednak nie pozwolił sobie na jakikolwiek gest, który zdradziłby jego podejrzenia. Prowadził panią doktor przez wąski korytarz, ledwo oświetlony. Ściany obite drewnem, drzwi w stylu azjatyckim - przesuwane papierowe lub z delikatnego drewna, zapewne sosny. Skierowali się w lewo, gdzie znajdowały się schody na piętro. Powietrze przesiąknięte było kurzem, co podkreślało wrażenie opuszczenia. Mijane pokoje zionęły zupełną pustką. Gdzie-nie-gdzie w kącie ktoś pozakrywał samotne meble zszarzałą tkaniną.

- Może - potwierdziła, gdy ponownie podniosła na niego wzrok. Oceniała go, badała, wyrabiała sobie zdanie na jego temat. Chłodna, skoncentrowana, napięta do granic. Tak samo jak oceniała dom, w którym się znajdowali. Musiała wiedzieć, musiała zrozumieć, bo tylko ta wiedza mogła być jej przewagą.- W końcu źle by się stało, gdybym zgubiła się przypadkiem otwierając niewłaściwe drzwi, prawda?

Czuła je. Czuła, że gdzieś w tych drewnianych korytarzach znajdując się drzwi za którymi jest oko cyklonu, centrum spirali, w którą zwijała się ciemność. Miejsce mocy. Gwiazdka z nieba dla każdego maga.
Słyszała je.
Bestialski, wściekły ryk, który stawiał włoski na karku, okrywał całe ciało gęsią skórką, rezonował w ciele przewleką, jadowitą nutą.

Zanim mężczyzna odpowiedział, przez jego ciało przeszedł skurcz. Jednak uśmiech nawet nie drgnął. Wyczuła Studnię. Oby nie chciała jej oglądać.
- Widzi pani, pani Hollward - wskazał jej ruchem dłoni, że teraz muszą skręcić w długi i dość szeroki korytarz ciągnący się wzdłuż prawego skrzydła willi - myślę, że Yue nie byłaby zadowolona, gdyby jej współpracowniczce coś się stało na terenie jej domu. Pani ma piękny oksfordzki akcent - starał się zmienić temat. - Rzadko ma się okazję w NY podziwiać taką wymowę.

“Coś się stało...”
Więc wiedział.
Ha! Musiał wiedzieć.

- Zdaje pan sobie sprawę, że w niektóre komplementy, w niektórych sytuacjach a przede wszystkim w niektórych miejscach zaczynają przypominać szyderstwo? - spytała idealnie uprzejmym tonem.

- Starałem się raczej zmienić temat, a sposób w jaki pani mówi naprawdę sprawia wielką przyjemność dla uszu. - uśmiechnął się szerzej, przejechał po włosach dłonią. - Pracuję praktycznie wyłącznie z Azjatami, którzy nie doceniają piękna języka angielskiego.

Pomimo zaczepek, nie denerwował się. Oszczędny w gestach dobrze czuł się w garniturze, słuchał uważnie, uśmiechał się łagodnie, co nieco neutralizowało bladość i zmęczenie, które od niego biły.

Bardziej wschodni od prawdziwych Azjatów. Świętszy od samego papieża. Jego poza była dla niej nienaturalna. Jego uśmiech, uprzejmość, krawat – rozumiała to doskonale. To była wygodna maska. Komfortowa, sama wiedziała o tym najlepiej. Ale po całym pogmatwanym dniu i wieczorze, w otoczeniu krzyków i szaleństwa, jego sposób bycia zamiast przynosić ukojenie - drażnił.

Za dużo się uśmiechał. Tak jak Yue.


- Dziwi się im pan? - drgnęła, zwolniła na moment, obracając się przez ramię, czując jak coś przesuwa się po jej plecach, jak spojrzenie martwych oczu. - Historycznie język angielski jest skundlony obcymi wpływami. Choć oczywiście nie jest to takie kuriozum jak języki pidżynowe. Azjaci natomiast, z tego co wiem, kultywują odmienne idee. Tradycja, czystość, krew. Mylę się?

- W rzeczywistości ciężko mówić o chińskiej tradycji, kiedy mieszka się od pokoleń w Ameryce i ulega jej wpływom.
- Kiedy Willhelmina szła wolniej i on zwalniał, dopasowując swój krok do jej. - Wszystko się zmienia, choć nie da się ukryć, że Chińczycy są bardzo introwertyczni wobec obcych narodowości.

- Introwertyczni...
- złapała jego spojrzenie i popatrzyła mu w oczy. Uważnie, badawczo. Wyraźnie oczekując nie tylko odpowiedzi szczerej, ale i prawdziwej. - A jednak to pan tu jest. Choć to nie miejsce dla pana. Co więcej. Ja tu jestem. Choć z oczywistych względów być mnie tu nie powinno. Dlaczego?

- Ja tu nie mam znaczenia. Jestem tam, gdzie ona chce, żebym był. A co do pani wizyty... Lepiej pani zrobi, jeśli zapyta ją o to sama.

- Spytam. Ją także spytam.

Zastukał w drzwi po lewej, uwalniając się od spojrzenia Willhelminy i rzucił szybko kilka poleceń po chińsku z idealnym kantońskim akcentem.

- Nie wiem też, co was łączy - wrócił do rozmowy po angielsku - ale Yue niezwykła przyprowadzać tu obcych. Musi panią szanować.

- Musi wiedzieć, że nie stanowię zagrożenia -
poprawiła go chłodno. - Ani dla niej, ani dla tego domu.

Bo też jakie zagrożenie stwarzała? Dla niej? Dla jej rodziny? Zimno, obiektywnie kalkulowany bilans był oczywisty. Z faktami się nie dyskutuje. Żadne.
Z jednej strony Triady, z drugiej policja, z trzeciej gangi. Tak, młoda Shen-Men miała protekcję, miała środki. I jeśli ten dom był obrazem jej rodziny - to miała także potencjał. Potencjał w mocy i szaleństwie. I motywację wściekłości uwięzionego w niej demona. Jakim zagrożeniem mogła być dla niej pozbawiona środków i koneksji cywilna konsultantka?

Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem, jakby wyczuł u niej brak zrozumienia.
- Musi się pani sama przekonać, czy ma rację. - powiedział chłodniej i otworzył wolnym ruchem drzwi na werandę z widokiem na ogród poprzecinany przez kamienne ścieżki.

Wyszli na chłodne nocne powietrze, a w pobliżu majaczyła gęsta i mroczna ściana powyginanych drzew. Każda roślina, kamień i trawa zdawały się przytłoczone. Tworzyły surrealistyczny, pokręcony krajobraz, który kiedyś musiał być starannie zaplanowanym i pielęgnowanym ogrodem. Teraz raczej sprawiał wrażenie wyjętego z filmu grozy.

Delikatny blask światła padał z lewej strony. W pewnej odległości na podłodze paliła się lampa. Obok postawiono dwa fotele z duża ilością poduszek z wyhaftowanymi smokami. Zza mebli wystawały fałdy pomarańczowego aksamitu spływającego z drewnianej podłogi na trawę.

Tom bez słowa ruszył w tamtym kierunku.
- Yue - materiał nieco się poruszył. - Przyszła pani doktor Hollward.

Konsultantka tego nie widziała. Nie mogła, zasłaniały jej fotele. Dziewczyna leżała na plecach na podłodze, w lewej dłoni leżącej na jej czole dopalał się papieros. Nieco rozburzona fryzura kontrastowała z haftowanym Qipao, które założyła. Gołymi stopami dotykała wilgotnej trawy, choć spod fałdy materiału nie można było tego dostrzec. Zaskoczyła Toma, gdyż tylko dla Rodziny zwykła przebierać się w tradycyjny strój. Miła odmiana po chodzeniu w zbyt kusych ciuchach jak na jego gust.

- Prosiłem cię, żebyś nie paliła. - powiedział ściszonym głosem, patrząc na nią z wyrzutem.

Azjatka spojrzała na swojego sekretarza zimno. Usiadła, materiał sukienki przesunął się ukazując w pełnej krasie wzór płonącego feniksa. Zgasiła papieros na wnętrzu swojej dłoni i ostentacyjnie połknęła peta. Sekretarz westchnął i gestem zaprosił Willhelminę, aby usiadła.

- Zaraz przyniosę kawę. - dodał wychodząc.

Dziewczyna jakby dopiero teraz zauważyła drugą kobietę, wbiła w nią zmęczone spojrzenie i obserwowała z pełną uwagą nowo przybyłą. Czyżby tamta coś dostrzegła? ...Studnię?

Tak, studnię. Bo Hollward nie patrzyła ani na Toma, ani na Yue. Od kiedy wyszła z bryły głównego budynku, patrzyła prosto w kierunku wiru krzyczącej czerni, które jak tornado zasysało ku sobie ciemność. Krew w ustach zmieniła się w popiół, spalone ludzkie mięso, które oleistym śladem przesuwało się po jej skórze. Nie ciało. Mięso właśnie. Ociekające posoką ochłapy.
I tornado.
Wysokie na sześć, siedem metrów, szarpiące się w okowach chińskiej magii.
To ono wyło ogłuszająco.
Nieświadomie przesunęła się kilka kroków, by móc je wyczuć wyraźniej, nie odrywając od niego spojrzenia.
Miejsce mocy.
Fascynacja.
Odraza.
Nie było w niej strachu.

Z przechyloną głową, z mocno zaciśniętymi ustami, koncentracją, którą dziewczyna już u niej widziała, z ciekawością, próbując zrozumieć i w pełni pojąć to, co czaiło się tak niedaleko od niej. Palce wsuniętej w kieszeń dłoni delikatnie śledziły linie nakreślone na niewielkim pergaminie. Wyglądała jakby było jej bardzo zimno albo była bardzo chora: gęsią skórkę miała chyba na całym ciele, mięśnie drżały w mimowolnych, lekkich skurczach, z twarzy i warg zdawało się, że odpłynęła wszelka krew.

Blada aura Siao, pachnąca liliami i popiołem aura Yue, którą czuła za plecami nie były istotne.
Liczyła się wiedza, zrozumienie i tornado skłębionej ciemności.

Tymczasem Azjatka przyglądała się konsultantce jak naukowiec myszy labolatoryjnej podczas przechodzenia przez labirynt. Wbiła w nią nieruchome spojrzenie czekając.

<<Ona WIDZI. Zrób coś. Zrób coś!>>


Powoli wstała, aksamit zaszeleścił. Podeszła o krok, potem dwa. Wyciągnęła rękę w stronę gościa.

<<Zatrzymaj ja! Teraz! Niech nie patrzy! Niech nie patrzy!!>>


Jeszcze kilka centymetrów i złapałby ją za włosy. Zacisnęłaby palce z całej siły i pociągnęła w dół aż do ziemi.

- Przyniosłem... - Tom wrócił z tacą, Yue cofnęła rękę.
Mężczyzna zamarł na progu próbując zrozumieć, co się dzieje. Zaniepokojony posłał Azjatce ostre spojrzenie i zwrócił się do gościa.
- Czy wszystko w porządku? Może chce pani usiąść?

Hollward powoli, bardzo powoli, odwróciła głowę. Popatrzyła na sekretarza i nieznacznym wygięciem ust oraz gestem dłoni dziękując mu za propozycję. Popatrzyła na dziewczynę i na niej zatrzymała wzrok.
- Wolałabym zapalić, jeśli to możliwe - powiedziała, podając Chince trzymany do tej pory pod pachą starannie zapakowany pakunek. - Zapomniała pani prezentu. Chyba, że nie zamierza pani go przyjąć i nie było to zapomnienie.

Yue powoli wyciągnęła rękę, jakby spodziewając się, że papier pakunkowy parzy. Patrzyła Angielce prosto w zmęczone oczy.
- Tom - podała mężczyźnie paczkę jednocześnie zabierając mu tacę - przynieś popielniczkę dla pani doktor - powiedziała bezemocjonalnym głosem.
Ponieważ Willhelmina nie poruszyła się i przyglądała jej się w milczeniu wciąż z tym samym chłodnym skupieniem, ponownie gestem zaprosiła ją, aby usiadła.
- Mam nadzieję, że nie miała pani problemu z trafieniem.

Dziewczyna nie wyglądała najlepiej. Dom przyprawiał ją o ból głowy, głos Stryja brzmiał tutaj głośniej i wyraźniej. Ciało zdawało się głuche i bez czucia. Jakby była w transie albo na prochach przeciwbólowych.

Hollward gestem podziękowała za fotel i jednocześnie potrząsnęła głową. Jednocześnie znużona i podekscytowana nie chciała siadać. Oparła się biodrem o jeden z filarów znajdujących się koło foteli. Kusiło ją żeby powiedzieć o spotkaniu z Latającymi Jaszczurkami, poruszyć temat gangów, przyznać się, że widziała zdjęcia, zadawać pytania, zaspokoić ciekawość. “Nie da się nie umoczyć”, powiedział Jon. Miał rację. Ale zdjęcia były stare, a teraz Yue pracowała w policji. Nie w narkotykowym czy obyczajówce, gdzie byłaby przydatna dla brata. W Trzynastce. Nie było sensu wyciągać tej sprawy. Według Marlowe były to płotki. Z gnatami w łapach, ale wciąż płotki. Tycie. Malutkie. Bez znaczenia. Nawet jeśli Chinka wciąż miała powiązania szansa, że się dowie była niewielka.

- Z trafieniem? Nie, nie miałam. To charakterystyczne miejsce - wyjęła tytoń, bibułki i filtry, wzięła tyle, ile było jej potrzebne i zaczęła z wprawą weterana zwijać papierosa. Reszta została na siedzeniu pustego fotela, jakby Angielka milcząco sugerowała, że Yue może się także częstować. Wbrew prośbom Toma.

Azjatka usiadła na brzegu werandy, spuszczając stopy i fałdy materiału ponownie na trawę. Obok siebie postawiła tacę z powoli stygnącą kawą. Sięgnęła po dzbanek z mleczkiem i wypiła kilka drobnych łyków. Tymczasem mężczyzna przyniósł popielniczkę, skinął im głową i wyszedł zasuwając drzwi za sobą.

Trzasnęła zapalniczka, zapachniało tytoniem i wanilią. Kobieta z ulgą wciągnęła dym do płuc, przytrzymała go na chwilę w ustach, próbując zamaskować smak krwi i popiołu. Wypuściła pierwsze kółko dymu.

- Przygotowałam miejsce w głębi ogrodu - dziewczyna nie patrzyła na towarzyszkę. - Tam nikt nam nie będzie przeszkadzał - milczała przez chwilę, a Angielka nie przerwała ciszy. - Moje umiejętności opierają się na kontroli przepływu mojej energii. Nie muszę praktycznie się przygotowywać, aby z nich skorzystać. Pani magia opiera się na gestach i słowach tak? - zawiesiła pytanie w powietrzu patrząc gdzieś w ogród.

- To tak jakby pani powiedziała, że pani umiejętności opierają się na kontroli oddechu - oparła głowę o drewniany filar. - Magia to... kontrolowanie przepływu ciemności w otoczeniu. Gesty, słowa to narzędzia tej kontroli. Niezbędne, ale tylko narzędzia.

Azjatka zacisnęła mocniej palce na naczyniu z chińskiej porcelany. Znów ten mentorski ton. Znów została poprawiona. Czuła wściekłe szepty Stryja namacalnie jak wrzący oddech na szyi. Jego palce zaciskały się na jej gardle.

- Jak pani zabiera się więc do łapania demona?

- Zależy. W idealnych warunkach -
mówiła cicho, śledząc czerwonawe błyski jakie na złotą obrączkę rzucała żarząca się końcówka papierosa - zaczynam od kręgów ochronnych. Aktywuję pieczęć. Zaciskam na nim sieć czaru i ściągam do naczynia. Jeśli jestem silniejsza i demon ulega, stabilizuję sieć i zamykam pieczęć.
 

Ostatnio edytowane przez Latilen : 22-10-2010 o 03:32. Powód: dodanie zjedzonego fragmentu
Latilen jest offline  
Stary 21-10-2010, 22:26   #602
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
BIG POST PART 2 z 3 (składam ukłony Obce za współpracę ;])

Yue oblizała białe wargi z mleka.
- Ma pani pełną kontrolę nad siecią? Bardziej to wygląda jak sieć pająka czy sieć rybacka? - uniosła jedną brew, czego Willhelmina nie widziała.

Precyzyjna z natury Angielka starała się przez moment znaleźć najbardziej właściwą odpowiedź.
- W przypadku ifryta raczej będziemy łowić niż zastawiać pułapki, a niuanse warunkuje oczywiście forma jaką przybiera polowanie. W ogólnym porównaniu jest to jednak bardziej sieć rybacka i harpun łączący ofiarę z naczyniem.

- Raczej interesuje mnie to, czy pani sieć nie zblokuje moich nici, albo odwrotnie. -
neutralny ton przeszedł w zziębnięty i zmęczony.

- Po co pyta pani o coś, co dopiero będziemy sprawdzać? - wzruszenie ramion, lekki ruch dłoni podkreślony żarem papierosa. Nuta rozdrażnienia w głosie. - Przecież nie jest pani zwolenniczką bezpłodnych spekulacji.

Azjatka odwróciła w jej stronę głowę w agresywnym ruchu.
- A mi się wydawało, że lubi pani wszystko najpierw omówić - prychnęła mrużąc oczy. Wstała i przeszła się po trawie. - Kawa pani stygnie - rzuciła już spokojniej.

Hollward zacisnęła mocno zęby na filtrze papierosa. Rozpięła marynarkę, wcisnęła obydwie ręce do kieszeni spodni.
- To pani złość czy jego? Lubię wiedzieć kto mnie irytuje - sarknęła, z krzywym uśmieszkiem na ustach i przez chwilę przypominała Willhelminę z antykwariatu.

Yue przekręciła nieco głowę, rzuciła krótkie spojrzenie za siebie.
- Myślałam, że pani nie da się zirytować.
- Myślałam, że nie będzie pani odpowiadać oczywistymi kłamstwami.
- Nie skłamałam, uniknęłam jedynie odpowiedzi.
- Dlaczego?
- krótkie, proste pytanie, do którego dodała drugie, być może ważniejsze: - Po co?
- To nie było poważne pytanie, jedynie uszczypliwe
. - Yue spoglądała w mrok, odwrócona tyłem do towarzyszki.

- To było poważne pytanie - Angielka wypuściła kącikiem ust białą smugę dymu. - Uszczypliwe? Może. Zakłóciła pani dzisiaj spokój mojego przyjaciela - powiedziała bez ogródek. - Chciała pani barwników, choć nawet nie uściśliła jakiego rodzaju. Chciała ich pani >szybko<, stawiając na szali zaufanie do siebie samej, odwagę odwrócenia się do mnie plecami. Traci pani kontrolę i przedstawia pani sprawę jako kwestię czasu. Jest więc pani chodzącą bombą a ja obecnie znajduję się w zasięgu wybuchu.

- Nie musiałam uściślić, ponieważ Sung zrobił to za mnie wcześniej. -
cofnęła się w stronę konsultantki, materiał zafalował, feniks zdawał się machać skrzydłami. - >>Szybko<< to pojęcie niedokładne. Czego pani chce? Zbadać pod mikroskopem jak funkcjonuje moja więź ze... - zagryzła zęby na dolnej wardze.

<<Chciałaś skończyć zdanie “ze Stryjem” tak? Brawo. Tak krótko z tobą rozmawia a jesteś taka wylewna.>>

Jakby ktoś chciał zgnieść jej płuca. Wzięła głęboki oddech, który wbijał jej się tysiącem szpilek w świadomość. Hollward ją prowokowała. Testowała jej reakcje, jakby dalej toczyły rozmowę w samochodzie. Żądała otworzenia się. Nigdy.

- Nie mam zamiaru powiedzieć nic więcej niż jest to pani potrzebne. On tu nie ma nic do rzeczy. Do jutra nic pani nie grozi. Po polowaniu na ifryta wątpię, że będzie chciała ze mną współpracować, w końcu jestem taka niestabilna. - uniosła jedną brew. - Jeszcze jakieś nurtujące panią pytania, pani doktor Hollward?

- Zachowuje się pani jak dziecko -
podsumowała chłodno jej przemowę Angielka. - To pani robi raban wkoło tej sprawy, a potem sprawia wrażenie jakby miała innym za złe, że biorą poprawkę na pani pasażera. Nie życzy sobie pani o tym mówić? Pani wola. Ale proszę kolejnym razem nie tłumaczyć mi, że to sprawa życia i śmierci, mówić o zaufaniu i wadze upływającego czasu, o strachu przed samą sobą. Nie tylko pani ma głosy w głowie, które sprawiają problemy... - zacisnęła zęby na filtrze, przypominając sobie akcję karina. Mruknęła coś po arabsku, pokręciła głową z wyraźnym niesmakiem, z irytacją zgniotła papierosa w popielniczce.

Już za dużo tego było! Na co pozwala sobie ta biała wiedźma? Z jednej strony wścieka się, że odkryto jej tajemnice, z drugiej strony wścieka się, że inni nie chcą ofiarować swoich!!

- Dzieckiem?! Jestem rozpieszczoną księżniczką - Azjatka rozrzuciła energicznie ramiona na boki. - A to mój pałac! Tak lepiej? - warknęła, potrząsając głową. - Nikomu nie ufam. Z nikim nie rozmawiam. Nigdy o nim nie wspominam. A do tego nie znam pani! - zacisnęła dłonie w pięści, jej ramiona trzęsły się, feniks zdawał się migotać od drżenia napiętych mięśni w całym ciele. - Wiem tylko, że umie pani te swoje wschodnie czary mary! - krzyczała, a całe jej ciało rezonowało. - A pani mi tu wyjeżdża bezczelnie ze złośliwym pytaniem i jeszcze oczekuje, że się pokajam?! - Jej skóra przybrała blady odcień, jakby nabrała blasku. - Nie pytam o nic! Nie drwię z pani przyjaciela! Staram się, STARAM SIĘ CHOLERA!!

<<Ładne przedstawienie.>>

Nagle uprzytomniła sobie, co robi. Podniosła głos. Wszystkie czakry już miała półotwarte. Przyłożyła dłoń do czoła. Dwa wdechy. Uspokoić się. Uspokoić.

Hollward patrzyła na nią z dziwnym wyrazem twarzy, w którym gniew splatał się z rosnącym zrozumieniem. Westchnęła głośno i oderwała się od filaru, o który opierała się do tej pory.

- Niech pani siądzie - poprosiła spokojnie.

Za Willhelminą otworzyły się drzwi, obejrzała się przez ramię.
- Yue? - cały spokój i dystans zniknęły, Tom pełen niepokoju i zaaferowany krzykami wyłonił się z domu.
- WYJDŹ! - spojrzenie dziewczyny stało się ciemniejsze, rozpacz powoli zamieniała się ponownie w gniew. - JUŻ!

Widziała jakby przez krwawą mgłę.

<<Poniżające. Tak się zachowywać w towarzystwie. >>

Sekretarz cofnął się do domu bez słowa, zamykając za sobą ponownie drzwi. Azjatka po prostu opadła na ziemię. Schowała twarz w dłoniach.

<<Poniżające.>>
~~Milcz!

<<Poniżające.>>
~ MILCZ!

Hollward powoli wypuściła powietrze z płuc, przesunęła ręką po włosach i karku. Niech ten dzień się w końcu skończy... Popatrzyła na zamknięte drzwi, na Chinkę, na oleisty wir ciemności. Murzyn zrobił swoje, murzyn może odejść... Traktowała go jak psa, a on się na to godził. Sekretarz... Też coś... Skrzywiła się z niechęcią. Rozplotła czar - widziała już dość. Nie chciała więcej. Miała dość tego wszystkiego. Zdjęła marynarkę i przewiesiła przez oparcie krzesła.

Podeszła wolno do siedzącej na trawie dziewczyny i kucnęła obok machinalnie poprawiając kanty spodni.
- Będziemy musiały wyjaśnić sobie kilka rzeczy - powiedziała cicho, z jakąś znużoną, miękką nutą. - Potem. Za chwilę. Na spokojnie.

Yue opuściła ręce wzdłuż ciała, miała zamknięte oczy. Kiwnęła potakująco, ledwo dostrzegalnie głową. Słyszała delikatny szelest materiału, gdy Angielka podwijała rękawy białej koszuli. Jej miękki głos, gdy zaczęła wymawiać śpiewnie kolejne słowa - słowa, w których znikał angielski akcent, a których melodię dziewczyna już kojarzyła. Wędrówka po hebrajskim drzewie życia. Przez powieki przebijał się lekki, jasny blask, który zdawał się pulsować jak świetliste serce. Odbity po wewnętrznej stronie oka błękitniejącą aż do bieli czerwienią. Tym razem jednak wędrówka trwała dłużej. Hebrajskie słowa splotły się z łacińskimi i arabskimi, a potem zanikły w płynnej, falującej melodii, przypominającej leniwą mantrę, by rozpłynąć się w ciszy.

- Proszę dać mi rękę.

Yue wykonała polecenie. Całe jej ciało zdawało się pękać z bólu, jakby Stryj rozsadzał ją od wewnątrz. Nie miała już siły na opieranie się drugiej kobiecie.

To był dziwny dotyk, choć Angielka nie dotknęła jej skóry ani ubrania. Drżące w powietrzu linie odbiły się na jej dłoni przestrzenią, jakby dotknęła pustki pomiędzy gwiazdami. Magia, którą trzymała w ręce rozchodziła się łagodnymi falami po jej ciele, pełzała delikatnie łaskocząc nerwy, dostrajała do niej, wnikała w każdą komórkę.

Bu-bumm... Ona sama...
Bu-bumm... Wilgotna trawa pod jej stopami.
Bu-bumm... Poskręcane krzewy i drzewa ogrodu.
Bu-bumm... Pusty i cichy jak śmierć budynek.
Bu-bumm... Zimna ziemia.
Bu-bumm... Otaczające ją powietrze.
Bu-bumm... Pustka... Księżyc... Wszystko zestroiło się w jeden rytm. Jedną mantrę, którą słyszała każą komórką ciała, choć ogród pozostał tak samo cichy jak był.
Bu-bumm... Gwiazdy. Planety. Przestrzeń. Wciąż więcej i więcej. Aż do granic. Wszystko śpiewało. Wszystko było ruchem. Wszystko było muzyką, proporcją, harmonią. Wszystko było właściwe. Wszystko zdawało się znajdować na wyciągnięcie ręki, w odległości jednego uderzenia serca.

Bu-umm...

Trzymała w ręce muzykę sfer.

Nie była to magia Sunga - oplatający zapachem lawendy opar, który przynosi ze sobą spokój. Nie było żadnego odurzenia, nie było żadnego przymusu. Umysł Yue był wolny. Mogła zakończyć to w każdej chwili. Wstać, odejść, odsunąć rękę.

Za magią Sunga stała jego niespodziewana bliskość względem Yue, jego dotyk, jego czułość, chęć bycia z nią. Za magią Hollward stała... Cóż, Hollward właśnie - chłodna, zdystansowana czasem uszczypliwa, która teraz wstawała właśnie i odchodziła, zostawiając ją samą.

Świetliste linie figury wibrowały delikatnie, ulatywały z nich drobiny blasku, wyczerpując moc czaru. A ona czuła każdą komórką ciała. Słyszała dotykiem tą dziwną muzykę-nie-muzykę.

Świat stał się jednym, to zupełnie tak jakby słyszała świat skórą, a uszami go widziała. Nagle głos Stryja i jego gnuśne, złe emocje stały się takie małe i nieistotne. Mogła zespolić się z pustką. Jej ciało nagle mieściło cały wszechświat, nie ono było nim...

* * *

Willhelmina wstała i popatrzyła na twarz dziewczyny, odwijając rękawy koszuli. Podeszła do werandy, opadła z cichym westchnieniem ulgi na jeden z foteli. Zimną już kawę wypiła jednym, dużym łykiem. Skręciła papierosa, wysłała krótkiego smsa do Marlowa. Paliła powoli, patrząc na niewysoką sylwetkę Yue, w tej chwili siedzącą w powykręcanej pozycji na trawniku w mroku.

Potraktowała ją jak Nicka, uświadomiła sobie.
Nie ufała tej irytującej dziewczynie, nawet nie wiedziała czy ją lubi. Była rozpieszczoną księżniczką. A przede wszystkim rozpuszczoną, przyzwyczajoną do tego, że świat obchodzi ją na palcach. Wiedźma, pisali o niej ze strachem. O tak, Shen-Men miała problemy ze sobą. Willhelmina nie miała jednak zamiar skakać wkoło niej na paluszkach tylko dlatego, że dziewczyna ma demona w głowie. Jej demon, jej problem, myślała z irytacją. Każdy ma własnego.
A jednak potraktowała ją jak Nicka. Dała jej coś, czego nie dawała w zasadzie nikomu oprócz niego. I nawet nie miała jasności dlaczego.
Nie kaprys. Nie odruch.
Czemu?
Bo mogła ją do pewnego stopnia zrozumieć? Bo miała świadomość jak trudno by jej było, gdyby nie miała pełnej kontroli nad karinem?

Wyprostowała długie nogi, skrzyżowała je w kostkach i oparła łokieć o poręcz fotela a głowę na dłoni. A potem zrobiła rachunek sumienia i niechętnie przyznała sobie samej, że w jakiś irracjonalny, nielogiczny sposób Yue Shen-Men zdobyła jej sympatię.

Stłumiła ziewnięcie, wyciągnęła haftowane poduszki zza pleców stawiając niewygodę przeciwko narastającej senności.

Czekała.

* * *

Kiedy papieros dopalił się, Azjatka powoli uniosła się z ziemi. Przekręciła nieco głowę. Wolnym krokiem zbliżyła się do werandy, bez słowa podeszła do drzwi. Zawołała Toma papierowym głosem. Mówiła po angielsku, żeby nie urazić gościa.
- Herbaty. Dużo. Pani doktor? - spojrzała w stronę Willheliminy.
- Jeśli to nie sprawiłoby problemu: kawy. Dużo.
- Oczywiście
- Tom skłonił się nieco i ruszył po zamówienia.

Yue podeszła do fotela, usiadła zapadając się w poduszkach.
- Dziękuję - po chwili milczenia dodała. - Proszę pytać.

W pewien sposób traktowała to jako wyrównanie rachunków. Możliwe, że ten czar nic nie znaczył dla Angielki i rzucała go ot tak. Tylko że mogła zostawić Yue samą sobie. Nie podchodzić. Przywołać z powrotem Toma. To nie jej sprawa, że Shen Men ma ataki furii spowodowanie (jak ona to ujmowała) "pasażerem", byleby nie dostać rykoszetem.

Jednak pomogła jej.

Teraz Yue była jej coś winna. Duma i honor (ha!) nie pozwolą zapomnieć, że pomogła... W obecnej sytuacji prawda będzie najlepszym podziękowaniem za miły gest.

Hollward potarła nasadę nosa, obróciła z namysłem papierosa w palcach. Westchnęła. Było tylko jedno pytanie, na które chciała w tym momencie poznać odpowiedź.
- Dlaczego tutaj? Wiedziała pani, że potrafię czytać miejsca i przedmioty. Musiała zdawać sobie pani sprawę, że zauważę rzeczy, których nie da się nie zauważyć - nieznacznym ruchem podbródka wskazała w kierunku studni.

<<Wścibska, skąd mieliśmy wiedzieć, że ciekawość każe jej wszystko sprawdzać magią? Sama mówiła, że widzi podczas czarowania więcej. Czyli teraz też musi używać magii. Mówiłem ci, że jest niebezpieczna. Mówiłem, że trzeba się jej pozbyć. A ty ją przyprowadzasz do własnego domu.>>


Dziewczyna uspokoiła się na tyle, aby Stryj stał się wyłącznie nieprzyjemnym szeptem. Zresztą zdawała sobie sprawę, że to niebezpiecznie sprowadzać obcych do domu. Ale niezrozumiale może dla Stryja, szanowała Wilhelimnę. Do tego stopnia, że gotowa jej była w przyszłości zaufać.

- Chciała pani miejsca odosobnionego - odrzuciła włosy do tyłu. - Mogłyśmy pojechać na plażę, ale tak było łatwiej. Tutaj nikt się nie zapuszcza i zdrowych zmysłach. Ogród jest duży i zarośnięty. Wszystko inne nie ma znaczenia.

Kobieta milczała przez chwilę.
- A magowie? Często próbują wyrwać to miejsce pani rodzinie?

Pojawił się Tom z bardzo pojemnymi filiżankami. Przyniósł też niewielki taboret rzeźbiony w smoki, na którym zostawił parujące napoje. Zniknął równie szybko jak się pojawił.
- Nazwisko mego rodu chroni to miejsce przed nieproszonymi gośćmi.

Filiżanka z kawą błyskawicznie znalazła się w ręce Hollward. Upiła łyk, parząc sobie wargi, odchyliła głowę do tyłu, opierając potylicę o brzeg oparcia.
- Powinnyśmy niedługo zacząć - mruknęła niechętnie.

- Oczywiście. - Yue upiła dwa łyki herbaty. - Proszę spokojnie wypić kawę. - Po chwili dodała - Czy mogłaby o coś panią prosić?

Angielka skinęła głową, lekko obróciła twarz w stronę Chinki.

- Gdyby Sung ponownie pojawił się w Antykwariacie pani przyjaciela, proszę go nie wyrzucać od razu za drzwi. Beze mnie zachowuje się bardziej elegancko. - żaden mięsień w twarzy nawet nie drgnął.

- Nick... - skrzywiła usta z troską, cieniem zakłopotania. - Nick miał dzisiaj zły dzień. Ja miałam dzisiaj zły dzień - strzepnęła kolumienkę popiołu, z jakimś wyrzutem popatrzyła na kończącego się papierosa. - Pewne rzeczy nałożyły się na siebie, poplątały. Normalnie nie robię takich rzeczy. Nie muszę. Antykwariat Nicka to antykwariat Nicka. Nie mój. Trafiliście tam po prostu w złym momencie.

Kiwnęła głową, że rozumie.
- Cóż chyba dla nas wszystkich dzisiejszy dzień nie był zbyt udany. - Yue zanurzyła usta w herbacie. - W jego szaleństwie jest coś niesamowitego. Chociaż w każdym coś takiego jest. Mam nadzieję, że mój pasażer, jak go pani określiła, nie wyrządził za dużych szkód.

- Nie wiem -
kobieta spochmurniała wyraźnie. - Nie sądzę - poprawiła się. - Nick czasem jest jak nieprzewidywalne sito. Zatrzymuje w sobie banalne, bezwartościowe rzeczy, podczas gdy te cenne przepływają przez niego jak woda przez pęknięte naczynie.

- To musi go męczyć. Ja raczej znam szaleństwo tylko ze strony braku kontaktu z rzeczywistością, a nie odbieraniem jej w zbyt dużych ilościach.
- Zamilkła. Zamrugała. Niewygodny temat. Ponownie napiła się herbaty.

- On nie jest szalony - Wilhelmina uśmiechnęła się krzywo. - Jego poprzedni psychiatra raczył określić jego stan jako temperament histeryczny ze skłonnościami do egzaltacji i mitomanii połączony z nadmiernym ekstrawertyzmem i chorobliwie wybujałą wyobraźnią - uśmiech przerodził się w niespodziewany, zaraźliwy śmiech, którego nie udało jej się powstrzymać. Dziwnie zabrzmiał w ciszy ogrodu. Zakryła dłonią usta, opanowała się.

Azjatka uśmiechnęła się delikatnie, jakby nagły napad śmiechu udzielił się i jej.
- Tak, nie ma jak diagnoza dobrego lekarza - pokiwała głową.

- Był z siebie bardzo dumny. Dopóki Nick nie podzielił się z nim swoimi przemyśleniami na jego temat. Bardzo lubię to wspomnienie - odstawiła filiżankę na tacę. Sięgnęła do kieszeni stojącej przy fotelu torby i wyjęła niewielką kamienną kulę wielkości piłeczki do ping-ponga, opasaną stalowymi obręczami pokrytymi misterną koronką arabskich znaków. Obróciła ją w palcach, pokazała Yue. - To nasz obiekt ćwiczebny na dziś. Niewielki, słaby dżjinn w formie węża. Relatywnie szybki, zdecydowanie jadowity.

Dziewczyna pochyliła się, zmrużyła oczy, aby lepiej się przyjrzeć zaprezentowanemu przedmiotowi.
- Dobrze - odstawiła swój pusty kubek na prowizoryczny stolik. - Jak na zwierzątko do testów wystarczy.

- Będzie musiał.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein

Ostatnio edytowane przez Latilen : 21-10-2010 o 23:05.
Latilen jest offline  
Stary 25-10-2010, 13:37   #603
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Poniedziałek, 22.X.2007, antykwariat Nicolasa Balesiego, godz. 21:20



Był jej.

Wypełzł z ciemności przywabiony ogniem i jej krwią. Powolnym ruchem właściwym bardziej leniwej smudze dymu niż żywemu stworzeniu. Nie dotykał podłogi, ale pławił się w powietrzu. Łuski koloru rozświetlonego wieczornym słońcem piasku prześwietlały iskry czystych, białych płomieni. Z ostrych jak szpilki kłów sączyły się krople wrzącego jadu.

W oczach Will był piękny.
I był jej.

Pułapka zatrzasnęła się wkoło niego, przestrzeń przy powierzchni kamiennej kulki zapadła się żarłocznie a wytrawione na stalowych obręczach symbole rozjarzyły zimnym blaskiem.

Dżinn wbił w nią ślepia – wściekły, rozogniony, syczący najgorsze znane mu przekleństwa pustyni.
Im bardziej syczał i wił się, tym Hollward uśmiechała się szerzej.

Był jej.

- <Jesteś mój> - powiedziała do niego nim zniknął pod pieczęcią.


* * *


Zadzwoniła do Kennetha zaraz po tym jak posprzątała swoją prowizoryczną pracownię. Raz. Drugi. Odebrał dopiero za trzecim. Zdyszany, podekscytowany pobrzękując jakimś sprzętem. W tle słyszała głos Jacka rozmawiającego z kimś głośno, przejeżdżające samochody, podniesione głosy. I dźwięk cichnącej syreny. Radiowóz? Karetka? Straż pożarna? Nigdy nie potrafiła określić różnicy.

- Mamy materiał, Will! - krzyknął do słuchawki tak głośno, że aż odsunęła ją od ucha. - Mamy zajebisty materiał! Sorry, że wcześniej nie zadzwoniłem, ale cały dzień biegaliśmy po mieście jak idioci. Normalnie rewelacyjna masakra!

W jego głosie było tyle entuzjazmu i energii, że aż uśmiechnęła się mimowolnie. Przycisnęła telefon ramieniem do twarzy, podpaliła skręconego wcześniej papierosa. Łatwo było go słuchać.

- Jutro opowiem ci wszystko. Znowu palisz? Który to już dziś? Kupię ci elektronicznego papierosa, co ty na to? Mogłabyś spróbować te swoje skrętki w cholerę...

Rzucić.. Marzyciel. Kiedy zaczęła palić? Mając ile lat? Jedenaście? Dwanaście? Mniej? Podkradanie papierosów ojcu, chowanie się z nimi przed matką i nauczycielami. Palenie ich w nabożnym niemal skupieniu, jakby był to jakiś tajemny rytuał przejścia ku światu dorosłych.

Czarna herbata, tak to nazywali, przypomniała sobie nagle.
Palenie czarnej herbaty.

Mieli nawet swoje specjalne miejsce – pęknięty, wydrążony pień wielkiego dębu, w którym siedząc lub kucając mogli zmieścić się wszyscy. Drewniany wigwam. Azyl. ICH miejsce. Ostatni rok kiedy czuła tą magię dzieciństwa, kiedy wszystko ma znaczenie a każda zabawa i gra jest prawdziwa.

Dym miał wtedy zapach tajemnicy.
Nigdy później nie smakował już tak dobrze.
Jak lato i przyjaźń.

Nawet w Hiszpanii, gdzie wiele lat później odnalazła inną magię. Swoją własną.

- ...rzucić. A ty w zamian za to kup jutro koniecznie gazetę, dobrze? Rozmawialiśmy już z naczką i mamy zielone światło. Daj mi znać jak przeczytasz. Koniecznie. Dzisiaj pewnie przenocuję u Jacka, bo mamy tutaj małe piekło, ale jutro opowiem ci wszystko. Mówię ci, Le Mans wpadnie w szał jak to zobaczy – cieszył się jak dziecko, które zaraz odtańczy taniec radości. - Zatopiliśmy jego niezatapialny statek.

Le Mansa poznała rok czy dwa lata temu, na jakiejś imprezie organizowanej przez Timesa. Wścibski freelancer pod trzydziestkę, z doskonałym piórem i kręgosłupem moralnym, który nie pozwolił mu się zamienić w typową reporterską gnidę. Pod pewnymi względami bardzo przypominał Kennetha, pod innymi – bardzo się od niego różnił i choć nie można ich było nazwać przyjaciółmi, ich rywalizacja nie miała agresywnego charakteru.

Opowiadał jej wtedy o jednej z opisanych przez siebie spraw. Kenneth z Jackiem zniknęli na pewien czas w poszukiwaniu zaginionego ponczu, a ona stała z Adrianem na tarasie, ślizgając się po różnych tematach w luźnej, niezobowiązującej rozmowie. Też był z siebie wtedy dumny. Dokładnie tak samo jak Kenneth teraz. Chwalił się, że okazał się lepszy i rozwikłał sprawę szybciej od policji, od... De Luki. Tak, chyba chodziło mu o De Lucę.
Hospitalizowanego partnera Shen-Men.

- Zjedzmy jutro razem obiad. Uczcimy być może najlepszą sensację sezonu. Ha! Może przełom w mojej karierze.

~Tak bardzo go potrzebujesz?~

Niechciana myśl.
Czuje niechęć do siebie samej. Do tej części, która słuchając go, analizuje każde jego słowo. Chłodno, cynicznie, z dystansem, którego nauczyła się przez te wszystkie lata od karina.

- O siedemnastej. U Warwicka. Będzie fajnie. Pomarudzimy na kuchnię, podenerwujemy Willego. Wiesz, że nie jest już chyba z tą swoją? Ponoć pomagał jej remontować mieszkanie i przypadkiem potrącił drabinę, na której stało naczynie z farbą. Emma została zielonym kapturkiem. Zrobiła się straszna awantura, bo Willie śmiał się jak głupi i zamiast jej pomóc, zaczął nawet robić jej zdjęcia. Potem wmieszała się w to jeszcze Annie i dziewczę nie zdzierżyło...

Słuchając go, oparła głowę o ścianę, obserwując ciemną bryłę dużego samochodu za oknem, rozjarzającego się regularnie świetlika żaru niedaleko kierownicy. Marlowe też palił. Pewnie wkurzony na nią i jej karina. Odwróciła spojrzenie. Kenneth wciąż mówił. Na przemian do niej, do Jacka, do jakiś otaczających go osób. Był w swoim żywiole. Aktywny, w centrum wydarzeń, w centrum zainteresowania. Zawsze lubiła tą jego energię. Pasję. Zaangażowanie.

Ale teraz wolałaby, gdyby po prostu przestał gadać, dał dojść do słowa, spytał się jak minął jej dzień zamiast milcząco zakładać, że nie wydarzyło się u niej nic, co byłoby godne uwagi.

- Słuchaj, muszę już kończyć. Zobaczymy się jutro.

Uśmiechała się jeszcze przez moment, patrząc na martwy wyświetlacz telefonu. Odruchowo, machinalnie. Dopiero po chwili rozluźniła mięśnie i ten uśmiech spłynął z jej twarzy, gdy przygarbiła ramiona i oparła się ciężko o ścianę.

Przerwał połączenie. Pewnie pobiegł dalej.
Do ważniejszych niż ona spraw.


Poniedziałek, 22.X.2007, antykwariat Nicolasa Balesiego, godz. 21:30



- Odbiło ci? – sarknął wskrzeszeniec, gdy powiedziała mu, że jedzie do White Plains. - To nie miejsce dla ciebie. Nie w nocy. Chyba że zżółkniesz, a oczy zrobią ci się skośne. Jadę z tobą.

Zakłopotanie jak przyszło, tak poszło. Wypuściła z sykiem powietrze, oparła się dłońmi o ladę i aż nachyliła się w stronę siedzącego po przeciwnej stronie mężczyzny. Czy oni wszyscy mają tak samo? Jakieś fabryczny feler, podstępną dyrektywę, zgodnie z którą każda samica to bezradna kretynka, co w domowych pieleszach, przykuta albo do garów, albo do wyra winna odstawiać codzienną orkę na ugorze?

I nawet, cholera, kudłate półdemony okazywały się mizoginistycznymi draniami.

- Jedziesz ze mną? To nie miejsce dla mnie? - syknęła zirytowana. - Nie przypominam sobie, żebym zapraszała cię na wycieczkę. Nie przypominam sobie, żebym prosiła o towarzystwo. Nie dla mnie? To kim według ciebie jestem? Bezradną kurą domową? Dziecięciem, któremu nosek trzeba wycierać?

- A myślisz, że dlaczego Demario zdrowaśki zmawiał, żebyś ze mną w parze wylądowała po dołączeniu do Trzynastki? - odwarknął w podobnym tonie. - Dla sportu?

- No tak, zapomniałam już jaka ze mnie biedna, żałosna mimoza, co niańki potrzebuje. Jaka szkoda, że masz już partnera i Richard niepotrzebnie sobie nagniotki na kolanach porobił.

- Nie wiesz w co się pchasz.

- Na spotkanie z detektyw twojego Wydziału. A Ty. Nie. Jedziesz. Ze. Mną
– wycedziła twardo, tonem, który zwykle ucinał temat.

Popatrzył na nią wkurzony, zazgrzytał zębami, rozgniatając filtr papierosa. Podszedł do jej torby, rzucił ją bezceremonialnie na ladę. Zanim zdążyła zareagować wyjął jej klucze do samochodu i wcisnął głęboko w kieszeń swoich powycieranych jeansów.

- Pojedziemy moim gratem – poinformował ją łaskawie.

Aż zatrzęsła się ze złości, błyskawicznie oceniając alternatywy. Zamówić taksówkę? Dziewięćdziesiąt kilometrów w obydwie strony? Na nocnej taryfie podmiejskiej? Szaleństwo. Demario? Nie. Nikogo z Wydziału nie znała tak dobrze, by prosić o podobną przysługę. Yagami? Nie mogła. Kenneth? To byłoby paradne.

- Marlowe... - prawie wywarczała jego nazwisko. Co mogła teraz zrobić? Walnąć go? Przecież nawet nie poczuje. Sięgnąć gdzie wzrok nie sięga? Tylko ją to bardziej upokorzy. Zmusić? Przecież nie karinem. Nie dzisiaj. Przypalić mu ten irytujący, zarozumiały nos? Zamknąć w ochronnym kręgu? Paznokcie zazgrzytały o szklaną taflę, gdy zaciskała dłonie w pięści. Podziękować za drgnienie niechcianej ulgi? Za ten brak wyboru? - Idiota... Świnia... Knur dziki i szczeciniasty...

Uśmiechnął się. Tym swoim przeklętym uśmieszkiem. Jakby mu faktycznie podziękowała. Drań.
Szach, mat. Dokładnie jak w poprzedniego dnia. Odwróciła się do niego plecami.

- Idę się umyć – wycedziła zimno przez ramię. Wściekła, ostentacyjnie obrażona. Nie rzucając na niego czaru. Niech sobie poczeka.

Z ulgą weszła pod chłodny, prawie zimny strumień wody. Z ulgą zmyła z siebie pot, ślady po ognistych iskrach. Wciśniętego jej przez karina wspomnienia po dotyku Marlowa zmyć nie mogła. Ale próbowała. Naprawdę próbowała.
Wkurzał ją.

Tak samo jak wkurzało pełne zdziwienia odkrycie istnienia nieświadomego założenia, że to z nim będzie współpracować po przyjęciu do Trzynastki. Wkurzał także fakt jego natychmiastowej falsyfikacji. Ale przecież faktycznie, od kilku miesięcy współpracował z Bullitem. Do tego przez ten czas nie potrzebował – oprócz kilku drobiazgów - jej konsultacji ani razu. Więc nie będą pracować razem. Kropka.
Cholera...

- Do kogo jedziemy? - zawołał przez drzwi.

My jedziemy. Przedrzeźniała go cicho, krzywiąc się do rączki prysznica. My jedziemy.
Też coś...
Ale z nim jako kierowcą zyska dwie godziny czasu w obydwie strony. Dwie godziny, które będzie mogła wykorzystać albo na sen, albo na dopracowanie pieczęci i ułożenie formuły. Z drugiej pozostawał Nick, u którego mogła mieć tylko nadzieję, że relatywnie spokojny seans Obywatela Kane'a potrwa wystarczająco długo, by zdążyła wrócić.

- Shen-Men – odkrzyknęła przez szum wody. - Yue Shen-Men.


* * *


Z łazienki wyszła po kwadransie. Umyta, umalowana, w tym samym ciemnoszarym garniturze, który miała tego dnia w pracy. I z dwoma filiżankami czarnej jak smoła kawy. Detektyw siedział tam, gdzie go zostawiła – przy ladzie, z niedopałkiem wciąż tkwiącym między zębami, korzystając z jej laptopa jakby był jego własnym. Ścisnęła palcami nasadę nosa. Będzie musiała zmienić hasło. Kolejny raz.

Postawiła na szkle przeznaczoną dla niego filiżankę i zaraz musiała ją stamtąd zabrać, kiedy odruchowo chciał łyknąć wrzącego płynu. Sklęła go od nieostrożnych idiotów, prawie trzepnęła po łapach, splotła czar i dopiero wtedy oddała naczynie.

Popatrzył na nią z niesmakiem.
- Zlewka umarlaka... - stwierdził bez entuzjazmu. - Mniam... Mniam...

Zignorowała go, zaglądając mu przez ramię.
- Co masz?

- O Shen-Menach sporo – przeciągnął się, prostując plecy. Rzuciła mu kose spojrzenie i zaczęła zwijać dwa papierosy. - Same banały. Wynajmują kamienice w Chinatown. Z samego wynajmu jednak nie stać by ich było na willę w White Plains. Więc muszą mieć inne źródło zarobków. Mniej jawne – otwierał w przeglądarce kolejne okienka stron, wskazując na co bardziej soczyste kawałki. - Shun Shen-Men. Zdążyłaś poznać?

Pokręciła głową.
- Słyszałam o nim od Richarda.

- Dobry glina. Wielokrotnie odznaczany. Jego brat Gong Shen-Men zmarł w trudnych do ustalenia okolicznościach. Swego czasu wschodząca gwiazda biznesu. Podobno powiązany z Triadami. Z najbliższej rodziny... - klikał przez moment na kolejne linki. - Oprócz twojej Yue... A, jest. Jin Shen-Men, pasierb Gonga, właściciel kilku nocnych klubów. Kasa z dilerki prochów pewnie dorzucana jest do rodzinnej kiesy. Tak samo ze sprzedaży dup. Jest jeszcze matka. Ponoć chora psychicznie. A nie, żyje jeszcze żona Gonga. Też wariatka na psychotropach. Fajna rodzinka. Ciekawe czy świr warunkowany genetycznie. Willa zawsze należała do nich. Kilkakrotnie przebudowywana. Planów nie udało mi się znaleźć, ale pewnie na nich ci nie zależało.

Wzruszyła ramionami. Siadła obok niego na wysokim stołku, zahaczając o poprzeczną belkę cienkie obcasy. Podpaliła obydwa papierosy i jednego podała detektywowi.

- Dzięki – mruknął machinalnie, skupiony na obrazach migających na ekranie laptopa. - Sama młoda Shen-Men... Dziwaczka. Menda. Zdzira. Wiedźma. Puszczalska. Cóż, przynajmniej faceci musieli ją lubić – stwierdził cynicznie. - Trochę zdjęć z księżniczką Mei porobionych po klubach braciszka Jina. - Krytycznie spojrzał na jedno z nich, odwrócił laptopa w kierunku Willhelminy. - Na tym wydają się baaaaardzooo lubić, nie sądzisz? – spytał z paskudnym uśmieszkiem na ustach. Faktycznie, zdjęcie nie było specjalnie udane. Ręce zdawały sięgać, gdzie sięgać nie powinny, usta były za blisko siebie, a złapane w pół grymasu twarze sugerowały znacznie więcej niż radość czy przyjemność z rozmowy. Popatrzył na Angielkę. - Budzi wspomnienia?

Widząc wyraz zdumienia na jej twarzy, wypchnął policzek językiem w teatralnym namyśle.
- Mówiłaś o niej wczoraj w nocy. Dużo. O Crutz.

Kurwa...
Nigdy więcej alkoholu i marihuany w jego towarzystwie.
Przymknęła oczy, czując gorąco wypełzające powoli na policzki.
Ile mu powiedziała? Za cholerę nie mogła sobie przypomnieć.
Wdech. Wydech.

- Cruz, żołnierzu, Asunción Cruz. - Dmuchnęła mu dymem w twarz, wysunęła wyzywająco podbródek. I trochę obronnie. - Tak, przespałam się z nią. Nie, to nie był związek. Jednorazowy eksperyment – skrzywiła usta, na przekór hardej pozie, machinalnie trąc z zakłopotaniem kark. - Nie, nie byłyśmy zachwycone. Obydwie uznałyśmy to za gorszą alternatywę. Substytut. Freud miał rację. Koniec. Usatysfakcjonowany? - popatrzyła na niego zimno. - Nie? Twój problem. Nie zamierzam dyskutować z tobą o moim życiu seksualnym, Marlowe. Masz o niej coś jeszcze? - spytała chłodno, okopując się w bezpiecznym dystansie. Wycofując się wyraźnie.

Podrapał się po brodzie. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, zawahał się. Odpuścił.
- Niewiele – powiedział po prostu.

Powiększył dwa zdjęcia.

Na jednym obydwie w mundurkach tego samego liceum. Mei przebojowa, pewna siebie, opiera się na ramieniu znacznie niższej od siebie Yue, która nieobecnym spojrzeniem wpatruje się w coś poza kadrem. Na drugim, równie młody Jin w nonszalanckiej pozie z nieznanym Europejczykiem o nieśmiałym uśmiechu. Obydwaj na motorach, w skórzanych kurtkach z fantazyjnym smokiem. Jakieś stowarzyszenie młodzieżowe? Klub sportowy?

- Latające Smoki – rozwiał jej złudzenia Marlowe. - Gang uliczny działający w Chinatown. Stanowią część tongu. - Odchylił się lekko, wskazał końcówką papierosa widniejącą na monitorze postać Tai-Shien. - Mei. Pierwsza od Tai-Shien, która pracuje w policji. Jej rodzina to magowie Feng Shui. Wpływowi. Ona sama ponoć talentu nie ma. Ponoć nieźle radzi sobie na krześle zmarłego Shuna. Partnerka Prestona. Tego znasz? - spytał z ciekawością.

- Mhmm... chyba widziałam go parę razy. Tłum wiernych fanek przeszkadzał zobaczyć szczegóły. Takie młode, gładkie, całuśne stworzenie, tak? - powiedziała z tak ostentacyjnym i ewidentnym brakiem zainteresowania, że aż się uśmiechnął.

- Ostatnia afera powinna ci się spodobać. Jej najnowszy gach, Dante – pokazał na jednym ze zdjęć czerwoną plamę – to były gach Pavlicek.

- Tai Shien czy Shen-Men?


- Shen-Men. Wielkie bydlę z tlenionymi na biało kłakami. Wszędzie łazi z wielkim mieczem. Łowca nadnaturali za kasę. Zmasakrował ponoć kilkunastu karków na jakiejś dyskotece.

Hollward skrzywiła usta w grymasie zimnego szyderstwa.
- Nie sądziłam, że Shen-Men dojada po niej resztki – przyjrzała się dokładniej lekko rozmazanej postaci. - Wulgarny i ostentacyjny jak Pavlicek – podsumowała krótko. - Przynajmniej wiadomo dlaczego wyrwał Shen-Men. Z jej czerwoną kurtką musiała mu pod kolorek pasować.

Odchyliła głowę do tyłu, zaczęła kręcić się na obrotowym stołku. Plamy wilgoci na suficie układały się w rozmazane testy Rorschacha. Yue. Jin. Gong. Shun. Dwie bezimienne, szalone kobiety. Upiorna rodzinka Shen-Men z Mei jako wisienką na czubku. Prochy. Dziwki. Gangi. Nocne kluby. Triady w tle. Puszczała w ich kierunku niewielkie kółka dymu. Jeśli wycofać się, to teraz. Zadzwonić, odwołać spotkanie. Pozostawić tylko całkowicie bezpieczne godziny pracy.

Wskrzeszeniec przyglądał się jej uważnie.
- Wiesz, że nie da się pochodzić z takiej rodziny jak jej i się nie umoczyć?

Podjąć decyzję i trzymać się jej

- Wiem. Ale to niczego nie zmienia.


Poniedziałek, 22.X.2007, droga do White Plains, willi rodziny Shen-Men, godz. 22:00



Patrzyła w milczeniu na sfatygowany trybem życia Marlowa samochód. Dodge wydawał się krzywić szyderczo maskę. Prawie pokazała mu język.

Mógł ją zmusić do przyjęcia jego towarzystwa i środka transportu.
Ale reszta będzie na jej warunkach.

Wyjęła ze swojej torby atrament, trzcinowe qalam i kartę papirusu. Położyła ją na masce i zaczęła pokrywać czerwonymi wężami arabskich i łacińskich znaków. Całkowicie ignorując ponurą minę Jona, rzuciła mu tylko wyzywające spojrzenie i przywołała ogień, formując z niego komplementarny względem wzorca na karcie znak. A potem – kryjąc go w dłoni – kucnęła przy samochodzie i spokojnie zaczęła wytrawiać go w stali, przekładając na później roztrząsanie dodatkowych powodów, jakie nią kierowały. Sześć znaków granicznych. Po dwa na każdym boku i po jednym na przód i tył, ukrytych na wewnętrznych lub niewidocznych elementach karoserii. Wsunęła się potem do środka, klęknęła na siedzeniu i wygrzebaną ze schowka szpilką, przyczepiła papirus na środku sufitu.

Sama inkanta zajęła jej krótką chwilę. Kilkanaście sekund, by powstał prosty krąg ochronny. Kolejna minuta, by trwał w zawieszeniu, gotowy do właściwej aktywacji za pomocą kilku prostych słów.

Dopiero wtedy założyła ciemną marynarkę, kryjąc twarz w cieniu, ukrywając mimowolny uśmieszek, który wykrzywiał jej wargi.


Zapakowany gong wrzuciła na tylne siedzenie bez zbytniej delikatności. Zapięła dokładnie pasy, położyła sobie na kolanach gruby notes. Krytycznie przyjrzała się chodniczkowi koło siedzenia, zanim zdjęła szpilki i rozsiadła się wygodniej w fotelu.

Miała w głowie mętlik.

A najgorsze, że jakaś część niej – ukryta gdzieś głęboko w środku, pod warstwami stresu i wyczerpania – chciała więcej, chciała wyczerpać ten dzień do samego dna. I teraz, gdy karin milczał zamknięty w jej cieniu, nie mogła już oszukiwać się, że ta paląca niecierpliwość i głód pochodzą od niego.
To była ona.
Zawsze tylko ona.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline  
Stary 25-10-2010, 13:47   #604
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Poniedziałek, 22.X.2007, droga do White Plains, willi rodziny Shen-Men, godz. 22:00



Samochód płynnie połykał kolejne kilometry. Gładko, przy wtórze usypiającego, jednostajnego mruczenia. Nachylona nad trzymanymi na kolanach papierami Willhelmina przerabiała pieczęć, której kiedyś używała w Toledo, a która przy przesunięciu indeksów i przekształceniu samej formuły zaklęcia powinna utrzymać ifryta w tymczasowym zamknięciu. Nuciła cicho kolejne nuty, tkała z dymu i magii fragmenty figury, szukając właściwej melodii, harmonii wypływającej ze zgodności poszczególnych elementów, obserwowała drżenia wzorca pomiędzy jej palcami.

Marlowe przeszkadzał.

- To teren Triad. White Plains – marudził, przesuwając papieros z jednego kącika ust do drugiego. - Sypialnia dla szych. Pchasz łapy między drzwi, panienko – rozciągnął słowa w leniwej parodii teksańskiego akcentu. - Ona umoczyła, Mei jest pewnie umoczona i ty umoczysz też.

- Nie słucham cię
– wymamrotała znad rozłożonych na kolanach papierów, reagując bardziej na samą melodię słów niż ich treść.

- A założysz się? - przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, przyśpieszył. - Nie o umoczenie. To później. Że miałem rację dzisiaj.

- Mhmm
... - mruknęła tylko.

- Jeśli gnoje nas zaczepią – moja wygrana. Podziękujesz ładnie za kolejną przysługę, to raz. Nie, nie podliczę ci do rachunku. I zapłacisz za wejściówkę na nielegalne walki karłów, to dwa. Albo na... hmm... wyścigi przetworzonych.

- Mhmm...

- Stoi?

- Uhum
... - odpowiedziała machinalnie, zupełnie go nie słuchając.

- Will...

Wypuściła z sykiem powietrze z płuc i podniosła głowę tak gwałtownie, że prawie uderzyła potylicą o zagłówek.

- Czy ty nie powinieneś być wściekły i obrażony, Marlowe? - prychnęła zirytowana. - Błagam, zrób światu przysługę i strzel focha choć na kwadrans.

Po chwili odezwał się znowu.
- Hollward...

- Błagam, zamknij paszczę.

Wskazał na coś ruchem brody.
- Wygrałem.


* * *


Wszystko przez tą cholerną ciężarówkę.

Wszystko przez tą cholerną ciężarówkę, która wbiła się w latarnię dwie przecznice dalej przy okazji kasując hydrant i – jak się następnego ranka dowie, przeglądając Timesa w poszukiwaniu artykułu Jacka i Kennetha – dwójkę dzieciaków wracających do domu z dyskoteki. Zwyczajową cyrkulację ruchu ulicznego szlag jasny trafił. Marlowe postanowił być więc sprytny i pojechał skrótem. Prosto przez opłotki Chinatown.

Tkwiąc nosem w notatkach, nawet tego nie zauważyła.
Nie zarejestrowała, że koloryt polikulturowego i polirasowego tłumu przelewającego się po chodnikach przesunął się w kierunku jednolicie żółtego. Nie zauważyła szyldów, na których angielskie słowa wyparte zostały przez chińskie znaki, lampionów, które ocieplały chłodny blask ulicznych latarni, warkot silnika i cicha muzyka, którą puścił Jon, zagłuszała odmienioną melodię języka.

Nie zwróciła uwagi na pokrzykiwania, na charkotliwy dźwięk motorów, na zainteresowanie, jakie w niektórych wzbudził przesuwający się ciemną, wyludnioną ulicą samochód. Skupiona na delikatnym rezonowaniu wzorca, nie zwróciła uwagi nawet na pokrzykiwania

Dopiero jego marudzenie podniosło jej głowę. Dopiero jego „wygrałem” zwróciło jej uwagę na istniejący problem. Kręcili się dookoła nich jak muchy koło padliny, całkowicie ignorując przepisy ruchu drogowego.

Rozpoznała fantazyjne smoki dumnie wijące się na ich kurtkach. Rzuciła detektywowi badawcze spojrzenie, oceniając poziom zagrożenia wyrazem jego twarzy. Zauważył. Wzruszył niedbale ramionami.

- Płotki.

Skinęła głową. Więc nie dumne smoki. Jaszczurki.
Cyrk Latających Jaszczurek detektyw Shen-Men.

Farbowane czupryny. Po części nastroszone, po części w sztywnych wyżelowanych strąkach opadające na twarze. Wypisz wymaluj, estetyka bliska sercu panny detektyw Walter.
Istny kwiat młodzieży nowojorskiej.
Wąskie oczy, szerokie kości policzkowe, nisko pochyleni nad kierownicami swoich maszyn. Trzymając jakieś żelastwo w żółtych łapach.

Jeden z wyrostków zjechał na chodnik, wyminął zręcznie latarnię i przejechał tuż obok nich. Aż się skrzywiła, gdy coś (dłuto? śrubokręt?) ze zgrzytem przejechało po lakierze dodając kolejną bliznę na ciemnym lakierze. Szarpnęła głową, odruchowo przechylając się, by zobaczyć wyraźniej twarz motocyklisty. Za późno. Kolejny uderzył w dach samochodu. Pięścią? Pałką?

Detektyw skręcił kierownicę i z obojętnością maszyny zmusił jednego z nich do wjechania na latarnię. Jakby gazetę do kosza wyrzucał. Jakby to nie jemu samochód obijali.

Świadomość, że to potencjalni znajomi detektyw Shen-Men irytowała.
Denerwowała. Budziła sprzeciw. Irracjonalny gniew.
Jakby Chinka rzucała wyzwanie.

Miała wrażenie, że głowa jej pęknie od tego wszystkiego. Koszmarny dzień nie chciał się skończyć a ona naprawdę miała dość.

- Monitoring uliczny? - spytała.
- Nie sądzę.

Obróciła się na siedzeniu, żeby widzieć ich wyraźniej. Zaparła lewą rękę o sufit, tam gdzie znajdował się pergamin.

Jedna.
Dwie.
Trzy.

Kilka krótkich sekund ciągnęło się, jakby ktoś puszczał je w zwolnionym tempie. Aktywowany krąg ochronny otoczył samochód eterem. Nie towarzyszyły temu żadne rozbłyski czy dźwięki. Jedynie światło zdawało się odmiennie załamywać wokół niego, jakby sącząc się przez powietrze o odmiennych właściwościach fizycznych, jakby ruch auta nagle zaczął bardziej rozcinać przestrzeń.

- Dorównaj do nich.

Dał po hamulcu, zapiszczały koła, skręcił, przyśpieszył. Dorównał.
Nachyliła się pod jego ramieniem. Popatrzyła na jadące motory. Skalkulowała zimno. Zmrużyła oczy.

Jedna.
Dwie.
Trzy.

Rozsadziła krąg od środka, posyłając całą jego energię w stronę motocyklistów.
Wiedziała, że będzie tego żałować kolejnego dnia. Wiedziała, że powinna pozwolić detektywowi błysnąć odznaką i gnatem. Załatwić to po swojemu. Nie mogła. Nie chciała.

Unoszący się lekko w siedzeniu facet z charakterystycznym, zafarbowanym na żółto grzebieniem włosów podniósł do góry łom. Jedno silne uderzenie. Niewidzialna fala wbiła mu go w twarz, wyrzuciła z siodełka, cisnęła w tył. Bryznęła krew. Metal zazgrzytał o asfalt, gdy wytrącone z równowagi maszyny przewróciły się, szorując o powierzchnię ulicy. Sypnęło iskrami.

Marlowe zatrzymał samochód. Ocenił sytuację. Przytarte motory, dwójka młodocianych właśnie zbierająca się spod ściany, kolejny krzyczący coś po chińsku, trzymający się za okrwawioną nogę i czwarty zasłaniający rękami okrwawioną twarz.

Sprawdził pistolet, szarpnięciem otworzył drzwi.

- A ty gdzie? - syknęła, wyciągając rękę, jakby zamierzała złapać go za rękaw bluzy. Powstrzymała gest. - Dokonać obywatelskiego aresztowania?

Wzruszył ramionami.
- Opony przestrzelić.

- Odpuść, Jon. Jedźmy dalej, proszę.

Odpuścił. Odetchnęła z ulgą.


Poniedziałek, 22 X 2007, White Plains, Rodowa siedziba rodu Shen-Men, godz. 22:40



Samochód przesuwał się przez kolejne ulice coraz dalej w część miasta, której nie znała.

Czuło się tutaj inną kulturę, która rozchodziła się w powietrzu obcymi zapachami, obcą melodią głosów, odbijała się w szklanych witrynach niezrozumiałymi szyldami. I spojrzeniami śledzącymi intruzów.

Widziała ich.
Poznawała symbole, którymi epatowali jak symbolami tajnego bractwa.
Poznawała wyraz ich wąskich oczy, które spotykały się na moment z jej oczami.

Młodzi. Przekonani, że trzymają w dłoniach nóż, którym będą mogli otworzyć świat jak ostrygę; że już dzierżą w rękach perły potęgi.

Wyczuwali ją. Wiedzieli kim jest.
Łapali się nawzajem na haczyki spojrzeń.


* * *


White Plains było zamożne.
Drogie posiadłości, drogie garnitury, drogie samochody, które Marlowe ze złośliwą satysfakcją najchętniej skasowałby swoim pokiereszowanym dodgem.

Will popatrzyła tylko na niego ostrzegawczo i wysłała krótką wiadomość do detektyw Shen-Men, że już się zbliżają.

Wkrótce cisza śpiących domów zmienia się w ciszę martwą i nieruchomą. Ciemny kontur willi straszy pośród skręconych drzew, których gałęzie zdając się sięgać ku jej oknom. Wskrzeszeniec zaciska palce na kierownicy.

- Zdejmij to ze mnie – syczy.

Patrzy na niego zaskoczona, ale bez słowa sięga po wzorzec czaru, wplata w niego palce, tka dodatkowe indeksy, dodatkowe frazy i symbole – przerzuca na siebie.
I już wie, już rozumie.

Nachyla się lekko w stronę budynku, na tyle na ile pozwalają jej pasy. Śledzi pasma ciemności zwijające się w spiralę, której centrum wbija się brutalnie w regularną bryłę posiadłości. Krew w ustach, krew na rękach. Wbija palce w tapicerkę. Powietrze pachnie rozkładającym się ciałem, samotnym szaleństwem, które wykrzywia świat, wielokrotnymi śmierciami.

Odraza.
Fascynacja.
Nie może oderwać wzorku od ciemności.

Potęga.

- Dziwadło – sarka Jon. Rzuca jej na kolana policyjny pager. - Gdyby coś się działo, daj znać.

Podjeżdżają już pod werandę, na której stoi ciemna, oświetlona od tyłu sylwetka.
Hollward patrzy na siedzącego obok mężczyznę.

- Gdyby coś się stało, po prostu rozpierdol jej główkę – prosi ze zjadliwą słodyczą, przez nienaturalnie zaciśnięte usta.

- Spadaj już – burczy, osuwając się lekko w fotelu, opierając głowę na zagłówku i całym sobą dając do zrozumienia, że zamierza oddać się celebracji krótkiej drzemki.

- Dzięki, żołnierzu.

Otwiera drzwi.


Poniedziałek, 22 X 2007, White Plains, Rodowa siedziba rodu Shen-Men, godz. 00:40


Chwilę przed pierwszą w nocy, odprowadzona przez Siao, ponownie wyszła na ciemne, zimne powietrze. Żegna się z nim cicho, uprzejmie. I krótko. Znudzony do granic Marlowe, gdy tylko otworzyły się drzwi wejściowe, odpalił samochód i podjechał pod wejście.

Osunęła się na przednie siedzenie, bose stopy wyciągnęła przed siebie. Aż westchnęła z ulgi.
Ruszył.

- Długo.
- Długo
– przytaknęła. Oparła głowę o zagłówek, przymknęła na chwilę oczy. - Dzięki, że poczekałeś.

- Musiałaś zaleźć im za skórę
– mruknął, zerkając w lusterko. - Pan Garnitur sterczy tam, jakby chciał się upewnić, że pojechałaś i nie wrócisz.

- Pewnie chce.


Dopiero, gdy wjechali ponownie w promieniujące normalnym spokojem teren White Plains, otworzyła oczy i sięgnęła po notes, w którym opracowywała formułę. Przekartkowała zapisane strony.

Znudzony słuchaniem płyt i policyjnych komunikatów, Marlowe skakał przez kolejne stacje radiowe. Willhelmina, z odwróconą od niego głową, przyglądała się widocznym przez boczną szybę chodnikom. Żadne z nich nie było w nastroju na rozmowę.
Wskrzeszeniec nawet nie poprosił, by splotła dla niego czar.


Nick tego słuchał jakieś dwa tygodnie temu. Raz za razem. Raz za razem. Raz za razem... Oparty o jedną z szafek, patrzył na nią z wyrzutem. Jakby zawiniła mu czymś, a ona nawet nie wiedziała czy obwinia ją za to, co już się stało, czy za to, co dopiero będzie.

I was born with the wrong sign
In the wrong house
With the wrong ascendancy
I took the wrong road
That led to the wrong tendencies...

Błądziła wzrokiem po wypielęgnowanych fasadach bogatych domów. Machinalnie wystukiwała palcami rytm piosenki na kartkach notesu. Pod opuszkami odbijały się delikatne ślady linii zostawionych przez jej pióro.

Zazdrościła młodej Shen-Men.

Chinka była... spójna. Wszystko zgrywało się w jeden harmonijny obraz. Jej pochodzenie, kultura, w której wyrosła, rodzina, willa obudowana dookoła miejsca mocy (szaleństwo, wir ciemności, tornado, siła, potęga). Nie był to obraz słodkiej sielanki, ale wszystkie elementy pasowały do siebie. Nie było dysonansów. Nawet w demonie, którego nosiła w sobie.

Rasa, społeczność, rodzina.
Tradycja, obowiązek, krew.

Tradycja? Która? Anglosaska? Hiszpańska? Arabska?
Obowiązek? Względem kogo?
Rodzina? Nie szli wspólną drogą. Oni zadowoleni normalnym życiem nie szukali, nie drążyli. Nie kwestionowali zastanego porządku.

A ona chciała zajrzeć pod podszewkę świata.
Chciała tego, czego oni nie mogli jej dać.
Więcej...

There's something wrong with me chemically
Something wrong with me inherently
The wrong mix
In the wrong genes
I reached the wrong ends
By the wrong means...

Jasne, że było z nią coś nie tak.

Wspomnienie siły wciąż jeszcze pulsowało jej w żyłach.
Podniecenie.
Upojenie.

To czego chciała, to czego pragnęła. To wszystko, czego nawet nie potrafiła nazwać.
Jej ciemna ciekawość, która nakazywała coraz więcej i więcej.
Jej fascynacje, do których nikomu nie mogła się przyznać.
Jej demony, jej klątwy, jej magia.

W którym momencie karin (jej demon, jej cień) stał się bliższy niż rodzina, niż przyjaciele? W którym momencie wykształciła się w niej ta część, która – gdzieś w głębi – chłodno oceniała, kalkulowała. Zdystansowana, nie czująca powiązania. W którym momencie przestała powstrzymywać mdłości, gdy czuła (palone ludzkie ciało, krwawe ochłapy mięsa, szaleństwo, jak ostre szkło drące skórę, popiół, rozkład, zapach śmierci) ciemność. W którym momencie ta odraza przestała mieć wymiar sprzeciwu?

Dobre-złe.
Kiedy przekroczyła granicę?

I was marching to the wrong drum
With the wrong scum
Pissing out the wrong energy
Using all the wrong lines
And the wrong signs
With the wrong intensity

To, co zrobiła.
To, co osiągnęła. Razem ze swoim kręgiem.
Całe zło, które wyrządzili goniąc za tym, co wtedy nazywali sprawiedliwością.
Demonami, klątwami i magią.
Zło małe i podłe, zło złośliwe i pełne gniewu, w końcu zło, którego wybaczyć się dało.

I was on the wrong page
Of the wrong book
With the wrong rendition
Of the wrong look
With the wrong moon
Every wrong night
With the wrong tune played
Till it sounded right, yeah...

O tak...
Zemsta smakowała strachem i gorzką słodyczą.
Jak wolność.


* * *


Zanim dojechali do Brooklynu miała gotową pieczęć i formułę czaru tymczasowego zamkniecia.
Wystarczyło umieścić ją na naczyniu.

Znane już ulice prześlizgiwały się za szklanym, niewyraźnym odbiciem jej twarzy. Oparła głowę o zagłówek i w końcu pozwoliła myślom odpłynąć.

Sama nie zauważyła nawet, że powieki opadają jej coraz niżej i niżej.
Dwie minuty później już spała.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 25-10-2010 o 22:35.
obce jest offline  
Stary 25-10-2010, 20:42   #605
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
BIG POST PART 2,5 z 3 (składam ukłony Obce za współpracę ;])

Poniedziałek, 22 X 2007, White Plains, Rodowa siedziba rodu Shen-Men, godz. 23:15

Ściana drzew, ruszyły wąską dróżką. Musiały odgarniać gałęzie, gdyż dawno zajęły prześwit przejścia. Kilkadziesiąt kroków dalej otworzyła się duża przestrzeń, jakby polanka. Dookoła na drzewach wisiały pieczęcie buddyjskie i dzwonki. W rogu, na kamieniu dogasało kadzidło zapalone na prowizorycznym ołtarzu. Świeżo skoszona trawa, podwiązane gałęzie a na nich powieszone lampiony dające nieco światła. Uprzątnięte kamienie tworzyły elegancką piramidkę.

Yue okręciła się na pięcie, w jej dłoni pojawiła się kula energii, która rozświetliła mrok, aby natychmiast zniknąć.



- To tutaj. Ja jestem gotowa.

Angielka krytycznie przesunęła wzrokiem po tej nocnej scenerii.
- Dobrze - skinęła głową. - Jak na miejsce do testów wystarczy - sparafrazowała wcześniejsze słowa dziewczyny. - Ja będę potrzebowała kilku minut.

Czarna, prostokątna torba, którą do tej pory niosła przewieszoną przez ramię została delikatnie odstawiona na ziemię. Obok niej znalazły się buty, których wąskie obcasy zbyt mocno zapadały się w miękkiej ziemi, by mogła się swobodnie poruszać. Na gałęzi drzewa powiesiła marynarkę, nogawki spodni podwinęła ponad szczupłe kostki, żeby nie ubrudziły się od wilgotnej trawy.

Poruszyła palcami.
Zimno ciągnęło od ziemi.

Obeszła dookoła całą polankę. Przyjrzała się dokładnie pieczęciom, ołtarzykowi, dzwonkom. A potem podwinęła rękawy koszuli, odsłaniając wytatuowane przedramiona i splotła czar, by popatrzyć na nie jeszcze raz przez ciemność. Nie bawiła się tym razem w dyskrecję wynikającą z obawy przed tym, że ktoś “normalny” zobaczy za dużo. Tatuaże drgały, wiły się wraz z tym, jak inkantacja wytyczała czarowi ścieżkę. Gdy złączyła dwie części trójfigury, zalśniły krwawą czerwienią, napęczniały pod skórą, odbiły się w przestrzeni błękitniejącą pieczęcią, którą ujęła w dłonie i wchłonęła pozwalając magii rozpłynąć się po ciele.

Aż się skrzywiła, drgnęła całym ciałem, gdy aura tego domu znowu zaatakowała ją kakofonią dźwięków, natłokiem bodźców. Ale musiała widzieć ciemność, by osadzić w niej krąg ochronny, a tym samym, wzmocnić go. Nie byłaby przecież zadowolona, gdyby jej współpracowniczce stało się coś w tym domu, myślała z nieznacznym, krzywym uśmieszkiem cytując sobie samej słowa Siao.

- Czy dom pani przeszkadza? - Yue przekrzywiła głowę w bok, mrużąc oczy chłonąc taniec tatuaży na przedramionach Angielki.
- Przeszkadza? - uśmiech wciąż trwał na wargach. - Nie. Przeciwnie.

<<Zupełnie jakbyś wpuściła do zagrody pełnej kóz, wilka.>>


Stanęła na środku polany w lekkim rozkroku, mocno zaparła stopy w ziemię. Nabrała głęboko powietrza do płuc, odrzuciła głowę do tyłu i sięgnęła po tą ciemność. Sięgała raz za razem, długimi, mocnymi nutami - pozwalając im wibrować, rozchodzić się gładkimi falami, przeplatać przez źdźbła trawy, wnikać w czarną ziemię.
O tak, nie bez powodu magowie kochali miejsca mocy.
To było lepsze od większości narkotyków.
To poczucie siły prześlizgujące się po każdym nerwie ciała.

Nie było wiatru a jednak trawa gięła się z szelestem; szumiały przesypujące się drobiny ziemi. Rezonowały - dokładnie jak piasek rozsypany rankiem na cieniu [bHajjara[/b]. Splatały się ze sobą we wzór, koronkę arabskich znaków rozłożonych w okręgu dookoła stóp Angielki.

Nie trwało to więcej niż dwie minuty nim powstał pełny krąg - lśniący blado, oleiście - utkany z wibrującej ziemi, splecionej trawy.

Odwróciła głowę w kierunku Yue.
- Ten krąg więzi jedynie demony, człowiek może przekraczać jego granice swobodnie. Pani umiejętności także nie powinny go naruszyć. Nie jest integralnym elementem właściwego czaru, a jedynie profilaktycznym udogodnieniem, więc gdyby czas był najistotniejszą rzeczą, mogę z niego zrezygnować.

Azjatka szeleszcząc suknią podeszła bliżej i bez zbędnego zastanowienia przełożyła dłoń przez barierę. Bez zbędnego zawahania, bez zastanowienia. Jej palce nabrały słabego blasku, kiedy testowała czy magia nie wpływa na jej chi. Nic się nie stało.
- Wygląda na to, że nie mam nic przeciwko - ponownie odsunęła się na odległość kilku kroków, gasząc dłoń.

Ani razu nie zdjęła spojrzenia z Angielki, bacznie ją obserwując. Trzecie oko wyraźnie zarejestrowało, jak aura towarzyski podczas inkantacji wystrzeliła do góry - osiągając rozmiar aury Dantego, tyle że zdawała się przybrudzona nieco oleistą czernią. Po czym powróciła do normy.

<<Boisz się?>>
~ A ty, Stryju, boisz się? Powinieneś.~

Hollward położyła w centrum kręgu kamienną kulę i też wycofała się poza krąg. Zwolniła pieczęć. Arabskie znaki i symbole zamigotały zimną jak lód magią, a potem buchnęły płomieniem białym, piaskowym, który rozwinął się w powietrzu wężowym ruchem. Gdy zaś płomień przygasł, rogaty wąż otworzył oczy.

Dżinn nie był wielki. Nie był też przerażający. Ot, wściekle sycząca arabskie słowa gadzina, rozświetlona od środka ogniem, sącząca jad z cienkich kłów i bezskutecznie próbująca uciec. Z dala od czarnej studni i uśmiechającej się do niego Willhelminy.

Angielka patrzyła się na niego jak na niesforne domowe zwierzątko.

Szelest aksamitu - Yue podwinęła rękawy z lekko opuszczoną głową uśmiechała się drapieżnie. Straciła zainteresowanie Angielką. Oblizała wargi, przymknęła oczy. Rozstawiła nogi, przybierając stabilną postawę. Do tej pory przymknięte czakry po kolei (kilka sekund) otworzyła w pełni. Jej zielona jasna chi otoczyła jej postać, drgała jak ogień na polanach.

- Zaczynamy? - złączyła palce wskazujące, skoncentrowała energię, która stała się bardziej matowa. - To ja pierwsza.

Willhelmina przyglądała jej się w milczeniu. Nie zaprotestowała. Dziewczyna była niecierpliwa, ale o tej porze miała do tej niecierpliwości prawo.

Wyglądało to tak, jakby z każdej komórki powierzchni jej skóry wystrzeliła nić. Splatały się w warkocze lin, które zaczęły taniec dokoła zwinnej Żmii. Przymknęła oczy, podrażniła ją z lewej, z prawej, zablokowała miejsce na unik. Bezczelnie bawiła się jedzeniem i to dało się zauważyć bez trudu. Brutalnie testowała reakcje oni. W końcu jej wici zacisnęły się zgrabnie dokoła demona. Wypuściła powoli powietrze z płuc ustabilizowała kontakt. Przyzwyczajona do jak najszybszego zamykania demonów po “chwycie”, musiała zapanować nad instynktem. Wici zadrgały. Zagryzła dolną wargę.

- Już. - szepnęła chrapliwie.

Bawiła się nim... Hollward zacisnęła zęby. Nie podobało jej się to.
Było... niewłaściwe.
Tak, znała przyjemność z drażnienia się z dżinnami, prowokowania ich, udowadniania własnej siły. Ale ona miała przecież do tego prawo. Demony były jej narzędziami, sługami, wspólnikami. Nie były jedzeniem. Jak mogły być, skoro z niektórymi rozumiała się aż za dobrze. Angielka nie żyła po to, by odsyłać je w ciemność. I to, co robiła dziewczyna przypominało jej znęcanie się żołnierza nad skazanym jeńcem. Nie było w tym sensu - jedynie nuty bezcelowego okrucieństwa, którymi się napawała.

A do tego ten mały dżinn by jej.
Jej.

Stłumiła ukłucie irytacji, które pojawiło się niechciane, nieproszone.
Kucnęła przy granicy kręgu, oceniając siłę zielonych oplotów.

- Jak szybko byłaby pani go w stanie zamknąć?

Yue przechyliła głowę, zamknęła na moment oczy.
- A jak szybko potrafi pani pstryknąć palcami? - powoli wypuściła powietrze ustami, zerkając w stronę Willhelminy. - Sama pani czuje, że to płotka. Z ifrytem będzie trudniej.

Wdech, wydech. Spokój. Chłodna kontrola.
- Pytam, bo mi pstryknięcie palcami zajmuje dwie minuty, może trochę mniej.

- Nigdy nie noszę stopera przy sobie - padła cicha odpowiedź. - Około minuty?

Kobieta wygładziła zmarszczkę między ściągniętymi brwiami.. Wyciągnęła telefon i położyła obok siebie na trawie.

Aktywowała pieczęć i symbole na kuli rozjarzyły się ponownie, zadygotało powietrze, od strony naczynia ugięła się jakby przestrzeń w kierunku dżinna, załamała delikatnie, do środka. Wąż szarpnął się pomiędzy nićmi aury Shen-Men, gdy zatańczyły wkoło niego blade wstęgi symboli.

- Zaczynam - rzuciła cicho.

Włączyła stoper i rozpoczęła czar. Tym razem jej inkanta była szeptem - niskim, miękkim, kuszącym. Do zamykania dżinnów nie musiała używać prostej, brutalnej siły. To był zew. Zew starszy niż Koran, zew prawdziwej pustynnej magii, który powoli przyzywał demona, jego esencję tam, gdzie chciała żeby się znalazł. Przestrzeń wkoło kamienia zdawała się skręcać w lej, który zasysał cienkie smugi płonącego w wężu ognia.

W normalnej sytuacji dla każdej z nich byłoby to proste.
Yue zajęłoby to tyle, co zaparzenie kubka zielonej herbaty.
Willhelminie - wypalenie papierosa.

Tego wieczoru jednak musiały to jakoś pogodzić, znaleźć wspólny rytm, w którym pomagałyby sobie, a nie wchodziły w paradę. Tak jak teraz.

Pierwsze pieczętowanie zajęło im prawie pół godziny.

Przyzwyczajona do instynktownego i szybkiego działania w pojedynkę Azjatka odruchowo używała zbyt dużego potencjału.
Przyzwyczajona do charakterystycznego, równomiernego rytmu swojej magii i współpracy z innymi magami, a nie obdarzonymi, Angielka z początku miała trudności z dostosowaniem falującej melodii swojego czaru do mocy dziewczyny.
Ciężko było odnaleźć niezbędną równowagę sił.

Wąż sykliwie przeklinał je po arabsku.

Magia nie była tak elastyczna i łatwa w manipulacji jak dar Chinki. Hollward nie patrzyła nawet na dżinna. Uważnie obserwowała drgania, poruszenia, pulsacje mocy w zielonych wiciach. Wiedząc, że dziewczynie łatwiej będzie zmienić siłę, z jaką oddziaływała na demona, dawała jej znać kiedy i jak powinna zwolnić, poluźnić uścisk lub kiedy go zwiększyć. I do tych zmian powoli synchronizowała swój czar.

Drugie pieczętowanie zajęło im kwadrans.

Pot zrosił czoło Yue. Musiała przymknąć zmęczone oczy od ciągłego wpatrywania się w Żmiję. Jej energia falowała i dostosowywała się momentalnie do pragnień dziewczyny, jak woda wypełnia każde naczynie. Magia Angielki pomimo swoistej gracji, miała sztywne granice. W przeciwieństwie do magii mnichów buddyjskich, których śpiew podwyższał potencjał jej chi, tutaj musiała stworzyć harmoniczny duet. Gdyby porównywać: magia mantr to powietrze, Yue włada wodą, a Hollward ziemią.
Uwagi Angielki najpierw nieco irytowały - bunt to naturalna reakcja na rozkaz. Jednak była jej to winna, zresztą słyszała raczej prośby czy sugestie. To można jeszcze przełknąć.

Podczas trzeciego pieczętowania zeszły do sześciu minut.

Modyfikowanie inkanty - szczególnie modyfikowanie jej w trakcie rzucania czaru jest trudne. Cholernie trudne. Hollward zawsze ten proces przypominał przerabianie wiersza - zmiana formy przy zachowaniu jego sensu i wersyfikacji. Zmienić rymy, zmienić poszczególne słowa, zmienić rytm utworu - sprawić, by wiersz był jednocześnie inny i taki sam. Zmienić tak, by brzmiał lepiej, a jednocześnie wpasowywał się w melodię całego czaru. By współgrał z drugą, obcą mocą.

Problem Yue przedstawiał się inaczej. Tak ścisła współpraca z magią wymagała od niej ograniczenia mocy. Zwykle rzucała na początku wszystko co miała, by powoli ściągać nadmiar chi i drugą falą zacisnąć uścisk na kuei. Tutaj musiała balansować: dodawać i odejmować i znów dodawać. Męczące.

A jednak udało się.
Razem nie były w stanie zapieczętować dżinna tak szybko jak każda z osobna.
A jednak udało się połączyć wodę i ziemię, rwący strumień mocy Yue ze spokojną rzeką magii Willhelminy, która płynęła spokojnym nurtem w korytach inkant.
Rytm był wolniejszy, ale bardziej stabilny. Względem rogatego węża nie robiło to różnicy - względem potężniejszego demona powinno zrobić ogromną.

Hollward popatrzyła na Azjatkę z satysfakcją.
- Jeszcze raz - rozmasowała zmęczony kark. - Musimy mieć pewność.

Azjatka ściągnęła w siebie chi, Jednak czakry zostały otwarte, cała jej skóra połyskiwała bladym blaskiem. Spojrzała na Angielkę bez emocji, kiwnęła głowa, uśmiechnęła się delikatnie. Czuła się wyssana z siły.
- Oczywiście. Potem już nie będzie czasu na błędy.

Jeszcze raz. Ostatni.
Obydwie były znużone do granic.

Hollward po raz ostatni zatrzasnęła pieczęć. Popatrzyła na wyświetlacz komórki.
- Cztery minuty - skrzywiła się, kiedy usłyszała chrypkę, która osiadła na jej głosie. - Jest pani dobra, cieszę się, że to właśnie panią przydzielili do tej sprawy. - Ton z jakim to powiedziała wykluczał pusty komplement. W ustach Angielki brzmiało to bardziej jak stwierdzenie faktu, którego nie poddaje się dyskusji.

Podniosła kulkę z ziemi. Kilkoma cichymi słowami dezaktywowała krąg i trawa rozplotła się z cichym szelestem, odrobiny ziemi opadły bezwładnie pomiędzy ciemnozielone źdźbła.

- Dziękuję - Azjatka przetarła oczy. - Cztery minuty razem. Cieszę się, że to akurat pani będzie moim wsparciem na akcji. - kiwnęła głową podkreślając swoje słowa. - Chce pani jeszcze coś wypić? Może zjeść? - jej ton nabrał jakiej cieplejszej barwy pomimo przydechu, który czaił się na końcu każdego słowa. - Z pewnością coś się znajdzie. - jakby utrzymanie akcentu obcego języka sprawiał jej obecnie duże wyzwanie.

- Chętnie skorzystałabym z pani propozycji, ale nie mogę. - założyła marynarkę, zarzuciła na ramię torbę, buty wzięła w dłoń. - Czeka mnie powrót do Brooklynu, muszę jeszcze popracować nad formułą, a jest już prawie pierwsza.

- Oczywiście - Yue skierowała się z powrotem na ścieżkę. - Może pani zostawić tego demona... Zajmę się nim.

Angielka popatrzyła na jej plecy, skrzywiła usta. W jakiejś formie ten temat przecież musiał się pojawić. Pokręciła głową przecząco, choć Chinka nie mogła tego zobaczyć.
- To narzędzie, które może okazać się jeszcze przydatne.

[i]<<Ciekawe.>>[i]

- Jak pani woli. Chociaż niepokoi mnie, że przy słowie demon pojawiło się określenie “przydatny” - jej matowy ton wskazywał, że mówi to raczej z obowiązku niż próby dyskusji.

- Cóż... nie podzielam pani niepokoju. W końcu względem tego konkretnego osobnika, po dzisiejszym wieczorze, to określenie jest jak najbardziej naturalne.

Feniks zatańczył, dziewczyna mimo zmęczenia odwróciła się na pięcie szybko, stojąc nieco wyżej na ścieżce z kamieni prowadzącej do góry mogła się zrównać twarzą w twarz z Willhelminą. Jakiś błysk prawdziwego zaniepokojenia przebiegł przez jej ciemne oczy.

- Niech pani nie robi nic, co... - w głosie Yue zamigotał nieuchwytnie... strach?

Jednocześnie jej dłoń chciała dotknąć przedramienia Angielki. Ta odsunęła je w odruchowym, uprzejmym geście, a dziewczyna delikatnie musnęła jedynie materiał marynarki, wrażenie jakby dotknięcie skrzydłem ptaka.

- ...nie robi nic, co zmusi mnie do reakcji. - skończyła już ponownie zamknięta w swojej chłodnej skorupie.

- Proszę się nie martwić - powiedziała wolno, kpiną maskując zaskoczenie. Niewystarczająco, bo Chinka widziała je wyraźnie i wiedziała, że kobieta jest poważna. - Nie wypuszczę przecież tego potwora, by terroryzował miasto.

Powieki Yue uniosły się wyżej, w bezruchu wbiła swoje głębokie spojrzenie w Hollward, jakby chcąc dotknąć lub przeniknąć jej myśli. Brak ognia, gniewu, szyderstwa czy szaleństwa. Czysta melancholia z domieszką napięcia zamieszkała nagle w tej dziewczynie.
Jakby to miały wystarczyć... za...? Za ostrzeżenie? Za groźbę? Za co?

<<...ciekawe...>> Szelest tuż koło ucha.

Powoli odwróciła się, najpierw ciałem, a głowa poszła za nim na samym końcu. Do samej werandy nie wypowiedziała ani słowa więcej. Tak jak Angielka, która zamyślona obserwowała jej opięte pomarańczowym jedwabiem plecy.

- Może przynajmniej weźmie pani ze sobą coś do jedzenia? Droga do Brooklynu jest długa. - zaproponowała opierając się o filar. - Tom z pewnością już coś przygotował.

Pokręciła głową.
- Należy mu się więc podziękowanie i przeprosiny z mojej strony - wzięła pozostawione na fotelu bibułki i tytoń. Skręciła papierosa, ale nie zapaliła go, tylko trzymała, obracając w niespokojnych palcach. - Wie pani, że nie jestem egzorcystką? - zawiesiła zdanie gdzieś pomiędzy pytaniem a stwierdzeniem. Teraz ona przyglądała się uważnie Yue, wiedząc, że jutro będzie tego żałowała. Ale dziś Shen-Men miała prawo wiedzieć.

Czarne węgielki chińskich tęczówek ponownie wbiły się w postać Willhelminy. Czyżby jej towarzyszka zeszła nieco z mentorskiego tonu i potraktowała ją jako partnerkę? Skąd przyszło to pytanie?

[i]<<Brak ci odwagi, żeby odpowiedzieć?>>]/i]

Postanowiła podjąć tę "grę towarzyską".
- Tak? - Jej dłoń powędrowała do góry. Otarła policzek zewnętrzną stroną dłoni. Rękaw spłynął w dół odsłaniając wypalone trzy chińskie znaki alfabetu. - To kim pani jest?

- Cywilnym konsultantem z listy Wydziału. - Znowu maska chłodnej kpiny. Ale tym razem dokładniejsza, ściślej przylegająca do twarzy. Dystans autoironii. - Nie potrafię znaleźć dla siebie dobrej etykietki, jakiegoś rodzaju tożsamości magicznej, z którą mogłabym się identyfikować - powiedziała już poważna. - Pani jest obdarzoną. Ja jestem magiem. Ale tam, gdzie pani mówi wprost: “Jestem egzorcystką”, tam ja nie potrafię dla siebie znaleźć określenia.

W odpowiedzi Yue zmrużyła nieco oczy. Jej palce zatańczyły na dolnej wardze.
- W takim razie kim się pani czuje?

- Nie wiem - odpowiedziała spokojnie, zdejmując maskę do końca. Zmęczenie dyktowało sznur szczerych, otwartych słów. - Nie wiem... - powtórzyła, pełnym znużenia ruchem przesunęła dłonią po włosach, karku. - Nie ma w Nowym Yorku, z tego co wiem, drugiej osoby parającej się magią o podobnym paradygmacie. Nie mogę działać w granicach kulturowych, które wyznacza mi magia, bo sihr jest przez Koran zakazana, a do tego w kulturze islamskiej się nie wyczerpuje i nie zamyka. Nie mam bezpośredniego poparcia tradycji, rodziny, społeczności. Pod tym względem więc jestem poniekąd wykorzeniona - podsumowała bez specjalnych emocji, wzruszyła ramionami nieznacznie, oparła się o plecami sąsiedni filar. - Nie mam pozytywnego punktu odniesienia.

- Pozytywny punkt odniesienia? - Chinka spojrzała gdzieś w kierunku pokrzywionych drzew. Jej prawa dłoń zjechała wzdłuż jej lewego ramienia, na którym się zacisnęła. Przywarła mocniej do drewnianej powierzchni. - Wyborów dokonujemy sami - znów spojrzała na Willhelminę, która skinieniem głowy zgodziła się z nią. Tak, zawsze dokonujemy ich sami. Na tym przecież polega wolność, która nie akceptuje usprawiedliwień. Są jednak rzeczy, których wybrać nie można, które są po prostu dane. - Tak cenną ma pani kotwicę - wiedzę. Po cóż pani balast w postaci tradycji czy społeczności? - nieco przytłumione (może znak zaskoczenia?) pytanie padło wolno.

- Bo bez tego balastu, który się wie i rozumie trzeba kłamać i udawać. Myśli pani, że dlaczego zdecydowałam się na współpracę z Wydziałem? Bo to substytut tego, co pani nazywa balastem. Substytut, który pozwala mi wykorzystać moją wiedzę - przygryzła wargę, oparła tył głowy o ciemne drewno.

<<Widzisz, ona rozumie. Wie, czym jest Tradycja, Krew, Przywiązanie. A Ty? Po co wstąpiłaś do Policji, skoro to wszystko masz już tu?>>
~ Ona wybrała swoją Rodzinę.~
<<Wybrała tak, ale czy właśnie tej pragnęła?>>
~Ja nie potrzebuję Rodziny, Tradycji.~
<<Potrzebujesz. Zupełnie tak samo jak oni potrzebują ciebie.>>

- Jak pani myśli, skąd pochodzi moja wiedza na temat demonów?


<<Zaczyna mnie intrygować, ta twoja Obca. Niech mówi. Zachęć ją. Czy się boisz? Ty się wszystkiego boisz.>>
~To nie strach. Kiedy padnie odpowiedź, stanie się faktem. Pewnikiem. Czymś materialnym. Nie będzie zawieszenia, niepewności. To duże brzemię. PRAWDA. ~
 

Ostatnio edytowane przez Latilen : 25-10-2010 o 20:45.
Latilen jest offline  
Stary 25-10-2010, 20:47   #606
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
BIG POST PART 3 z 3 (składam ukłony Obce za współpracę ;])

Wbiła wzrok w drewniany filar, przyglądając się jego fakturze, wzorom słoi, kolorowi w bladym świetle. Rytmicznie wybijała tuż obok rytm paznokciem.

<<Ale ona chce, żebyś zapytała.>>

Oczy Yue znów padły na panią doktor.
- Skąd pochodzi pani wiedza na temat demonów? - zapytała w końcu parafrazując ostatnie słowa Angielki.

Willhelmina nie odpowiedziała, skinęła tylko głową, cierpliwie przyglądając się dziewczynę. Wyczekująco.

<<Ty już wiesz. Widzisz to w niej. Wyczuwasz.>>

- Ściąga je pani...
- szept zginął gdzieś w ruchu jej szaty, kiedy ponownie złapała się za przedramię. - Ściąga je pani i zniewala - odwróciła wzrok, pewność wzmocniła jej głos, stwierdziła fakt. - Czemu? Dla wiedzy? Z ciekawości?

<<Ty tego nie zrozumiesz, Wyrodna. Potęga. Kontrola. Moc. Coś, czego musisz zasmakować, poczuć całą sobą. Spróbuj a zrozumiesz.>>
kuszący szept wstrząsnął do głębi ciało.

Czemu? Ha! Żeby na to pytanie istniała prosta odpowiedź. Czym był dla niej karin? Czym - za dwa kolejne węzły - miał stać się dla niej barghest? Czym? Kim? Nie, nie było jednej, prostej odpowiedzi. Ale takiej teraz powinna udzielić. Dlatego milczała chwilę, szukając właściwej, wiedząc jednocześnie, że nie da rady powiedzieć jej dziś całej prawdy.

- Tak jak pani powiedziałam, to narzędzia, przydatne narzędzia - powiedziała w końcu, patrząc Yue w oczy.

~I gdzie ciebie zaprowadziło to pragnienie, Stryju?~

- “Przydatne”? - odsunęła delikatnym ruchem dłoni włosy z twarzy, wypuściła nosem powietrze. - Niezła z nas spółka. Pani je ściąga, ja je odsyłam.

Angielka uśmiechnęła się blado. Tak, niezła. Pod pewnymi względami nie mogły się bardziej różnić: magią, pochodzeniem, temperamentem, perspektywą, z jakiej patrzyły na świat.
- Przydatne - potwierdziła. - Tak jak przydatny okazał się ten w sklepie Hajjara. Jak przydatny okazał się dzisiaj wąż.

Nie chciała niedomówień między nimi w tej kwestii. Podjęła decyzję i chciała, żeby detektyw miała pełną świadomość tego jakimi metodami przyzwyczajona jest pracować, co obejmuje jej “instrumentarium”; żeby wiedziała z kim Angielka rozmawiała w południe poprzez cień Araba, do kogo należał bezcielesny głos.
Tak, narzędzia.
Czyż karin Hajjara nie przysłużył się śledztwu?
Czyż niewielki dżinn o wężowym kształcie nie przysłużył się samej Yue?
Wszystko w jeden dzień.

<<Widzisz, ona potrafi, rozumie. Zmusza demony do mówienia, do posłuszeństwa. Jest silna w przeciwieństwie do ciebie. Wie, jak wykorzystać swoje predyspozycje. Wie...>>
~DOŚĆ.


Dotknęła swojej blizny po kolczyku w brwi. Milczała ważąc słowa.

<<Pytaj. Wykorzystaj tę chwilę.>>

- Czy ifryt też może być “przydatny”?


Angielka pokręciła głową bez namysłu.
- [i]Wątpię. Nawet jeśli mam rację i został on stworzony sztucznie, to wciąż pozostaje zbyt silny, by podjąć takie ryzyko. Tutaj porucznik Logan ma całkowitą rację zalecając jego... utylizację[/b] - obróciła niezapalonego papierosa w dłoniach.

Szybka odpowiedź. Żadnego wahania, żadnego milczenia. Musiała to wcześniej kalkulować, chłodno ocenić bilans sił. Musiała o tym myśleć.

<<Sama nie, ale we dwie, we dwie możecie go zmusić do wszystkiego. Pomyśl...>>

- Podąża pani niebezpieczną ścieżką.
- Yue zsunęła się po filarze i usiadła, przymykając oczy. - Pętanie demonów może wybuchnąć łatwo w twarz. - podciągnęła kolano, oparła na nim przedramię. - Wielu członków mojej rodziny szybko straciło w ten sposób życie.

<<Ale ile osiągnęli za życia! A nie jak ty, miernie egzystujesz.>>


Wzięła głęboki wdech. Dziwne. Stryj mówił i mówił, a żadna struna w jej duszy nie drgała poruszana niechęcią, wzgardą czy gniewem.

- Mogłabym oczywiście zacząć pani tłumaczyć, że to zabawa z ogniem i jakie te demony są złe. - mówiła zszarzałym od zmęczenia głosem. Dopierała najprostsze słowa, już nie miała siły myśleć po angielsku.

Hollward uniosła jedną brew.

- Podaruję sobie, jeśli mi pani obieca, że nie przywlecze pani z tamtej strony niczego, czego ja nie będę w stanie odesłać - uśmiechnęła się i spojrzała do góry. - Jeszcze będę musiała panią aresztować, bo pewnie jakiś nadgorliwiec wymyślił już na to paragraf.

- Oczywiście. Demony to ewidentne zakłócenie porządku. Czasem nawet ciszy nocnej - oddała uśmiech, podrapała się po grzbiecie nosie. Nie obiecała niczego. - W zasadzie niedługo sama będę mogła się aresztować.

<<Przemawia przez nią rozsądek, ale w głębi chce więcej. Czujesz to? Tę pewność? Chłodna kalkulacja daje jej przewagę. Ty jesteś zbyt porywcza, ona potrafi planować. Powoli uczy się pływać, żeby potem dać się ponieść na głębinę i nie utonąć. Nie obiecała niczego. Ta, Obca mi się podoba. Tak. I do tego ta ciekawość...>>
~ Więc trzymaj się jej, nie mnie.~
<<Może, może...>>

-Tak?
- przechyliła głowę. - Czyżby pani konsultantka miała zostać panią policjant?

- Ma przynajmniej taki zamiar - przytaknęła. - Inspektor Rook potwierdził, że formalności w zasadzie zostały dopełnione.

W zasadzie”, to było dobre określenie, biorąc pod uwagę, że zgodnie z jego słowami odznakę miała dostać w zeszły czwartek. Kolejna sprawa do wyjaśnienia jutrzejszego dnia.

- Ciekawe połączenie. Pani policjant-demono... -Yue podrapała się za uchem. - Demonolog, tak to się mówi po angielsku?

Hollward aż skrzywiła się z niesmakiem, słysząc znienawidzone słowo. Utkany dookoła niego w powszechnej świadomości stereotyp od zawsze denerwował ją i złościł. Powiedz “demonolog”, a od razu widzisz zasuszonego starca, gnidę moralną, która kościstym paluchem przyzywa piekielne poczwary. Powiedz “demonolog”, a masz przed oczami pseudomroczne ilustracje, na których powiewają czarne płaszcze, androgyniczne postaci wiją się w nienaturalnych, teatralnych pozach. Powiedz “demonolog” a na pewno wzrok podniosą wyrośli na bezrefleksyjnym buncie względem nauk szkółki przykościelnej domorośli sataniści.

- Tak. Choć to jedno z tych, określeń, z którymi się nie identyfikuję. Jeśli muszę, wolę już mówić o goecji*. Jeśli mogę - nie mówię nawet o niej - zacisnęła palce na papierosie aż zachrzęścił cicho tytoń. Pięć sekund i już etykietka, już wpisanie w stereotyp.

Pierwszym językiem Azjatki był chiński. Angielskiego uczyła się o wiele później, głównie na ulicy. Nigdy go nie lubiła i zdawała sobie sprawę z braków. Drugi język zawsze będzie tylko drugi. Zresztą dla niej demonolog czy goeta to tylko słowo, niedokładny nośnik myśli. Inni mówili, że słowa budziły skojarzenia, symbole ciągnęły się za nim jak cień. Możliwe, ale dla Yue słowa to słowa. Czy coś się nazwie demonologią czy geocji polega to na tym samym - ściąga się coś dużego i paskudnego, żeby służyło jako "narzędzie".

- Przyznam się, że niewiele mi to mówi. To pani jest ta mądrzejsza - poruszyła palcami u dłoni w nieokreślonym bliżej geście.

Wiedziała, co powiedziałby w tej chwili Marlowe: “Ale ty za to w mordę lepiej potrafisz przypierdolić”. Szlachetna sztuka oddawania komplementu. Zagryzła wargi.

- Łatwo być tą mądrzejszą w rodzimym języku. Demonologia wyrosła z teologii i stanowi część doktryny religijnej. Goecja odnosi się do systemów magicznych. W praktyce jednak rozróżnienie to nie ma wielkiego znaczenia - wyjaśniła.

Yue pokiwała w milczeniu głową. Ponownie dostała lekcję. I to za darmo. Okazuje się, że przy Willhelminie nauczyła się więcej niż na niejednym wykładzie w Akademii dzięki samej “obecności”.
- Jeśli pani tak mówi, nie mi to podważać - dotknęła swojego brzucha. - Może jednak pani coś zje? - czuła jak domaga się czegoś ciepłego. Kiedy właściwie ostatnio jadła?

Angielka zerknęła na zegarek i syknęła cicho, odrywając się od filaru.
- Nie mogę. Jeśli jutro mam się do czego przydać, muszę już iść. O której mam pojawić się na wydziale? - spytała, chwytając swoją torbę.

- O ósmej, o ósmej mamy się zobaczyć z naszymi posiłkami. - kiwnęła jej głową ze zrozumieniem. - Wybaczy mi pani, jeśli pani nie odprowadzę?

- Oczywiście - machnęła ręką, wskazując, że nie oczekiwała tego. Popatrzyła na dziewczynę. - Ma zamiar pani tu nocować?

Zamknęła na chwilę oczy, gdy je otworzyła uśmiechnęła się blado.
- Myślę, że dziś jest dobra noc, dobra noc na niedokończone sprawy. Dobranoc, pani doktor. Tom panią odprowadzi.

- Dobrze. Dobranoc, pani detektyw.

Kiedy Wilhelmina przekroczyła ponownie próg domu, Tom już czekał na nią. Zdjął marynarkę, zostając w samej koszuli i rozluźnionym krawacie. Angielka nie skomentowała tego ubytku w garderobie, on zaś przemilczał jej bose stopy i buty, które niosła w dłoni. Szła obok niego płynnie, spokojnie, prawie rozluźniona - bez czaru dom był pusty i śmiertelnie cichy. Teraz wiedziała już dlaczego. I ta wiedza dawała komfort. Nie, nie czuła się jakby oswoiła to miejsce dla siebie, ale rozumiała tą ciemność, dotknęła jej, splotła ze swoją magią i wspomnienie tego poczucia siły wciąż było wyraźne.

Nie drażniła się z nim już, nie testowała. Nie było potrzeby, a ona też powoli zbliżała się do kresu sił. Podziękowała mu tylko cicho za gościnę, uprzejmość i wyśmienitą kawę. Tak, jak mogłaby podziękować gospodarzowi lub komuś o równoważnym statucie. Nie przeciągała pożegnania. Nie mogłaby zresztą, bo gdy tylko otworzyli wejściowe drzwi, samochód zawarczał niecierpliwie i podjechał pod ganek.

Minutę później Tom patrzył na oddalające się szybko światła samochodu. Czekał, aż dodge zniknie z podjazdu. Westchnął. Wsadził ręce do kieszeni. Chłód zagonił go z powrotem do środka. Do tej pory siedział w kuchni, przy gotującej się zupie. Dopiero teraz złapał się na tym, że gościa odprowadził w niepełnej garderobie. Wyszedł na werandę, łapiąc po drodze koc.
- Dobrze się czujesz? - podszedł i okrył nim niewielką sylwetkę dziewczyny.
- Żyję.
Kiwnął w odpowiedzi głową.
- Może zjesz w środku? A potem odwiozę cię do Chinatown. - czekał na jej decyzję.
- Na noc zostaję tutaj. - wstała powoli okutana w koc. Bez słowa pozostawiła jego mocno zaniepokojone spojrzenie.
- Jak uważasz. - weszli oboje do wnętrza budynku i skierowali się do kuchni.
- Jutro posprzątam polankę. - chwilę milczeli. - Współpraca ci się ułożyła z panią doktor?
Ciągle trapiła go tamta scena sprzed kilku godzin.
- Co o niej myślisz?
- w końcu na niego spojrzała. Zdawała się zmęczona, ale zupełnie "świadoma".
- Dobrze wychowana, elegancka, inteligentna. Czujny obserwator. - wzruszył ramionami, otworzył Yue drzwi i wpuścił ją do kuchni, gdzie na blacie stały już dwie parujące miski.
- Zdaje mi się też, że poczuła całą sobą energię tego domu, gdyż zachowywała się dość... specyficznie.
Obrzuciła go spojrzeniem znad miski "sprecyzuj".
- Źle się czuła. Chociaż cięźko powiedzieć mi coś konkretnego, rozmawialiśmy raptem 3 minuty. - w końcu zebrał się w sobie i zadał pytanie, które leżało mu na żołądku od dłuższej chwili. - Będą z nią kłopoty?
Yue wypiła duszkiem płynny rosół i wstała od stołu.
- Szanuję ją za jej wiedzę, ale niepokoi mnie. - chciała wyjść, ale zatrzymała się jeszcze w progu, poprawiając opadający z ramion koc. - W pewien sposób przypomina mi Stryja Gonga. Zimno i rozsądnie kalkuluje. Wie, na ile ją stać i gdzie są jej granice możliwości. Ale jest ciekawa, tak bardzo ciekawa... Na razie rozsądek przyćmiewa ciekawość, więc nic nikomu nie grozi. Zresztą - westchnęła. - póki trzyma się z dala od Chinatown, to nie mój problem.


Wtorek, 23.X.2007, Posterunek XIII, godz. 7:00


Przyjechała wcześniej, W gruncie rzeczy idea pracy dla Policji nigdy jej ciśnienia nie podnosiła. Ale czego nie robi się dla Mei. Teraz też postanowiła dać coś z siebie dla Księżniczki. W nocy przez telefon została zrugana za brak przykładania się do odpowiedniego stroju. No to wbiła się w garnitur, co może mało praktyczne na akcję. ale ucinało dyskusję.



Yue zajrzała na strzelnicę, przygotowała kamizelkę kuloodporną, zajrzała jeszcze raz do raportu poprawiając ostatnie niedociągnięcia i czekała. Czekała na panią doktor Hollward, aby jej też znaleźć jakąś kamizelkę, a następnie spotkać się z posiłkami i ruszyć w celu zarekwirowania urny. Jeśli znajduje się ona tam, gdzie im się zdaje, że się znajduje.



- - -
* goecja - na potrzeby uniwersum XIIIstki przyjęłam ten termin poniekąd jako alternatywny dla demonologii. Demono-logia, czyli nauka o demonach wyrosła z dyskursu religijnego i goecja, która jest magiczną praktyką.
 
__________________
"Women and cats will do as they please, and men and dogs should relax and get used to the idea."
Robert A. Heinlein
Latilen jest offline  
Stary 26-10-2010, 00:18   #607
 
Tammo's Avatar
 
Reputacja: 1 Tammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputacjęTammo ma wspaniałą reputację
Pon. 22.X.2007, Mieszkanie doktor Pavlicek, 19:15


Kwadrans oczekiwania spędził w samotności, za towarzysza mając jedynie telefon komórkowy, którym wysłał krótkiego SMSa do Angielki, streszczającego rozwój sytuacji i obiecującego dalsze informacje w razie ich uzyskania w kostnicy XIII.

Tknięty przeczuciem, dopisał jeszcze Jeśli można Pani - lub Pani przyjacielowi - jeszcze jakoś pomóc, proszę dać mi znać.

Kiedy Czeszka wróciła, Yagami powstał, gotów do wyjścia. Ujrzawszy, że przyjdzie mu jechać mydelniczką przez moment zastanawiał się, czy nie powiedzieć "pojadę za panią" ale machnął ręką.

Kiedy wysiadali przed kostnicą, rzekł tylko, unosząc brew z dyskretną niewiarą:

- Pewnie powie mi pani, że nigdy nie dostała mandatu i że zdała za pierwszym razem?


Pon. 22.X.2007, kostnica XIII wydziału, 20:00


- Kogo ja widzę, Yagami!
- Ha! Brakuje mu piekiełka! Jak sobie radzisz, chłopie?
- Pablo-san, James-san, jak widać kiepsko. Już wróciłem, stęskniony.
- Dobrze się składa, wpadnij do nas do Fish Tanku czasem, co? Wieczorami da się tam i zjeść i oglądnąć!
- Z przyjemnością, byle oglądnąć nie dotyczyło... pracy
- uśmiechnął się Japończyk
- Przyjemności później, chłopaki, nie z tym tu jesteśmy - wciśnięcie przycisku uruchomiło komputer.

Onmyoudou wymienił jeszcze pozdrowienia z Pablem i Jamesem i poszedł za koronerką do jej gabinetu.

* * *

Błysk papierosa. Stuk w ekran.
- A co zrobisz, jeśli.. jej tu nie znajdziesz?
- Bardzo, ale to bardzo się ucieszę - odparł bez namysłu. Potem przebiegł pamięcią poprzednie takie przypadki i smutno się uśmiechnął. Dopiero wtedy złowił jej spojrzenie, zrozumiał o co naprawdę pytała i odrzekł - Ale to nie o to pytanie, prawda? - zastanowił się, kiedy kobieta wydmuchnęła kolejne kółko, wstukując zapytanie. - Hmmm... nie jestem jeszcze pewien. Spróbuję zdobyć więcej informacji. Przejdę się na spacer - to często pomaga spojrzeć na rzeczy lepiej... lub po prostu inaczej.
- To co o niej wiemy?
- Jenna, kocha ocean, skacze "o właściwej godzinie" ale wbrew sobie...
- Jenna?
- przerwała mu zdziwiona - Jenna? Co to za imię... Jenna? Jest pan absolutnie pewien?
- Dedykacja na zegarku brzmiała „Dla kochanej Jenny”-
zmarszczył brwi Azjata. Odkąd ujrzał Pavlicek przy komputerze, rozpoczął regulację swego ki. Spowalniał je, z każdą chwilą oczekując złych wieści. W myślach zapewniał się, że już jest za późno. Że kobieta już nie żyje. Że przecież zawsze tak było.

Czeszka sięgnęła po odłożonego jakiś czas temu papierosa, zaklęła cicho, ujrzawszy, że zgasł, odpaliła go raz jeszcze, mrucząc przy tym:
- Czyli nie Jenna, panie Hirohito. Albo Jenny, albo Jenifer. - palce przebiegły po klawiaturze - No to tylko przyciskamy guziczek i czekamy na wyniki... To cię nie ucieszy. Jenifer Hewitt lat 26, przyczyna śmierci...

"Więc tak się nazywała."

Kontrola ki była jedną z umiejętności, które czyniły z Japończyka kogoś prawdziwie opanowanego, zwłaszcza dla otoczenia. Czeszka dojrzała jedynie skupione na jej słowach oblicze mężczyzny. Nie mogła wiedzieć o zawczasu spowolnionym przepływie ki. O chwilowo odciętych gruczołach łzowych.

"Staten Island. Czyli faktycznie blisko mnie. Punkt dla Pani, Hollward-sensei."

- Jedźmy. Wymyślę po drodze. Przepraszam jeszcze na moment.

* * *

Opanowawszy pierwszy szok i poczucie winy, przepłukawszy twarz zimną wodą w łazience, Japończyk zaczął trzeźwo myśleć. Miał niejasne poczucie, że nazwisko coś mu mówi. Wydobywszy swój nieodłączny telefon wprawnymi ruchami wystukał zapytanie, które posłał wyszukiwarce Google.

Jednak "Jeniffer Hewitt love ocean" zwróciło wyniki zgoła nieoczekiwane. Patrząc na obrazki pięknej kobiety oraz odnośniki do baz filmów, tytułów piosenek itp. mag doznał olśnienia.

Jennifer Love Hewitt. Aktorka, piosenkarka, modelka.

"No tak. Nazwisko faktycznie może 'coś mi powiedzieć'. Brawo Yagami."

Tknięty pewną myślą, szybko wpisał nieco inne zapytanie. Brak istotnych wyników. Zerknął dokoła. Zmierzali na parking, do 'mydelniczki'. Westchnąwszy cicho, mag zwiększył tempo swych działań. Połączywszy się z komputerem domowy, wszedł na swojego bloga i dopisał tam wpis o tematyce marinistycznej. Z wcześniejszą datą. Następnie dodał tam komentarz, który podpisał Jennifer. Zapisał, bo doszli do mydelniczki. Zanim ruszyli, zagaił:

- Jakim człowiekiem jest tamtejszy koroner? Wie o drugiej stronie czy nie? Dlatego starał się o stołek w XIII-tce?
- Stołek w kostnicy wydziału, może i nie jest prestiżowy, ale jak lubisz ciekawe przypadki to...
- rzekła Laura biorąc kolejny zakręt zbyt ostro i prawie przejeżdżając kosz na śmieci. Oczywiście nie przejęła się tym. Spoglądała stoickim spojrzeniem na drogę, podczas gdy jej ręce, jakby oddzielnie od reszty ciała, starały się utrzymać ten pojazd na czterech kołach. - Edwin jest...upierdliwy, dociekliwy i inteligentny. Ile wie o drugiej stronie? Niewiele. Albo i nic. Edwin jest lekarzem patologiem. Ja jestem po egzobiologii. A że poprzedni koroner był patologiem i nieźle namieszał... Cóż, dzięki temu miałam fory. - zadumała się przez chwilę. - Co by tu jeszcze? Jak wspomniałam, jest wścibski, dumny ze swego szkockiego pochodzenia i ze swego upadłego już klanu. Marzył by być detektywem, ale przepadał na testach sprawnościowych. Właściwie nadal marzy i wciska się we wszystkie sprawy w swoim posterunku.
- Ciekawe przypadki? Czy kostnica wydziału, potocznie znanego ze ścigania czarownic i maniaków to właśnie takie miejsce?


W duchu onmyoudou westchnął. Ciekawy, inteligentny, wścibski, zawzięty na Czeszkę... Brakowało chyba tylko służbistości.


Pon. 22.X.2007, kostnica 122 posterunku na Staten Island, 20:45


Ledwo zaparkowali, Azjata sprawdził jeszcze raz bloga, z satysfakcją powitał widok wpisu i komentarza wyświetlanego z odpowiednimi datami i zwrócił się do swej towarzyszki:

- Pannę Hewitt poznałem przez internet, przez komentarz, poprzez rozmowy na komunikatorach. nie mieliśmy jeszcze okazji się spotkać, zaczęło się od wpisu na moim blogu. Ponieważ obecnie sporo przebywam na Staten Island liczyłem na spotkanie, przy okazji rozmowy z panią wspomniałem o pannie Hewitt, pani zaś skojarzyla nazwisko z taką samobójczynią. Wystarczy, czy czegoś brakuje?
- Sama nie wiem...
- rzekła Pavlicek i pokiwała palcem przed nosem Japończyka dodając niemal mentorskim tonem. - To bardzo brzydko wplątywać w swoje kłamstewka, słabą kobietę. Mnie gwoli ścisłości. - słysząc uściślenie, mężczyzna się mimowolnie uśmiechnął. - Eeeech...teraz ja będę musiała kombinować, skąd znam pana, skąd słyszałam o pannie Hewitt. Zwykle nie zaglądam do kostnic innych wydziałów. Mam wystarczająco dużo roboty na swojej.

Ale na tym póki co zostało, zatem takiej właśnie odpowiedzi - choć bardziej ukazując odczuwany smutek śmiercią młodej Jennifer - udzielił mag w chwilę później w odpowiedzi na pytanie amerykańskiego Szkota. Chudzielec poprawił okulary, przeczesał palcami włosy jedynie pogarszając ich i tak niesforny układ i z sympatyczną mieszaniną współczucia i zrozumienia ruszył pokazać ciało.

Japończyk stwierdził, że drży. Bynajmniej nie miał ochoty tego oglądać. Mimowolnie przez głowę przebiegł mu obrazek robaka dusz na ciele brata. Zmusiwszy się, Yagami postąpił za Edwinem McEllroyem.
 
__________________
Zamiast PW poślij proszę maila. Stare sesje:
Dwanaście Masek - kampania w świecie Legendy Pięciu Kręgów, realia 1 edycji
Shiro Tengu
Kosaten Shiro
Tammo jest offline  
Stary 27-10-2010, 11:23   #608
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Pon., 22 X 2007, tajne wojskowe więzienie, 15:30


Wojsko przybyło półtorej godziny później, za to głośno i tłumnie. Na plażę wysepki wyjechały transportery opancerzone typu amfibia, w powietrzu krążyły śmigłowce. Pełno było żołnierzy zarówno w zielonych jak i czarnych wdziankach.
Normalnie... lądowanie w Normandii, tyle że na żywo. I bez szkopów w bunkrach prujących z CKMów do dzielnych amerykańskich chłopców.
Rozbili namiociki jakby byli na jakimś pikniku i zaczęli „opanowywać sytuację” oraz zbierać rannych i zabitych. I oczywiście pannę Walter zgarnęli przy okazji.

Dziewczyna, najpierw została fachowo opatrzona. Na szczęście rana postrzałowa okazała się draśnięciem. Na nieszczęście obecna fizjonomia Amy przyciągnęła uwagę lekarzy, którzy zrobili policjantce pełne badanie krwi i wszelkie inne badania jakie się dało zrobić na szybko.
A w obecnej sytuacji policjantka nie miała żadnych wymówek, by uniknąć paskudnych łap panów i w białych kitlach.
I zakomunikowali jej po nich, że jest zdrowa jak koń, choć przemęczona. Nic z czego by się dało zrobić urlop zdrowotny... Niech to szlag. I po co komu lekarze, skoro nie potrafią niczego przydatnego wykryć?

I potem Amandę czekało przesłuchanie. Po potwierdzeniu, że panna Walter nie jest freakiem na „gigancie”, tylko szanowaną obywatelką i policjantką NY, detektyw złożyła zeznania na temat tego co widziała i co się wydarzyło. Przepytywali ją wojskowi śledczy, dokładnie acz z profesjonalną uprzejmością.
Z plusów...dali jeść. I to tyle ile chciała. Dosłownie szwedzki stół bez ograniczeń. A żarcie wojskowe nie było, aż takie złe, jak Amy sądziła.
Z minusów...odwieźli ją do NY, ale po 20:00... więc w Big Apple była o godzinie 21:30.


Pon. 22.X.2007, kostnica 122 posterunku na Staten Island, 21:03



Amerykański Szkot wyraził współczucie i ruszył wskazać odpowiednie zwłoki, ale.. Po drodze zaczął zadawać niewygodne pytania. Choćby, skąd Pavlicek wiedziała o zwłokach?
Musiała wszak zajrzeć do rejestru i je wyszukać. A skoro je szukała, to zapewne nie przez przypadek. Edwin Mac’Ellroy wiedział, że Czeszka nie jest aż tak zainteresowana innymi kostnicami. Bo i po co? On sam nie znał imion ofiar z pozostałych kostnic. W końcu od tego typu spraw jest sieć międzywydziałowa.
I tak jak przewidziała Laura... Edwin ją przepytywał, mimo że Czeszka próbowała go zbyć ogólnikami lub flirtować.
Wreszcie, żeby ukrócić jego pytania i wypowiedzi stylizowane na słynne dedukcje Sherlocka Homlesa, zalotnym ruchem dłoni chwyciła jego krawat, owinęła zgrabnie wokół palców i przyciągnęła jego twarz bardzo blisko, mówiąc.- Poddaję się. Powiem ci... dlaczego. Otóż, prawda jest taka, że zaglądam często do twoich spraw, bo... podobasz mi się Edwinku. Twój geniusz strasznie mnie kręci.
Szkot zaczerwienił się niczym uczniak, nerwowym ruchem zaczął wyplątywać krawat z dłoni kobiety i jąkając się nerwowo.- N... nie.. ża..żartuj ssobie, taak.

Widząc jej zachowanie Yagami zaczął rozumieć, odpowiedź Laury na jego pytanie.
- Pewnie powie mi pani, że nigdy nie dostała mandatu i że zdała za pierwszym razem?
Wybuchła wtedy śmiechem.- Owszem zdałam za...dziesiątym razem, ale... od tego czasu. Ani razu nie wypisano mi mandatu. Co prawda zatrzymano mnie już wielokrotnie. Ale to inna sprawa.
Laura była tym wszystkim, czym nie potrafiły być feministki. Uczyniła ze swej seksualności, seksapilu i urody „miecz” którym "uderzała"podczas rozmów z precyzją godną samuraja, ... zwłaszcza z mężczyznami.

Yagami zobaczył zwłoki...twarz zmasakrowana, podobnie jak reszta ciała. Ślady po upadku.
Twarz Japończykowi niewiele mówiła. Jenifer zapewne była niebrzydką kobietą. Blondynką obciętą na pazia... czy była jednak tą ze snu? Tego Yagami nie wiedział. Nie widział twarzy kobiety ze snu.

Sen nie zawierał, aż tylu odpowiedzi. Czy to co powiedziała Willhelmina? Czy to co przekazał przez nią, jej przyjaciel miało powiązanie ze snem? Czy może to wszystko koszmarny zbieg okoliczności? Był tylko jeden sposób by to sprawdzić.
- Miała zegarek? Taki z inskrypcją? “Kochanej Jenny, Nicolas z okazji rocznicy”.- spytał Japończyk, a odpowiedzią był niemal krzyk Szkota.- Skąd pan to wie?
-Och... on był jej kochankiem.-
odparła szybko Pavlicek z wyraźną ironią w głosie.
- Nie żartuj sobie.- mruknął wyraźnie poirytowany zarówno zachowaniem Czeszki jak i słowami Yagamiego.- Jeśli był z nią emocjonalnie powiązany. Jeśli spotykał się z nią w celach seksualnych, to samobójstwo przestaje już być tak oczywistym rozwiązaniem. A świadek traci na wiarygodności oczywiście.
-Świadek? Jaki świadek? –
spytała szybko Laura wpatrując się w koronera i uśmiechając zalotnie. A Edwin rzekł z irytacją ,przy okazji unikając jej wzroku i czerwieniąc się jak burak.- No...Nicolas oczywiście.
Po czym oczy koronera rozszerzyły się, a jego usta otwarły w wyrazie zaskoczenia. Spojrzał na Pavlicek dodając z wyrzutem w tonie głosu.- A więc... robicie mnie w konia. Wydział trzynasty będzie chciał przejąć tą sprawę? Za tą śmiercią kryje się drugie dno? Może coś przeoczyłem podczas badania?
Edwin pognał do komputera i zaczął przeszukiwać dane. A gdy znalazł to czego szukał krzyknął triumfalnie.- Wiedziałem! Ale ze mnie głupiec! Zrobiłem tylko podstawowe badania! I standardową toksykologię! Ale nie szkodzi. Jutro zrobię pełne badania toksykologiczne. Nie ubiegniesz mnie Lauro, nie tym razem.
-Jasne, jasne...to może chociaż dasz adres tej Jenifer?-
spytała, lecz odpowiedzią było złowrogie i pełne ambicji spojrzenie.
Czeszka uśmiechnęła się w odpowiedzi i wzięła Yagamiego pod rękę mówiąc.- No to choć mój drogi, jesteś mi winien kolację w dobrej knajpce. Tylko nic japońskiego, a przynajmniej, nie sushi. Surowa ryba to nie jedzenie.
Spoglądając na pracującego w pocie czoła, niemal z uporem maniaka Szkota, Yagami wspomniał swoje pytanie. - Ciekawe przypadki? Czy kostnica wydziału, potocznie znanego ze ścigania czarownic i maniaków to właśnie takie miejsce?
I odpowiedź Pavlicek na nią.- Idealne. Tu nie trafiają trupy z kulką w głowie, czy nawet pocięty nożem. Nie... standardem jest trup, którego trzeba poskładać z kawałków leżących w całym mieszkaniu. Makabryczne klocki Lego. Zresztą sam widziałeś, jak niewiele z nich nadaje się do pokazania rodzinom, nawet po retuszu. Takie miejsca jak kostnica wydziału XIII przyciągają maniaków tej roboty.
Maniaków... Pod tym względem Edwin pasował do opisu. Pewnie by się lepiej sprawował na miejscu Pavlicek. A może na odwrót? Może właśnie zdystansowane podejście do roboty, jakie prezentowała Laura (bo mimo wszystko niesolidności, zarzucić jej nie mógł. Ona skutecznie zarządzała swym małym królestwem), było lepsze?
-No, no...- mruknęła kobieta poufale wtulając się w ramię Japończyka. – Nie uciekaj w krainę marzeń. Chcę pysznej kolacji, a od ciebie męskiej decyzji, dotyczącej wybrania odpowiedniej do tego restauracji.

Pon. 22.X.2007, Klondike Ave, Staten Island, 22:24


Po kolacji, którą Yagami fundował zarówno sobie jak Pavlicek. Po kolacji, którą Czeszka niemal na nim wymusiła, mrucząc coś przy okazji o długu stąd do Gerlacha. Po owej kolacji dopiero udali się na miejsce samobójstwa. Laura uparła się w tej materii, dodając że nie zamierza zrezygnować z ich śledztwa. Od kiedy to było ICH śledztwo? Kilka godzin temu to było śledztwo wyłącznie Yagamiego.

Na ziemi był jeszcze widoczny biały obrys ciała, choć krew już zmyto. W „mydelniczce” Pavlicek były latarki więc można, było obejrzeć miejsce upadku.
-Raport Mac’Ellroya nie wspomina o odłamkach szkła, więc otworzyła okno. Bądź została wypchnięta przez otwarte okno, ale zeznania świadków o niczym takim nie wspominają. No i Edwin nie znalazł śladów krwi paznokciami samobójczymi, ani podejrzanych otarć na nadgarstkach.- mamrotała wędrując światłem latarki po białym śladzie na chodniku. -Upadek z czwartego piętra, prosto na płyty chodnikowe.-
Po chwili w ustach Czeszki znalazł się papieros, rozbłysnął płomień zapalniczki.
Laura zaciągnęła się dymem i zawadiackim niemal uśmiechem spytała Japończyka. – Ma pan może pod ręką zestaw młodego włamywacza. Obawiam się, że tutaj otwieranie drzwi za pomocą siekiery raczej nie wchodzi w rachubę.
Sama Pavlicek zaopatrzyła się w rewolwer, tuż przed wyjściem ze swego samochodziku.
Kwestię czemu to zrobiła, skwitowała krótko.- Wy magowie, lubicie pakować się w kłopoty.


Wt., 23X 2007, White Plains, siedziba rodu Shen-Men, były gabinet Gonga, 00:20


Przed Jinem stała szklanka pełna sherry, wypił już dwie takie. I ledwo czuł ich efekt.
Gdy się denerwował, miał problemy z upijaniem się. Z jego zaciśniętych ust wysypywały się przekleństwa. A ich cel stanowiła Yue. Poniżyła go... wymusiła na nim posłuszeństwo.
I to w jaki sposób! Nie rozumiała jego sytuacji! Nie próbowała zrozumieć!
Nie wiedziała, jaki ciężar nosi. Że nie tylko jej rozkazuje. Że przede wszystkim musi za nią tłumaczyć. Za każdy wybryk jaki zrobi, za każdy ekstrawagancki pomysł, to ON musi się tłumaczyć, przed wyżej od niego postawionymi członkami Triady.
Nie rozumiała pod jaką żył presją. Nie rozumiała, że nadal się nią opiekował. Nie rozumiała, że wszystko co ma... zawdzięcza jego pracy. Niewdzięczna!
Dłoń Jina zacisnęła się na szklance. Spoglądał na nią z wściekłością.

Znowu wiązanka przekleństw wyrwała się z jego ust. Tym razem jej celem był on sam. Nienawidził tego, że był tym kim jest. Że był głową rodu Shen-Men, nie mając ich mocy.
Że musi codziennie udowadniać, że zasługuje na swoją pozycję. Że musi udawać, że nie wie o drwinach z niego za swymi plecami. Że nie ma się komu wyżalić, ani przygodnym kochankom, ani dziwkom z którymi spędza noce, ani przyszywanej siostrze. Że musi być twardy i dumny. Że musi być jak Gong, by się go bali.Mógłby co prawda żalić się matce, ale ... nie potrafił spojrzeć w jej oczy bez strachu. Widział w nich to czego sam bał. Odbicie demona w ciele siostry.

Kazał jej przyjść po zakończonych „konsultacjach z Obcą”... Ona wszak nie wiedziała, ale on wiedział. Było już kilku cudzoziemców, którzy dawali duże sumy za posiadłość Shen-Men. I bynajmniej nie robili tego ze względu na urodę.
Każdy z nich miał moc.
Jin czekał aż Yue skończy rozmowę z angielką. Musiał porozmawiać z siostrą i dowiedzieć się od niej co Obca wie o ich „domu”...Chociaż nazwa „dom” nie pasowała do tego miejsca. Lepsze byłoby określenie: „kotwica”.

Wt., 23X 2007, ulice NY, 00:20


Willhelmina spała. Rzucanie zaklęć nie męczy, ale... dla niej był to ciężki dzień, pod wieloma względami. Spała jak dziecko, podczas gdy Marlowe prowadził.
Pisk opon, szarpnięcie...Ciało Hollward poddało się pędowi i przesunęło, do przodu ale zapięte pasy bezpieczeństwa przycisnęły ją z powrotem do fotela. Gwałtowne hamowanie wozu i wiązanka przekleństw Jona całkiem ją obudziły.
Rozejrzała się szukając powodu gwałtownego hamowania. I zobaczyła... czarny pies, dość duży stał na środku ulicy. Barghest. Spoglądał spokojnie na samochód, blokując im drogę.
- Twój kundel postanowił cię odwiedzić...słodko jak cholera.- stwierdził Jon. I miał rację.
Barghest ruszył w kierunku wozu, skoczył na niego i...znikł w mroku tuż przed maską, pojawiając się za to na kolanach kobiety. Spoglądał na nią, a dotykając jej ciała korzystał z mocy już splecionych węzłów.
„Jedź inną trasą. Na drodze przed tobą, coś gra pieśń śmierci, pieśń mroku i szaleństwa. A ten kto ją usłyszy... umrze”.
Nie były to dokładne myśli psa, barghestowi z trudem udawało się przekazać swe przesłanie. Jeszcze miał z tym trudności, które kolejne węzły usuną. Ale i tak przesłanie było zrozumiałe.

WT. 23.X.2007, wydział XIII, świetlica 9:00


Yue długo nie musiała czekać, bowiem wkrótce zjawiła się Logan i przedstawiła pokrótce sytuację. Z uwagi na to, że to jest jej śledztwo, poprowadzi odprawę dla grupy wsparcia.
I tak Yue stanęła przed sześcioosobową ekipą , plus trzymająca się z boku Willhelmina.
Ekpią dość różną.
Detektywa Phang Longa, znała jedynie z widzenia. Minęła go kilka razy w korytarzach wydziału. W Chinatown wierzono że jest on potomkiem smoka. Ale co się za tym kryło, tego dokładnie Yue nie wiedziała. Jego partnerem też był chińczyk Tsien Liung o którym Yue nigdy nie słyszała. Nie wyglądał też imponująco.


Ot twarz mężczyzny po trzydziestce. Ani specjalnie przystojnej, ani bardzo brzydkiej. Kolejna para to byli , detektyw Bullit i Marlowe. Hałaśliwy i rozentuzjazmowany Bull i jego przeciwieństwo, milczący, nieruchomy Jon o cynicznym uśmieszku. W tą osobę wpatrywała się Willhelmina zaciskając palce na zakupionej dziś rano gazecie z artykułem jej męża.
Gazecie z jego „sukcesem”, jakim było dotarcie przed policją do miejsca w którym ukryto zbrodnię. A mianowicie, do stopy fundamentowej burzonego hotelu, w której znaleziono zwłoki sprzed 40 lat. Zwłoki, jak się okazało, zaginionego mafiosa. Kenneth zdobył fotki tego trupa i przeprowadził dziennikarskie śledztwo, odkrywając prawdopodobnych morderców i historię mafijnych porachunków zanim policja zdołała przygotować sensowne oświadczenie. I był z tego bardzo dumny. Zapewne liczył w skrytości ducha na Pulitzera.
Ostatnia parką była detektyw Anne Readman, młoda dziewczyna w okularach z ciemnymi włosami, z kilkoma kosmykami który wymknęły się porannej toalecie.


Wyglądała nieco niewinnie i delikatnie, bardziej jak bibliotekarka niż detektyw. I jeszcze to rozmarzone spojrzenie. Pasowała tutaj, jak pięść do nosa.
Co innego, jej partner detektyw Raul Laurentes, ubrany na czarno mężczyzna o ciemnych włosach i cerze. W przeciwieństwie do swej partnerki latynos był ubrany zgodnie z najnowszymi trendami w modzie.


I niewątpliwie hiszpańskiej krwi w żyłach.
-Detektyw Yue Shen-Men zlecono ważne i priorytetowe śledztwo w którego obecnym etapie będziecie pomagać. – rzekła porucznik Logan i zwróciła się do Yue.- Proszę teraz ich wtajemniczyć w szczegóły zadania do którego będą potrzebni.

WT. 23.X.2007, magazyny na obrzeżach NY, 10:00


Magazyn należący do Hajjara, był położony poza miastem. Był jednym z wielu magazynów stojących rządkiem obok siebie. Niewyraźny, jeden z wielu. Za wszelką cenę próbujący się dopasować do otoczenia. Zupełnie jak jego właściciel.


Yue i Willhelmina jechały samochodem wraz z Bullitem i Marlowem.
Dwaj Chińczycy jechali swoim, a bibliotekarka z Latynosem zamykali całą kolumnę.
Porucznik Logan stwierdził, że Jon i Bullit, jako najbardziej doświadczeni, mają im pomagać radami w poprawnym wykonaniu zadania.
Jadąc tu dr. Hollward oglądała odznakę, którą otrzymała od Darii tuż przed wyruszeniem na misję. Odznakę z jej własnym nazwiskiem.
Wspominała słowa Darii.- Dokumentacja jest już gotowa, po powrocie wystarczy podpis i zaprzysiężenie. Nie jest to tak uroczysta ceremonia jak po akademii, ale... cóż. Za to nie będzie długa.
Jeden podpis, jedna przysięga, ale zmienią jej życie diametralnie. Nic już nie będzie takie same... drwił jej karin. I miał rację.
- Ohio, Wirginia, Maine... kurwa. Jaka jest szansa, że pod jednym magazynem będą stały samochody z rejestracjami trzech różnych stanów. I żadną nowojorską.- zaklął cicho Jon.
-Coś się święci. Ale nie widzę, żadnych czujek.- odparł Bullit rozglądając się dookoła, podczas gdy Jon parkował wóz.
-Kamery?- spytał retorycznie Jon.
-Pewnie w otworach wentylacyjnych.- rzekł Bull w uśmiechu odsłaniając pełen garnitur białych zębów.
Kawalkada trzech wozów zatrzymała się przed magazynem.

Wt. 23.X.2007, uniwersytet Harward, gabinet de Manueliana, 10:03




Phill nie brał pod uwagę jednego. Naukowcy rzadko przebywają długo w swych gabinetach.
Wykłady, ćwiczenia ze studentami, prace badawcze poza uniwersytetem... to wszystko sprawia, że naukowców ciężko złapać. Zwłaszcza, gdy się zapomniało umówić na wizytę.
McNamara miał to szczęście że złapał Petera Der Manueliana tuż przed odlotem na jakieś wykopaliska w Egipcie. A tego pecha, że zajęty przygotowaniami naukowiec nie miał dla nie zbytnio czasu. I przyjął go dopiero o dziesiątej.
Gabinet profesora był urządzony, tak jak się można było tego spodziewać. Komputer, półki z mnóstwem książek. Drobne rzeźby pochodzące zapewne z wykopalisk. Na ścianach obrazy ze schematami egipskich budowli i zdjęcia hieroglifów.
Sam Peter był energicznym człowiekiem, pakującym właśnie książki do plecaka.


Dość młody jak na pełnione stanowisko. Wskazał głową krzesło, mówiąc.- Proszę siadać i jeśli może pan... Proszę się streszczać. Trochę mi się spieszy.
A usłyszawszy imię i nazwisko podejrzanego, zamyślił się przez chwilę, po czym rzekł.- Niee.. nic mi ono nie mówi.
Następnie pogrzebał w pamięci komputera, dodając.- Nie było studenta o takim imieniu i nazwisku na tym wydziale. Może... wolny słuchacz?

Wt. 23.X.2007, uniwersytet Harward, gabinet Gingo, 11:05


Najwyższą władzę w departamencie socjologii pełniła dyrektorka administracyjna, Gretchen Gingo. Kobieta szczupła i dość atrakcyjna.


Choć uroda nie waliła po oczach z siłą wodospadu. Gabinet urządzony miała z typowym dla kobiety wyczuciem estetyki. Ale o tym się Phill przekonał po długim czekaniu na korytarzu.
Ubrana w ciemną garsonkę, kończyła właśnie rozmowę, przez telefon, gdy wszedł Phill.
- Proszę siadać. Jestem Grethen Gingo... tytuły naukowe możemy sobie darować. W jakiej sprawie pan przybył?- rzekła niskim jak na kobietę, acz miłym w brzmieniu głosem.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 27-10-2010 o 11:43.
abishai jest offline  
Stary 28-10-2010, 01:04   #609
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Pon., 22 X 2007, Cateye cafe, godz. 21:30

Dalsza część wieczoru zapowiadała się raczej nudno. Co prawda Vi siedziała w towarzystwie przystojniaka imieniem Georg, jednak nie był to typ mężczyzny, z którym chciałoby się nawiązać dłuższą znajomość. Co najwyżej taką na jedną noc i to też przy sprzyjającej zawartości alkoholu we krwi.

Po pewnym czasie do ich stolika wprosiły się dwie dziewczyny. Vi nie była zbyt zadowolona z tego faktu, ale przemilczała to. Jej niezadowolenie wzrosło jednak do granic wytrzymałości, gdy jedna z dziewczyn w bardzo prostacki sposób usiłowała zaatakować jej świadomość. Oczywiście nie miała zbyt wielkich szans na powodzenie, nie mniej jednak Vivianne uważała, że takie zachowanie jest pogwałceniem – co prawda nie pisanych – ale jednak zasad dobrego smaku.

Początkowo zaskoczona kobieta nie wiedziała, jak powinna zareagować na podobne praktyki, po chwili zdecydowała jednak, że najlepsza na bezczelny atak będzie… równie bezczelna odpowiedź. Bez większego problemu wniknęła do umysłu Grace i zagnieździła tam niemiłą myśl:

Wcale nie jestem taka atrakcyjna i inteligentna jak mi się wydaje. I na pewno nie podobam się tej blondynie. W sumie trudno jej się dziwić. Najlepiej będzie, jak już sobie pójdę"

Atak na umysł brunetki nie powiódł się, co więcej wywołał u Vi migrenę. Grace tymczasem siedziała najwyraźniej bardzo zdziwiona tym, co się stało. Nie wyczuła penetracji, która zachwiała jej pewnością siebie. Podświadomie próbowała zwalczyć atak [b]Vivianne[/b i… do pewnego stopnia jej się udało. Nie poszła sobie, niemniej jej mentalne sugestie wyciszyły się wraz z zachwianiem pewności siebie.

Vivianne skrzywiła się lekko, nie spodziewała się, że jej atak może być nieskuteczny. Ból głowy był bardzo niemiłym zaskoczeniem. Momentalnie odebrało jej ochotę na rozmowę z pilotem i jego dwiema nowymi koleżankami. Nie mówiąc nic wstała od stołu, by odejść. George jak i Grace próbowali ją zatrzymać, natomiast Pearl – wbrew temu, co starała się okazać – cieszyła się ze zniknięcia konkurentki.


Ku zaskoczeniu Vi, barman zawołał ją po imieniu do baru. Gdy podeszła, postawił przed nią wodę i białą tabletkę.
- Na ból głowy – powiedział przy tym uśmiechając się delikatnie.
- Dzięki – odparła również się uśmiechając, po czym mrugnęła do niego zawadiacko. – Kurcze, wiele bym dała, żeby mieć tak "domyślnego" faceta - dodała akcentując przedostatnie słowo.
- Praktyka zawodowa - uśmiechnął się barmani i spytał – Przeceniła pani swoje siły? Widziałem jak tutejsi czytają w myślach. Jak sięgali za głęboko lub za długo to mdleli. - Spojrzał na stolik, przy którym wcześniej siedziała. – Uciekła pani przed Grace?
- Tak, można tak powiedzieć - rzuciła, po czym łyknęła tabletkę i popiła ją wodą. – Jakoś nie odpowiada mi ten typ "adorowania". Ale, jak widzę, raczej nie jesteś tym zdziwiony.
- Grace jest niegroźna. Ulegają jej tylko dziewczyny o słabej woli i nieśmiałe - odparł barman, wycierając szklankę za szklanką. – Ona ma po prostu bardzo silną i dominującą osobowość.

Spojrzał na Grace i dodał. – Poza tym...zgasiłaś ją.
- Ta... zauważyłam - rzuciła z ironią. – Zgasiłam... no cóż, należało jej się, przynajmniej trochę.
- No nie wiem - rzekł żartobliwie mężczyzna, robiąc Vi drinka. Dżin z tonikiem. – Chociaż zapewne nie gustuje pani w kobietach?
- Zdecydowanie nie – powiedziała podkreślając to przeczącym ruchem głowy.
- Czyli mam szansę - zażartował mężczyzna z lekkim uśmieszkiem na twarzy.
- Pewnie! Jak mało który - odparła pół żartem pół serio. - Po chwili dorzuciła – A ja? Miałabym szansę?
- Z pewnością. I pewnie nie tylko u mnie, prawda?
- Pewnie tak - rzuciła przeczesując palcami włosy – Ale o to chyba raczej powinieneś zapytać jakiegoś faceta, a nie mnie.

Upiła dość spory łyk drinka i znów się uśmiechnęła.

- Nie muszę... - nachylił się i szepnął jej do ucha – Wystarczy się rozejrzeć , wyłapać męskie spojrzenia skierowane na panią. I już można ocenić pani popularność, na bardzo wysoką.

- No tak, to też jest jakiś sposób - przyznała. – Ale skończmy już z tym panowaniem. Zaczynam się czuć staro, kiedy atrakcyjny mężczyzna zwraca się do mnie per "pani". Mów mi Vivianne - dorzuciła eksponując równe, białe zęby w uśmiechu.
- Dobrze Vivianne. Jestem Mark.- odparł barman i również się uśmiechnął. Następnie spytał – Nie rozpijam cię za bardzo? Nie pytałem cię czy masz ochotę na drinka. Wiesz...tylko wyczułem. A to nie zawsze to samo.
- Spokojna głowa, Mark. Jestem dużą dziewczynką, kiedy stwierdzę, że mam odpowiednio wysokie stężenie krwi w alkoholu, to powiem - rzuciła, po czym znów do niego mrugnęła.
- Jak sobie... - tu przerwał, zapewne chciał dodać „pani”, ale w końcu rzekł – Jak sobie życzysz, Vivianne. To że jesteś dużą i piękną dziewczynką do widać.

Spojrzał na bawiącą się wspólnie trójkę...w zasadzie dwójkę, bo Grace się jakoś nie bawiła. Wskazał ich palcem.- Jego sobie już odpuściłaś?
- Raczej tak. Jak to mówią... tego kwiata jest pół świata. A on jak widać woli mieć dwie piękne kobiety zamiast jednej.

Przez chwilę milczała, zaraz jednak znów się odezwała – A ty? Jakoś nie widać wokół wianuszka wielbicielek, chociaż jesteś całkiem niczego sobie? Czyżby szefostwo zabroniło barowych flirtów?

- [i]Będzie miał jedną. Grace nie jest zainteresowana mężczyznami. A szkoda. Znajdzie się tu paru pantoflarzy, którzy o niej marzą[i] - rzekł barman zerkając wpierw na Grace, potem znacząco kiwając głową w stronę siedzącego dwa krzesła dalej, lekko pijanego mężczyzny w czarnym garniturze i czarnych włosach przypominających skrzydła kruka.

Zaś na pytanie Vi odparł. – Ja? Ja tu sam sobie jestem szefem. A wianuszek dziewczyn... Z czasem się wykruszył. W końcu nie mogę opuszczać stanowiska przy barze, by flirtować, prawda?
s
- To twoja knajpa? - zdziwiła się. Jakoś nie przyszło jej do głowy, by szef mógł chcieć pracować za barem. – Nie pomyślałeś o zmienniku? Niejedna dziewczyna krycie marzy o flircie z barmanem, zwłaszcza tak przystojnym i utalentowanym jak ty - dodała po chwili akcentem dając znać, że ma na myśli nie byle jakie talenta.
- Lubię tu pracować – odparł Mark prostodusznie. – To miejsce ma miłą atmosferę. Zmiennik. Nie pasowałby tu, tak jak ja. - Po chwili zastanowienia, po czym spytał. – Ty też zaliczasz się do tych dziewczyn?
- Może... może... - zawiesiła głos. – A nawet jeśli, to co? - dodała z nutką zaciekawienia

Rozmowa z Markiem coraz bardziej ją intrygowała. Po perypetiach z agresywną teleemiterką Vivianne nie spodziewała się, że dalsza część wieczoru może się zapowiadać tak przyjemnie. Barman był niezwykle wdzięcznym kompanem do pogawędki, co więcej, wydawał się zainteresowany jej osobą, co było bardzo miłym doznaniem.

- To mnie zaskoczyłaś - zaśmiał się by ukryć zmieszanie jej bezpośredniością. Przez chwilę się zastanawiał. – Zostaniesz, po zamknięciu?

Czarujący uśmiech blondyna sprawił, że Vi miała wielką ochotę bez zbędnych ceregieli się zgodzić. Coś jednak podpowiadało jej, że nie powinna się tak zachowywać. Zresztą… flirt z przystojnym barmanem nie był powodem, dla którego tu przyszła. Miała wszak ważne zadanie do wykonania.

- Hm... – zamyśliła się na chwilę – Zależy, czy zjawi się główny powód mojej wizyty tutaj... - ponownie zawiesiła głos, jakby się nad czymś zastanawiając. Nic jednak nie dodała.
- Po zamknięciu mógłbym poczęstować...jakimś droższym trunkiem, będąc gospodarzem, nie barmanem – odparł Mark, po czym...zamyślił sie patrząc w oczy Vi. Wzruszył ramionami dodając. – Że też wcześniej nie wpadłem na to, że tak piękna kobieta nie może być samotna. Pani chłopak źle robi, że się spóźnia.

Jego odpowiedź naprawdę zbiła ją z tropu. Przemknęło jej przez myśl, że barman znów odczytał jej intencje, ale przecież wtedy wiedziałby, że to nie facet był głównym powodem jej przyjścia tutaj. Mówiła przecież o Patty bowiem to właśnie ta dziewczyna zawiodła ją tutaj. A barman powinien o tym doskonale wiedzieć, bo przecież właśnie od pytań o Patty Hill zaczęła się ich znajomość. Skąd zatem przyszło mu na myśl, że Vivianne może tam być z powodu mężczyzny?

Zdziwiona takim obrotem sprawy postanowiła rozwiać swoje wątpliwości. Przez chwilę uważnie patrzyła w oczy mężczyzny, tak jakby zastanawiała się nad czymś. W rzeczywistości próbowała wniknąć do jego umysłu i odczytać powierzchowne myśli.

"A tak ciekawie się zapowiadało.” – usłyszała w jego głowie pełną żalu myśl. – ”No cóż... Powinienem to przewidzieć. Takie dziewczyny jak ona, nie są nigdy same. Dobrze, że jej chłopak jeszcze nie przyszedł. Mogłaby być niezła chryja. Spokojnie Mark, be cool. W końcu to tylko przekomarzanie."

Zasłyszana myśl potwierdziła tylko jej opinię, że mężczyźni to bardzo dziwne istoty. Po co zaczynają podrywać dziewczynę, skoro zaraz mają dojść do wniosku, że jest tak cudowna, że na pewno zajęta. Po co marnować czas i energię?

Uspokojona, ale jednocześnie rozbawiona kobieta wróciła do rzeczywistości. Barman wciąż patrzył na nią z cieniem żalu w oczach.

- I znów mnie od pań wyzywasz - zaśmiała się. – A przecież tak grzecznie prosiłam. A mój chłopak prędko się tu nie zjawi - rzuciła uśmiechając się do niego zadziornie. – Pewnie dlatego, że go nie mam - dodała na koniec, po czym puściła mu oczko.
- [i]Co?- zdziwił się. Autentycznie się zdziwił. Vi nie potrzebowała nawet zaglądać do jego myśli. Mężczyzna zaraz zmienił ton na żartobliwy. – Panna Vivianne, brzmi jednak nieco za łagodnie. Wyglądasz bardziej na drapieżną kotkę, niż na łanię Vivianne.

Zrobił drinka, jednak nie podał go jej. Zamiast tego sam wypił, mówiąc – Teraz ja potrzebuję się napić.

Jakaś kobieta przyszła złożyć zamówienie. Dopiero po jego realizacji, [b]Mark[b/] wrócił do Vi, mówiąc. – Jesteś singielką? Wiesz...trudno mi w to uwierzyć. Nie jesteś taka jak Grace czy Pearl.
- Taka jak Grace czy Pearl, to znaczy jaka? - zapytała rozbawiona jego reakcją.
- Wiesz...kobiety, które...- barman wyraźnie się zmieszał jej pytaniem – ...jest coś desperackiego w ich działaniach. Niby flirtują dla zabawy, ale... sam nie wiem. Zdobywają mężczyzn kolejnych mężczyzn... lub kobiety, by nie czuć się samotne? Takie odnoszę wrażenie.
- No tak, to masz rację, nie jestem taka jak one. Ale dziwi mnie, że widzisz tylko dwie skrajności: albo ktoś jest w związku, albo zdesperowaną singielką. Niektórym dobrze jest samemu, inni nie znaleźli jeszcze odpowiedniej osoby, by chcieć z nią spędzić resztę życia. Albo znaleźli, ale ta osoba wolała piersiartą tlenioną blondynę imieniem Samantha - uśmiechnęła się szeroko. – A ty? Też nie wyglądasz na zdesperowanego singla.
- Hej...nie o to chodzi - odparł szybko barman próbując się bronić. – Po prostu jesteś za ładna by być samotną. Przyciągasz uwagę. - Po chwili rzekł – Co do mnie... Ostatnio nie mam czasu na związki. Działalność gospodarcza...prowadzenie baru, zajmuje mi sporo czasu.
- Za ładna by być samotną? - rzuciła lekko oburzona jego słowami. – A co ja jakiś miś pluszowy jestem, żeby mnie miało mieć każde dziecko, któremu się spodobam? - prychnęła i wypiła do dna swojego drinka. – Wiesz... zdradzę ci pewien sekret. Związek jest jak tango, a do tanga trzeba dwojga.
- Wybacz...-zaśmiał się barman, popatrzył w dół z nieco skruszoną miną. – Jakoś niezręcznie to zabrzmiało. - Przygotowując kolejnego drinka rzekł – Masz rację. Nie wziąłem pod uwagę, że nie spotkałaś wystarczająco interesującego mężczyzny.

Podał drinka Vi pytając – Więc jaki typ faceta, podchodzi pod twoje gust?
- Mój typ... - zamyśliła się. – Nie wiem, czy powinnam ci mówić takie rzeczy. Może zechcesz je wykorzystać przeciwko mnie - dorzuciła z rozbawieniem.
- Barman jest jak ksiądz, tylko zamiast rozgrzeszenia daje piwo - powiedział żartobliwym tonem, po czym dodał – Oczywiście nie musisz nic mówić, jeśli nie chcesz.
- Wiem, że nie muszę - odparła poważnie, zaraz jednak dodała z uśmiechem – I nie powiem, bo nie mam jednego określonego typu. W moim życiu było wielu mężczyzn i każdy był na swój sposób niezwykły.
- Cóż...to akurat mnie nie dziwi. Co do mnie...Mark zamyślił się na chwilę. Spojrzał na Vi, po czym kontynuował – Co do mnie, pewnie idealna kandydatka na żoną byłaby taka, która lubiłaby być kelnerką.

Vivianne roześmiała się głośno i serdecznie, szczerze rozbawiona jego odpowiedzią.

- Mam swój mały biznes, dom, owszem fajnie poromansować od czasu do czasu. Ale jak już się brać za stały związek to...Mark zaczerwienił się jak burak – ...z kimś, kto podzielałby moją miłość...jaką jest ten klub, nie sądzisz?
- Ale żona kelnerka grozi tym, że będziesz musiał patrzeć jak jacyś obcy pijani faceci szczypią ją w tyłek. No ewentualnie za każdym razem będziesz spuszczać łomot szczypiącemu, ale wtedy grozi to upadkiem interesu, bo co to za przyjemność dla klienta siedzieć w knajpie, w której łatwo oberwać od barmana za coś tak niewinnego jak uszczypnięcie kelnerki w tyłek?
- To nie ten typ klubu – odparł z przekonaniem. – Sama zresztą wiesz, prawda? Tutaj przychodzą ludzie wrażliwi na emocje innych. Może kiedyś zatrudnię kelnerkę, ale ...będzie musiała pasować do tego klubu.
- No może... - rzuciła beznamiętnie i zajęła się opróżnianiem szklanki pełnej kolorowego drinka.
- A jaka według ciebie dziewczyna pasowałaby na żonę dla właściciela baru? - spytał Mark, po czym zaśmiał się. – Nie...to głupie pytanie.

Spojrzał jej głęboko w oczy i spytał – Tooo może zapytam. Jak cię przekonać do zostania po zamknięciu?
- Nie wiem... kombinuj mistrzu - odparła żartobliwie. – Póki co nigdzie się nie wybieram. Liczę, że również tego wieczora Patty postanowi odwiedzić twoją knajpkę. A gdy się zjawi... będziesz musiał polegać na sobie. Użyj wrodzonego męskiego uroku.
- Pokombinuję...ale chyba się już nie zjawi. O tak późnej porze się nie pojawia.

Odszedł na moment, by obsłużyć jednego z klientów, po czym wrócił mówiąc – W takim razie, mam szczęście nieprawdaż? Bo nie opuścisz tego baru, dopóki ona nie przyjdzie lub ja nie zamknę, prawda?
- No... na to wygląda - odparła z uśmiechem. – Ale nie czuj się zbyt pewnie, bo może znudzi mi się samotne siedzenie i wyjdę wcześniej... - zawiesiła głos, jakby rozważała w myślach taką ewentualność. W rzeczywistości nie brała pod uwagę takiej możliwości. Flirt z barmanem był bardzo miłym urozmaiceniem i nie zamierzała go przedwcześnie kończyć.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 28-10-2010 o 01:06.
echidna jest offline  
Stary 28-10-2010, 01:07   #610
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
- No co ty? W ilu barach taka piękność jak ty pije za darmo? - rzekł żartobliwym tonem Mark i uśmiechnął się lekko.
- O widzisz! - roześmiała się. – Zaczynasz dobrze kombinować. I masz szczęście, że mam słabą głowę, bo mogłabym cię z torbami puścić.

Wypiła do końca drinka, ale nie odstawiła na bok pustej już szklanki. Przez chwilę bawiła się rurką, wreszcie wyłowiła z dna nierozpuszczoną jeszcze kostkę lodu i włożyła ją sobie do ust. Delikatnie przygryzła kostkę i uśmiechnęła się łobuzersko.


Mark przełknął głośno ślinę, a Vi uśmiechnęła się w duchu. Kilka razy obróciła językiem zmrożoną kosteczkę w ustach czując, jak z każdy ruchem rozpływa się ona pod wpływem ciepła jej własnych ust. Kropelka wody pociekła jej kącikiem ust. Vivianne starła ją dłonią i znów się uśmiechnęła.

- Cóż... – odezwał się mężczyzna dziwnie piskliwie. Odchrząknął, po czym odezwał się pewniej, nawet nieco żartobliwie– Ty masz słabą głowę, a ja jestem zbyt dobrze wychowany by to wykorzystać. Każdy ma jakieś słabości.
- Racja – przyznała, po czym puściła mu oczko. – Ale właśnie dlatego życie jest ciekawe. Bo nudno by było, gdyby wszyscy byli idealni. A oprócz dobrego wychowania jakie masz jeszcze słabości? - zagadnęła żartobliwie.
- Och, wiele... - machnął ręką. – Aż wstyd się przyznać jakie. Ale pewnie i tak byś wygrzebała, więc...mam kolekcję resoraków w sypialni. 250 modeli w idealnym stanie.
- Duży dzieciak - zaśmiała się. – Ale to w sumie nic dziwnego. Jesteś kolejnym potwierdzeniem mojej tezy.
- Jakiej tezy? – zainteresował się.
- Że mężczyźni rozwijają się do siódmego roku życia, a potem już tylko rosną - odparła z szelmowskim uśmiechem. – A tak na serio to mam podobną słabość. Ja wprost ubóstwiam kreskówki. Ale nie te nowe durnowate, tylko stare dobre kreskówki z mojego dzieciństwa: Tom i Jerry albo Miś Jogi.
- Cóż...nie dziwię. Dzisiejsze kreskówki. Syn siostry je ogląda. Koszmar. - odparł Mark uśmiechając się do dziewczyny. Po czym rzekł – Rachel, moja siostra stwierdziła, że kobiety wychodzą za mąż dla chwili przyjemności w łóżku, i dla długiej przyjemności z opiekowania się dużym dzieckiem.
- O ile co do chwili przyjemności w łóżku jestem w stanie się zgodzić, o tyle nie widzę przyjemności w opiekowaniu się dużym dzieckiem - przyznała się Vivianne. – Ale jak to mówią... co kto lubi.
- To jeszcze dochodzi chemia małżeńskiej miłości, czy jakoś tak – odparł mężczyzna i pomachał dłonią przed jej twarzą. – Jak widzisz, zaobrączkowany nie jestem, więc tylko mogę cytować siostrę.
- No akurat to, że nie jestem zaobrączkowany to bardzo dobrze - uśmiechnęła się. – Nikt mnie nie posądzi o podrywanie żonatego.
- To ty mnie podrywasz? A ja naiwny myślałem, że jest na odwrót - odparł Mark uśmiechając się do kobiety.
- No dobrze, jest na odwrót. Ale potem pretensje są do tej biednej niczego nieświadomej dziewczyny, że uwodzi żonatego, a nie do mężczyzny, że się sam podkłada. To się niesprawiedliwość dziejowa nazywa. – rzuciła dziewczyna żartobliwie.
- To prawda. A przecież mamy wiek równouprawnienia - odparł barman i spytał – Zdarzyło ci się już coś takiego? Być uwiedzioną przez żonatego. Pewnie nie...zawsze możesz go prześwietlić.
- Oj przestań! - powiedziała z nutką niezadowolenia w głosie. – Nie mam w zwyczaju prześwietlać ludzi, z którymi mam kontakty towarzyskie - dodała trochę obrażona. – Ale owszem, zdarzyło mi się... choć uwiedzenie to zbyt duże słowo. Powiedzmy, że... miałam łóżkową przygodę z żonatym, choć o tym, że ma żonę dowiedziałam się po fakcie.
- Wybacz...wiem jaka to pokusa zaglądać komuś do głowy - zaśmiał się Mark, po czym spoglądając w oczy Vi dodał – Choć ja... odczytuję tylko intencje, nie myśli. I też wpadłem w pułapkę...aż dwa razy. Dwie mężatki. W zasadzie trzy, tylko przy tej ostatniej zerwałem znajomość, zanim jej mąż się dowiedział.
- Czemu mówisz o pułapce? - zdziwiła się. – Nie wiem jak u ciebie, u mnie to była jednorazowa przygoda, niezależnie od tego, czy facet miałby obrączkę, czy nie, nic więcej poza paroma miłymi nocami by z tego nie wyniknęło. No a że był żonaty skończyło się na razie. Tyle - dodała beznamiętnie.
- Ja się trochę za bardzo w romansowanie angażowałem wtedy. Byłem... - zamyślił się na chwilę, jak jej to wyjaśnić – ...bardziej romantykiem. Wiesz, miłość aż po grób i te sprawy.
- A teraz co? – zapytała ze zdziwieniem. – Nie jesteś już romantykiem? Stałeś się cynikiem? Nie ma miłości dozgonnej, jest tylko chwilowe zauroczenie, chemia, a potem wszystko zaczyna się od nowa, tylko z kimś innym?
- A teraz… sam nie wiem. Raczej cynikiem, z głupią nadzieją, że znajdzie się ta, co obudzi we mnie romantyzm. - odparł po dłuższej chwili zastanowienia. Potarł podbródek wspominając. – Pamiętam, że pierwszej dziewczynie, z którą spędziłem noc... hmmm... oświadczyłem się następnego ranka. Wyśmiała mnie.
- Trudno się jej dziwić - zauważy Vivianne. – To, że idziesz z kimś do łóżka i, że jest fajnie, nie oznacza, że będziecie udaną parą. Właśnie w tym tkwi cała sztuka, żeby znaleźć kogoś z kim dobrze ci nie tylko w łóżku, ale na co dzień, kiedy trzeba zrobić zakupy i wyrzucić śmieci - dodała poważnie. – Przepraszam... znowu zaczynam się bawić w psychologa - dorzuciła na koniec. – Zboczenie zawodowe.
- Miałem wtedy 22 lata i głowę pełną romantyzmu - zaśmiał się w odpowiedzi mężczyzna. – Nie opowiadałem ci tego, byś musiała ją tłumaczyć, Vivianne. Liczyłem bardziej, że cię ta historia ubawi.
- Jakoś ci się nie udało - powiedziała uśmiechem, po czym puściła do niego oczko. – Zejdźmy może z przeszłych, nieudanych związków - zaproponowała. – To drażliwy temat.
-To może wpadki na randkach? Mogą być moje wpadki, jeśli nie lubisz się zwierzać - rzekł w odpowiedzi barman i opowiedział historię randki na ganku, gwoździa i długiej spódnicy, która zaczepiła się o niego w najmniej odpowiedni momencie.[/i]

Vivianne odwdzięczyła się opowieścią o pizzy frutti di Mare jedzonej na spółkę z chłopakiem, który - jak się oboje dowiedzieli dopiero po fakcie - ma na owoce morza uczulenie. Randka zamiast pocałunkiem skończyła się wizytą na pogotowiu i już nigdy się nie powtórzyła.

Mark okazał się mieć wiele bardziej lub mniej zabawnych historyjek dotyczących nieudanych randek. Nie wspomniał co prawda, ile z nich było jego. Ale na pewno nie wszystkie. Bowiem albo miałby wielkiego pecha do kobiet, albo kilkaset romansów w przeszłości. Zapewne więc do swoich wpadek dorzucił też wpadki zasłyszane. A pomiędzy kolejnymi opowieściami, serwował Vi i innym klientom drinki.

***

Wielkimi krokami zbliżał się czas zamknięcia baru, Mark wyprosił ostatnich klientów i zaczął zamykać drzwi mówiąc, żartobliwie – Ostatnia okazja by uciec.

Vi nie miała zamiaru nigdzie uciekać. Decyzję o tym, że zostaje podjęła już jakiś czas temu i jakoś nie widziała powodu, by ją zmieniać.

- Przed czym? – zapytała kobieta przeczuwając, jaka odpowiedź może paść.
- Hmmm...przed degustacją wina i może rozbieranym pokerkiem? Albo pokerkiem - rzekł w odpowiedzi mężczyzna – Na pieniądze, albo na zapałki. A może tylko degustacja wina i rozmowy, dopóki nie padniemy ze zmęczenia?

A jednak się pomyliła, a szkoda, bo wtedy rozmowa byłaby o wiele ciekawsza.
- Za wino muszę podziękować, na dziś wystarczy mi alkoholu. Za pokerka, zwłaszcza rozbieranego, również. Żadna przyjemność grać, gdy doskonale się wie, że się przegra - odparła z uśmiechem.
Wsunął dłonie w kieszenie i spytał – Ty tu jesteś gościem Vivianne. Więc jaką rozrywkę mogę ci zaproponować?

Jego Spojrzenie wiele Vi mówiło. Mark, mimo wszystko, nie był tak dobrym podrywaczem, za jakiego wydawał się uchodzić. I nie bardzo sobie radził z wyczuciem jej intencji w chwili obecnej. Pewnie zmęczył się tak samo jak ona, w korzystaniu w swych zdolności.

- A koniecznie chcesz siedzieć w barze? - zapytała z nadzieją w głosie. – Może znasz gdzieś jakieś miejsce dobre na nocne spacery? No chyba masz jakieś życie poza tym barem? - dorzuciła na koniec żartobliwie.
- Jest tu w pobliżu niewielki skwerek – odparł po chwili zastanowienia otwierając ponownie drzwi swego przybytku. – Dobry na nocne spacery. Chociaż mam życie poza barem, to niestety...o tej porze nie ma już nic otwartego.

Było już późno. Wszak bar Marka, był nocnym przybytkiem. Gwiazdy świeciły jasno, a noc wypełniały jedynie nieliczne odgłosy miasta. Idąc powoli barman objął i przytulił Vi. Mogło to wynikać z różnych pobudek, niewątpliwie jednak było już dość chłodno, a ciepło jego ciała przyjemnie rozgrzewało.

Skwerek był mały, ale pełen drzew i krzewów. Ciemności nocy dodawały mu tylko uroku. Pożółkłe liście drżały przy najmniejszym podmuchu chłodnego wiatru. Unosząca się nad miastem łuna, w połączeniu z pomarańczowo-żółtym światłem latarni nadawała temu krajobrazowi niezwykły, niemal magiczny wymiar.


- Romantycznie - zaśmiała się Vivianne i wtuliła mocniej w jego ramię. – Pewnie zabierasz tu wszystkie barowe dziewczyny.
- To zależy od stopnia upojenia – wyznał mężczyzna. – Niektóre zanoszę od razu do łóżka, ale wtedy niewiele się dzieje potem, bo od razu zasypiają - dodał żartobliwie i cmoknął niespodziewanie Vi w policzek.
- A co z tymi, którym nie grozi zaśnięcie? - zapytała przygryzając przy tym dolną wargę, bowiem atmosfera gęstniała coraz bardziej.
- Pokażę ci- rzekł w odpowiedzi mężczyzna.

Ujął delikatnie jej podbródek i pocałował ją w usta. Najpierw delikatnie, potem mocniej i zachłanniej z wyraźnym wigorem. A świat Vi zawirował, może jego bliskości, może od alkoholu krążącego po jej ciele, może od samego nastroju. A może od wszystkiego po trochu.

Vivianne oderwała się wreszcie od jego przyjemnie ciepłych i wilgotnych warg. Odchrząknęła cicho, po czym odezwała się:
- No tak... – starała się by w jej głosie nie było słychać żadnych emocji. – I co często zdarza ci się całować tu z jakąś dziewczyną?
- Czasami...raz częściej, raz rzadziej - odparł i ponownie delikatnie dotknął jej ust w pocałunku, by po nim rzec – Jeśli uważasz, że ci się narzucam...wiem, że trochę wypiłaś i możesz uznać to wykorzystuję.
- Zależy, czy zamierzasz poprzestać na pocałunku - zauważyła i uśmiechnęła się tajemniczo.
- A jeśli ...nie zamierzam? – tchnął jej wprost do ucha, by po chwili zacząć całować jej usta, potem policzek, a wreszcie zjechać ustami na jej szyję.

Obecna sytuacja nie pozwalała na więcej. A niewątpliwie Mark chciał więcej. Vi to czuła, gdy był do niej przytulony całym ciałem.

- Powoli – szepnęła Vivianne delikatnie odpychając mężczyznę od siebie. – [/i]To dla mnie jednak trochę za szybko.[/i]

Uśmiechnął się i rzekł spoglądając jej w oczy.- To zostańmy przy całowaniu. - Nachylił się by dotknąć jej ust wargami.

Przez chwilę widać było, że Vi toczy wewnętrzną walkę między tym, czego by chciała, a co podpowiada rozsądek. Wreszcie jednak pozwoliła się pocałować

Mark objął mocno jej wątłe ciało i nachylił się, by ją pocałować. Jego dłonie masowały jej plecy, często – niby przypadkiem - zjeżdżając na pośladki. Mężczyzna smakował jej usta z każdym kolejnym pocałunku, obdarzając też całusami jej policzki. Pomiędzy jednym, a drugim pocałunkiem spytał: - Masz słodkie usta Vi, ale czy te pocałunki ci wystarczają? - Spojrzał jej w oczy. – Bo we mnie rozpalają coraz większe pożądanie.
- Tak, póki co mi to wystarcza, więc chyba będziesz musiał wylać na siebie kubeł zimnej wody - odparła, po czym uśmiechnęła się jakoś tak ciepło, dobrotliwie. – Może to i staroświeckie, ale nie zwykłam na pierwszej randce iść z kimś do łóżka. Nawet jeśli jest przystojnym barmanem oraz, jeżeli w ogóle ten nasz spacer można za randkę uznać.
- Skoro tak mówisz...-mruknął z nutką rozczarowania w głowie całując delikatnie usta potem nos dziewczyny. – To może zdradzisz miejsca na swym ciele, które lubią być całowane. Wiesz, tak na przyszłość.
- To byłoby zbyt proste - odparła unikając kolejnego pocałunku. – Jeśli kiedykolwiek ta wiedza będzie ci do czegokolwiek potrzebna, myślę, że będziesz miał przyjemność posiąść ją... empirycznie.
- Lubisz się droczyć, prawda? - spytał retorycznie mężczyzna spoglądając jej głęboko w oczy.
- No cóż... - zaśmiała się. – Niektórzy mężczyźni twierdzą, że w tym tkwi mój kobiecy urok. Coś w tym chyba jest. Idziemy dalej? - zapytała po chwili. – Czy będziemy się tak obściskiwać do końca świata?
- Obściskiwanie jest nawet kuszącym pomysłem, ale... chodźmy - rzekł w odpowiedzi Mark i wciąż obejmując Vi ruszył dalej.

Vivianne szła wtulając się w ramię mężczyzny. Z zaciekawieniem słuchała o zabawnych zdarzeniach z baru. To znaczy starała się słuchać, bo co jakiś czas ziewała, bynajmniej nie dlatego, że historie były nudne. Wręcz przeciwnie, jednak jak dla niej pora była już dość słuszna

- Jesteś zmęczona? - spytał mężczyzna jakby w odpowiedzi na kolejne ziewanie. – Zamówić ci taksówkę?
- Hm... no musze przyznać, że jestem wykończona. Najpierw męczący dzień w pracy, potem ekscytujący wieczór... to może wykończyć nawet największego twardziela, a co dopiero taką delikatną kobietę, jak ja - zaśmiała się wypowiadając końcówkę zdania. – Chyba będziemy musieli się pożegnać.

Wrócili do baru, gdzie Mark zadzwonił po taxi, a Vi piła ostatniego dziś drinka, a właściwie sam sok, bo na alkohol nie miała już chęci. Samochód zjawił się dość szybko, więc Mark i Vi zdołali jeszcze tylko nacieszyć się ostatnim pocałunkiem, tuż przed jej odjazdem do domu.

Wt., 23 X 2007, mieszkanie Vivianne, godz. 2:05

Vi wreszcie zatrzasnęła za sobą drzwi mieszkania. Nie miała siły się kąpać, jedyne na co zdołała się zdobyć to wymycie zębów. Na wpół nieprzytomna ze zmęczenia i alkoholowego upojenia, dotoczyła się do łóżka. Na oślep przebrała się w piżamę i wgramoliła się pod kołdrę owijając się nią szczelnie, jak kokonem.

Trwało raptem chwilę, zanim zasnęła, jednak ta chwila wystarczyła, by uświadomiła sobie, że czeka ją bardzo ciężki dzień. Zespół dnia następnego był murowany, do tego dochodziło niewyspanie. W jej głowie zrodził się więc szatański plan, by wziąć sobie urlop na żądanie. Przez chwilę biła się w myślami, jednak zanim zdołała podjąć ostateczną decyzję, pogrążyła się w kojących objęciach Morfeusza.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 01-11-2010 o 01:25.
echidna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:44.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172