Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-10-2010, 10:43   #68
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
S a m a r i s...




Iris Casse spokojnie siedziała w swoim fotelu, z wzrokiem wbitym w okno. Nie, nie te po stronie gdzie odbywał się morderczy pościg, zmagania z szaleńcem i ziejącą w dole otchłanią...Oczy płomiennowłosej utkwione były w otworze okiennym po przeciwnej stronie gondoli...Na tle ostatnich smug zachodu przegrywających walkę z ciemnością wielkie stado ptaków odlatywało na południe...Na ustach kobiety błąkał się uśmiech szczęścia.

- Przecież oni spadną! - krzyknął barman - Do cholery, to szaleństwo!
- A masz jakiś inny pomysł...? - rozszerzone z emocji oczy stewarda Ronalda obserwowały ludzi, których wyczyny przypominały sztuki cyrkowców.
Barman chwycił go za ramiona i potrząsnął.
- A co z....
- Z czym...?!
- Z prototypem! Może gdyby go...
- Dajżesz spokój! - wyrwał mu się steward - Nie wiesz o czym mówisz!!!

Lautrec piął się wolniej niż Voight i ludzie na tarasie zdali sobie sprawę, że dystans między nimi się zmniejszył...Robert brnął zdecydowanie, nieco gorzej szło Vincentowi, który walczył z narastającą w nim paniką i musiał co parę chwil robić przerwę dla uspokojenia rozdygotanych kończyn. Mimo tego Jerome miał przewagę, zbliżając się już do poziomu opasającej sterowiec wielkiej obręczy.
W końcu Lautrec dotarł do niej, przeczekał krótko chwilowy nieco silniejszy podmuch wiatru, a następnie chwycił się obiema ramionami za barierkę i zaparłwszy się nogami znalazł się na górze, a zaraz potem po drugiej stronie. Kucnął, dysząc ciężko, jego również sporo kosztowała ta próba sił z żywiołem powietrza i otchłanią... Nie odpoczywał długo, wyprostował się stojąc na szerokiej obręczy i popatrzył w dół, gdzie Voight pewnie zmierzał ku niemu nie patrząc ani razu w przepaść pod stopami...Rastchell był daleko za nimi, ale też parł dalej - z każdym krokiem coraz bardziej obezwładniany przez narastający lawinowo strach przed upadkiem.

Spojrzenia Jerome’a i Roberta spotkały się... Zimna wściekłość w spojrzeniu szaleńca była przerażająca, aż Voight na chwilę zatrzymał się na konstrukcji...Wiatr targał ich ubrania, świszczał, biczując twarze. Lautrec rozejrzał się na lewo i prawo, jakby czegoś szukał, ale widocznie nie znalazł - bo puścił się zaraz biegiem wdłuż barierki, ku dziobowi sterowca... Zdeterminowany Robert ruszył znów, już tylko dwa metry dzieliły go od barierek obręczy...Już tylko metr...



- Winda! - krzyknęła piskliwie kobieta - Trzeba włączyć windę, wtedy...
- Co pani mówi! - wykrzyknął jegomość, któremu zabrano laskę - Przecież oni wszyscy tego nie przeżyją!!!
Chwyciła go nieoczekiwanie za strojny ubiór i zaczęła histerycznie potrząsać mężczyzną.
- W gondoli są moje dzieci!!!- po twarzy ciekły jej łzy - Rozumie pan?!!! Moje dzieci!!!


- Vincent!!!

- Leć... Ratuj statek! - to właśnie było w oczach walczącego o oddech, walczącego z paniką, z reakcjami własnego ciała i narastającym bólem mięsni Vincenta... Czy Voight to zobaczył...? Nie wiedział, Robert chyba coś krzyczał, w głowie było jednostajne pulsowanie i jeszcze ten dławiący gardło strach...Rastchell widział, jak nad nim Robert puszcza się biegiem w ślad za tamtym...On sam powoli, mozolnie próbował pokonywać kolejne metry - przestrzeń jakby rozciągała się, każdy metr był jak mila, jak mordercza pustynia...


Robert biegł teraz jak wariat...W ogóle nie trzymając się barierki pędził nie zważając na nic po okalającej sterowiec galerii!
- Spadnie! - pisnęła kobieta na tarasie
- Ten policjant jest bardziej szalony niż tamten! - z szeroko otwartymi oczyma, gorączkowo komentował jegomość którego pozbawiono laski - Patrzcie! O! Widzieliście jak wskoczył na konstrukcję?! Trzymał się przez chwilę tylko jedną ręką!!!

Wtedy to właśnie wszyscy na pokładzie usłyszeli głośny, modulowany hałas. Niknące i pojawiające się co chwila znowu buczenie. Alarm wył, co spowodowało na tarasie niemałe zamieszanie...Ktoś z pasażerów zaczął krzyczeć. Steward zaczął nawoływać do środka gondoli...Czy pilot wiedział już o alarmie? Trudno było to stwierdzić, chyba się poruszył w kabinie - ale nie było czasu by to obserwować...Nagły podmuch wiatru przechylił sterowiec, a może to kapitan wykonał gwałtowny manewr?!!!
Prawie wszyscy na tarasie przewrócili się...Jedna z osób szybko sunęła po przechylonej pod dużym kątem powierzchni ku krawędzi! Zarówno na tarasie jak i wewnątrz gondoli dał się posłyszeć paniczny pisk...
W środku gondoli Blum cudem tylko uniknął zderzenia z rzędem foteli. Z trudem łapiąc równowagę posuwał się niemrawo, niczym na tonącym okręcie w kierunku miejsc zajmowanych przez niego i Sophie.
- Proszę nie wstawać! - próbował przekrzyczeć ogólny zgiełk - Niech pani siada i zapnie pasy...!!

Posłuchała go...Jak w transie chwyciła pasy i dopięła sprzączki...Ich spojrzenia spotkały się...W obu spojrzeniach było jedno, jedyne pytanie...

Robert nawet nie słyszał tego wszystkiego...W głowie była tylko dudniąca krew i świst wiatru... Nagły przechył sprawił, że obaj przywarli do cienkiego kawałka stali, po którym wspinali się nad kabinę pilota...Voight ruszył pierwszy, z ryzykiem - bo sterowiec wciąż nie był stabilny - ale zyskał kolejny metr do napastnika...

Jerome’a już tylko metry dzieliły od kabiny.. Przeszklona kapsuła była już prawie pod nim, ale obejrzał się za siebie - bo Voight zbliżał się tak szybko, jakby było mu wszystko jedno czy przeżyje...Lautrec zatrzymał się siegając na plecy...W ręku Roberta pojawiła się wyciągnięta zza paska laska, mierząc w nogę sabotażysty zamachnął się...W momencie gdy zadawał cios, przez wiatr słyszał charakterystyczny metaliczny świst i widział jaśniejący poblask na zimnym ostrzu długiego szpikulca w dłoni Jerome’a...




albo




Okrągły, pęknięty i nieco przykurzony przycisk, wielki niczym gałka od laski rozświetlił kabinę czerwonawą poświatą, migając raz za razem. Czarne denka gogli skierowały się na niego natychmiast. Pilot przyjrzał się mu, następnie wskazaniom okrągłych przyrządów pomiarowych...Szarpnął głową, wychylając się nieco ku tyłowi, by objąć wzrokiem to co działo się poniżej na głównym pokładzie...Okryte grubymi rękawicami dłonie zacisnęły się mocniej na sterach.

Uderzył!

Robert uderzył, starając się idealnie trafić w pożądany punkt... Niemal jednocześnie odchylony nieco do tyłu Jerome pchnął obnażonym ostrzem w jego stronę, mimo że jego pozycja była trudna...Ręka Voighta szarpnęła lekko, gdy gałka z impetem trafiła w nogę Lautreca. Noga tamtego zgięła się sama jakby ktoś pociągnął za sznurek marionetki, a mężczyzna wydał z siebie chrapliwy, wściekły i krótki okrzyk bólu...Robert jednak nie za bardzo to zarejestrował, bo dosłownie sekundę potem usłyszał odgłos rozdzieranego ubrania, a zaraz potem poczuł ostry i przenikliwy ból gdzieś po lewej stronie swojego ciała. Zawył w ślad za przeciwnikiem...

Jerome spróbował rzucić się dalej po konstrukcji, ale zaraz zaklął pod nosem, bo prawa noga zwisała jakby utracił w niej czucie...Robertowi pociemniało przed oczyma, zamroczony widział, jak Lautrec rozwścieczony kieruje całą uwagę na niego - kurczowo trzymając się jedną ręką stali, obrócił się ku niemu i cofnął ramię, by zadać ostrzem cios prosto w serce...
Adrenalina chwilowo pozwalała zapomnieć o pulsującym gdzieś pod lewą pachą bólu...Robert rozpaczliwie zasłonił się trzymaną laską, ostrze przeciwnika ze zgrzytem ześliznęło się po rękojeści...Jerome był szybki, bardzo szybki - uczepiony teraz kurczowo konstrukcji Voight mógł się tylko bronić przed wściekłą szarżą tamtego...Lautrec dźgał raz za razem, a ramię Roberta coraz słabiej zbijało kolejne sztychy...Szaleniec, stawiając wszystko na jednej szali całą energię włożył w powtarzające się, szybkie pchnięcia, między którymi nie było czasu kontratakować... Voight próbował skrócić dystans, by utrudnić dźganie - susem po konstrukcji zbliżając się o metr do tamtego, zasłaniając się znów swą laską...Wtedy Jerome nieoczekiwanie wierzgnął zdrową nogą, odbijając zastawę w dłoni Roberta na bok...Wkładając całą siłę w jeden ostateczny sztych wydał z siebie zduszony okrzyk, wyprowadzając uderzenie w szyję odsłonionego Voighta...




ś m i e r ć ..




Co się czuje, gdy wisi się gdzieś na tysiącach metrów na metalowej konstrukcji, z pulsującą tępym bólem raną a nad sobą ma się szaleńca dźgającego kawałem zastrzonej stali?! Gdy widzi się już pędzący w stronę twojej szyi szpikulec, który za moment pozbawi Cię w jednej chwili twoich marzeń, planów, myśli i emocji? Gdy wiesz, że przeciwnik jest szybszy a ty nie masz już szans zatrzymać tego morderczego pchnięcia? Że to ostatni moment twojego życia? To wiedział tylko Robert...







Świat zawirował...Obrazy, które były gdzieś tam poniżej jak w kalejdoskopie zmieniły błyskawicznie swoje położenie, wiatr zawył i trzasnął przez twarz jak biczem...Tam za szkłem dłonie w rękawicach wykonywały gwałtowne szarpnięcie sterów, a na tarasie ktoś krzyczał...Robert jak przez mgłę zobaczył nagle, jak pędzące ostrze odlatuje powoli gdzieś w przestrzeń a ciało Jeroma odrzucone zostaje do tyłu, jak jego stopy tracą kontakt z kontrukcją...Jak Jerome w ostatniej chwili łapie się jeszcze stalowej szyny, jak jego nogi pozbawione oparcia wierzgają nad otchłanią, a na wykrzywionej twarzy do końca nie widać strachu a tylko bezgraniczną wściekłość i nienawiść dla tych, którzy go zatrzymali...Zaciśnięte jak szpony palce jednej ręki utrzymywały tylko zamachowca...Pilot wyrównywał sterowiec do normalnego poziomu po tym niespodziewanym, ryzykownym i gwałtownym manewrze...Voight skoczył po konstrukcji w kierunku Jerome'a...







Ktoś zdążył złapać zsuwającą się z po tarasie kobietę w ostatniej chwili, zanim wyleciała pod barierką w dół - ale potem nagle pochyła podłoga i w ogóle cały świat nagle wrócił do normalnej, horyzontalnej pozycji...Widzieliśmy Jerome'a Lautreca lecącego powoli w dół niczym dziwnego ptaka, próbującego machać bezpiórymi skrzydłami. Odpadł sam od konstrukcji? Zrzucił go wciąż uczepiony tam stalowej szyny Voight? Może to Robert zepchnął go w objęcia niechybnej śmierci, a może w ostatniej chwili jednak próbował go jeszcze ratować? Nie wiem. Tu wszystko działo się za szybko...Dławiący nasze gardła strach nie puszczał nas wcale tak szybko...

Potem widziałem, jak trzymający się za bok Voight jest już na galerii, jak dobiega do barierki, gdzie po drugiej stronie ostatkiem sił trzymał się Vincent, dla którego to wejście na obręcz było już ponad jego siły...






Alarm ciągle wyje...Moje mięśnie nie wytrzymają już ani minuty, a zaciśnięte oczy nie chcą słuchać mózgu - nie chcą się otworzyć, by zaryzykować spojrzenie na to, co jest pode mną...Nie dam rady iść wyżej, nie dam rady się cofnąć, nie mogę już się tu dłużej utrzymać...Obrazy moich bliskich są tak rzeczywiste, tak bliskie...Wołają mnie, słyszę ich głosy...Widzę wysoki jednolity mur Samaris, słyszę szum potężnego morza i do tego ten narastający jednostajny świst, metaliczny zgrzyt...

Ale przez ten świst przebija się inny głos...Głos Roberta Voighta... Krzyczy coś o trzymaniu się i otwieraniu oczu...Chyba je otwieram...Mięśnie mam jak kawałki twardego lodu, a całe ciało mimo to jak z waty...Przede mną wyciągnięta dłoń, jakby czerwona od krwi...Jakby bez udziału woli chwytam się jej...Twarz Voighta wygina się i krzywi, wiatr świszcze. Mięśnie poddają się, tracę nagle oparcie w nogach ale mimo to nie spadam...Dziwne uczucie...Brak poczucia oparcia pod stopami, lekkość, odczucie braku ciała...Czy to już Samaris? Powietrze przecina ryk bólu, a może maksymalnego wysiłku...Na tarasie chyba krzyczą, kobiecy pisk...A jednak niczym kotwica idę ku górze, mocne dłonie chwytają moje ubranie, a potem duża siła przerzuca mnie przez zimną barierkę i czuję uderzenie plecami o metalową podłogę galerii...Nade mną jest mrok, jest gorący i parzy moje wyschnięte na wiór usta...Żyję...Żyję? Jestem w stanie obrócić tylko głowę - obok mnie też ktoś tu leży...To Robert, oparty o barierkę dyszy ciężko, trzymając się pod lewą pachą, gdzie jego ubranie jest czerwone...Czerwone jak niektóre z kolorowych płatów, które wirują przed moimi oczyma...

- Uruchomić windę!!! - krzyczy ktoś tam na dole.

Ostatnie co widzę, zanim tracę przytomność z wysiłku i lepkiego szoku, który pozostawia po sobie w spadku opuszczający niechętnie moje ciało strach, to przeszklona kabina pilota i ta postać za sterami, która odwraca się do nas do połowy i wpatrzona niczym ptak czarnymi oczyma gogli wystawia ku nam odzianą w rękawicę dłoń. Zaciśniętą pięść, z wystawionym ku górze kciukiem...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 22-10-2010 o 10:50.
arm1tage jest offline