Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-10-2010, 14:32   #1
Ghoster
 
Ghoster's Avatar
 
Reputacja: 1 Ghoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodzeGhoster jest na bardzo dobrej drodze
[Planescape] Synowie PÅ‚aczu

____Synowie PÅ‚aczu____

____Prolog: CzekajÄ…cy do Przeciwszczytu...____
Wieki temu, Pola Bitewne Acheronu...
Płomienie Acheronu grzmiały potężnie, przecinając niebo monumentalnymi wstęgami ognia. Piekielne kule przedzierały się przez horyzont, by w końcu zatopić swoją całą moc w zwęglonych polach bitewnych. Walka po raz kolejny miała zagościć w apartamentach nieskończonych sporów Piekielnych Pól Bitewnych Acheronu. Dwie, potężne siły zebrały się tutaj, by rozstrzygnąć, w kim bogowie pokładają większe nadzieje, kto zasługuje na to, by jego idea przetrwała.
Nieskończone zastępy sił rozpościerały się kilometrami, tysiące zorganizowanych żołnierzy Białej Krwi czekało na rozkaz do ataku. Wszyscy odziani w ciężkie, płytowe pancerze podtrzymywane na skórzanych paskach. Każdy miał także czarno-żółtą pelerynę z symbolem białej kropli krwi. Symbolizowała ona potęgę jednych z najpotężniejszych sił Acheronu, tę, która uwolniła świat od Merver Talatos, Herezji Mintiusza i wielu innych, plugawych potęg. Każdy z tych żołnierzy, którzy stoczyli dziesiątki, jeśli nie setki bitew, czekał na rozkaz. Nikt się nie niecierpliwił, każdy mąż stał w swoim szeregu, dźwigając w rękach tarczę i włócznię, będąc w pełni gotowym do jej wyrzutu i dobycia miecza, który stanowił główną broń tej wielkiej, niezwyciężonej armii. Nikt nie szeptał między sobą, nikt się nie oglądał, nie odwracał. Stali niewzruszenie, obserwując sztandary Władcy Much, wystające z nieprzegrupowanej, topiącej się w chaosie drugiej barykady. Nie mąciło to ich spokoju, słyszeli okrzyki i wrzaski przeciwnika, ale czekali, dzierżąc w sobie odwagę, którą żaden ze sługów śmiertelników nie mógł się poszczycić.
Dlaczego? Odpowiedź już przybywała. Wśród zastępów Białej Krwi, największej jego elity, przechadzał się Piekielny Herold. Gigantyczna, siedmiometrowa postać odziana w czarną zbroję, z której zwisały wstęgi z symbolem sześciu czerwonych strzał zaciśniętych w czarno-żółtej rękawicy. Był to emblemat Hextora, boga wojen, tyranii, prawa i masakry. Tuż za sobą ciągnął czterdzieści klatek, rozbijających się o siebie, w których ujadały
wszelakie bestie, jakie kiedykolwiek uprowadził w niewolę po wygranych bitwach. Jednak wszystkie te więzienia ciągnął w jednej ręce, pozostałe pięć dzierżyły kolejno; miecz z wyżłobionymi symbolami w jakimś zapomnianym języku, który pamiętał tylko on, wielki korbacz zakończony metalową kulą z dwunastoma kolcami na powierzchni, żelazną kamę w z zagiętym ostrzem, całym w wyszarpanych imionach pokonanych armii, doskonale trzymający się topór, który był dwa razy większy od orków z jego oddziałów, oraz potężną buławę z ostrzami po bokach zwieńczenia, tuż nad rękojeścią. Ostatnia ręka, ta która właśnie rozwścieczała bestie zniewolone z jego rozkazu, czekała tylko by dobyć kolejne ostrze, zagięty miecz spoczywający teraz w pochwie przy jego pasie.
W końcu, po długim marszu, któremu towarzyszył zgrzyt stalowych butów, skrzypienie klatek oraz skowyt monstra pochowanego w nich, Hextor Bicz Bitwy stanął przed całą armię, widząc ciągnące się po horyzont sześcianu wojska. Spojrzał w lewo. Ujrzał kawalerię, setki ludzi, elfów, githzerai i innych podobnych stworów w lekkich ubraniach, ledwo okrytych jakąś obroną, dosiadało potężnych rumaków i koszmarów na przemian, chwytając dwumetrowe kopie, które miały się wbić w szeregi wroga i rozbić jego szyk. Dalej czekali gwardziści, wszyscy należący do rakshasy, okryci czarno-fioletowymi, czystymi tak samo jak ich lance szatami, a ich hełmy, zakończone mosiężnym, dumnym pióropuszem wystawały z szeregów, zwiastując, że odegrają ważną rolę w tej potyczce. Tuż za nimi stali łucznicy i kusznicy, głównie diabły i Yagnalothy, już szykujący strzały i bełty, mocząc je w zielonej mieszance wszystkich trucizn znanych światu. Na samym końcu rozciągały się oddziały Chronotyrynów, wielkich ptako-ludzi przygotowani do wzlecenia nad wszystkimi innymi siłami i poprowadzenia ataku z powietrza, w którym miały im pomóc Achajerusy, pięciometrowe nieloty, które miały zaskoczyć przeciwnika na prawej flance.
Następnie groźne oko Hextora powędrowało przed siebie, obejmując wzrokiem swych elitarnych żołnierzy złożonych z barbarzyńców, Orogów, czyli Orków z Podmroku, oraz ludzkich z Utghardu. Nikt nie miał miecza, każdy jeden uginał się pod ciężarem wielkiego kafara bądź toporu, których wagę przyjmowali jednak z dumą, nie okazując tego, jak bardzo uciążliwe jest ich noszenie, na twarzy Hextora niemal malował się sadystyczny, a jednocześnie wypełniony dumą ze swych wojowników uśmiech. Tuż za barbarzyńcami stały Maugi, ciężkozbrojne jednostki golemów, stworzone tutaj, na Acheronie. Ich stalowe pancerze zaginały ziemię pod nimi, gdy te wyczekiwały na rozkaz, skrzypiąc i wydając dziwne, mechaniczne dźwięki.
W końcu spojrzał w prawo, na najpotężniejsze swe sługi. W pierwszych szeregach ujrzał rozpływające się we własnej mazi Lemury, wyrywające się z uwięzi Formianów, pół-owadów pół-centaurów z Arkadii, którzy byli waleczni i nieustraszeni w każdej jego bitwie. Dalej trzymały szyk Buerozy, Stalowe Diabły, odziani w metalowe zbroje, podobni do ludzi elitarni żołnierze tej armii, na których pajęczyny urządziły sobie ucztę, gdy ci czekali tutaj od wielu dni, chcąc dowiedzieć się o przeciwniku jak najwięcej. Nikt z nich nie trzymał broni, ich miecze, gladiusy, sejmitary, rapiery, saberry, claymorey, pałasze i inne oręża tkwiły w ziemii przed nimi, chcąc być wyciągniętymi i zamoczonymi w krwi. Ostatnią potęgą tego miejsca byli Orthoni, trzymetrowi olbrzymi zakuci w stalowe napierśniki, trzymający olbrzymie halabardy, będąc trzonem tej armii. Mieli się oni wysunąć na przód, a w czasie stratowania pierwszych oddziału wroga rozproszyć go na dwie części i dać przejście innym jednostkom.
To był dla niego piękny widok, tak jakby widział własne dzieci gotowe oddać za niego nie tylko życie, ale i umysł oraz pośmiertną duszę. Delektował się tą chwilą wiedząc, iż tuż za chwilę odegra się kolejna w wielkich wojen, jednych z wielu, ale tym razem przeciwko Baalzevuvowi, Władcy Much, króla Maladomini położonego w Baator...
- Biała Krwi! - Rozległ się ponury, odbijający echem siedem razy głos. - Dzisiaj jest dzień chwały. Dzień zwycięstwa i porażki, w którym książe Maladomini, znany jako Belzebub, robak toczący ten świat swym brudem, zostanie pokonany, zmiażdżony mymi, waszymi rękoma! - Podniósł głos, czemu towarzyszył wznos broni wszystkich oddziałów, nawet Stalowe Demony zbudziły się, podnosząc swe miecze. - Biała Krwi! Dzisiaj dokonacie tego, czego nie udało się dokonać śmiertelnym siłom tego świata! Zniszczycie plagę jaka zdołała nieszczęśliwie dla samej siebie dotrzeć aż do Acheronu! Nie wrócicie do domów, moi żołnierze, macie tylko dwa wyjścia. Albo odniesiecie zwycięstwo, albo zostaniecie zmiażdżeni! To ogniste niebo ma być zalane deszczem strzał, wasze włócznie mają przedziurawić ciała tych gnid, miecze ściąć ich głowy, a młoty zmiażdżyć ich żałosne ciała! - Wzniosły się ogromne krzyki, wiwaty na cześć Hextora, a ten znów rozpoczął, chcąc jeszcze bardziej podsycić płomień w sercach swych ludzi. - Biała Krwi! Czy będziecie mi służyć jak nigdy przedtem?!
- Tak! - Zagrzmiały tysiące gardeł.
- Czy będziecie dla mnie zwyciężać?!
- Tak! - Odpowiedzieli jednym chórem, podnosząc swój oręż jak najwyżej.
- Czy wygracie tÄ™ wojnÄ™?!
- Vagdär! - Odpowiedzieli wszyscy, trzęsąc Acheronem.
- Do boju Biała Krwi, zmiażdżmy ich, moi synowie!

Późny szczyt, bar "Migota" w Dzielnicy Kupieckiej...
Wszyscy znacie to miejsce, jeden z najprzyjaźniejszych i najczęściej odwiedzanych miejsc w całym Sigil, stare jak wysuszone skóry w gabinecie Upadłego. Brudne i stęchłe, wypełnione oparami z wysoko-alkocholowych trunków jakich żaden człowiek nie wziąłby do ust, wszędzie śmierdzi bełtem i spalenizną, ale... Jest tutaj coś takiego, jakaś magia czy inny urok, który kazał wam wracać tu wielokrotnie. Barman, stary Typhon, lekko zgredziały, ale zawsze gotowy do podzielenia się z wami jedną ze swoich obieżysferskich opowieści, siedział właśnie przy szynku, nalewając piwa klientom. Dzisiaj miał pełne ręce roboty. Ludzie, diabły, kaduki, elfy, demony nie demony, wchodzili tabunami, zaśmiecając kąty baru porozbijanymi butelkami i zużytymi ścierkami, a następnie zadymiały wszystko paląc zioła. Towarzystwo nie dla każdego, ale w całej klatce nie można było znaleźć czegoś takiego.
Wielu zastanawiało się, dlaczego "Migota"? Cóż, to było imię kota. Kota Typhona, który cały szczyt przesiadywał na jego ramieniu. Szczerzył zębiska do gości podczas wtapiania się swoimi pazurami w skórzaną kurtę właściciela. Jego biała sierść wypadała, jakby na złość wpadając niektórym do kufla z piwem. Można było powiedzieć jedno, i to tak całkiem poważnie. Ten kot był straszny, jego oczy zawsze gapiły się na ciebie, kiedy byś tylko nie spojrzał. Przebrzydły kocur, jakby wszystkich obserwował. Nie byłoby w tym nic, gdyby nie to, że właśnie siedział na ramieniu tego starego pryka, którego oczy widziały cały świat. Nie możecie jednak z pełnym sercem powiedzieć, że go nie lubicie. Jest dla was jak starszy, dużo starszy, bo być może całe pokolenia, brat. Ze wszystkim przychodziło się do niego, zawsze znajdywał coś do roboty. Kierował we właściwe miejsca, oczywiście nie za darmo, w Sigil nawet za znajomości trzeba było płacić, każdy trep miał swoją, zazwyczaj ostro podciągniętą cenę. Weźmy na ten przykład Murba, kolejnego dziada. Ten jednak był dość osobliwy, proponował informacje i historie w zamian za piwo. Tak, dokładnie, stary pijaczyna, który zajmował się wszystkimi. W dodatku nie wyglądał tak źle jak na półelfa, a był jednym z nich, może dłużej niż sama Glasya jest władczynią szóstej warstwy Baator. Do diaska, siedzi tutaj codziennie, jeszcze nikt z was nie widział, by kiedykolwiek coś jadł, za to codziennie siedzi tu topiąc w alkocholu swoje życie. Kolejna zmarnowana dusza.
- I tak to właśnie było. - Rzekł, kończąc swoją prawie godzinną opowieść o bitwie między Hextorem Sześciorękim a Baalzevuvem Władcą Siódmej. - Nigdy więcej ten upadły anioł nie stoczył bitwy z tym niepokonanym nigdy dotąd bogiem wojen i tyranii, chociaż poprzysięgnął zemstę i obiecał, że jeszcze kiedyś jego siły zadrżą Acheronem. - Przeczesał swój siwiejący i łysiejący czerep, uchylając łyka z kufla. Przed nim siedziało kilka osób. Tajemniczy Githzerai, który cały czas bazgrolił coś kawałkiem węgla w jakiejś poszarpanej księdze, bez przerwy zasłaniając sobie widok kapturem od matowej szaty i odgarniając czarne kłaki za ucho, które ciągle spadały mu na twarz. Tuż obok znudzony już tą przydługawą legendą półork o imieniu Gbarva skończył bełta, uderzając butelką o stół i odchodząc, rzucając w międzyczasie jakieś ciche westchnienie oznaczające chyba podziękowanie za zmarnowany czas. No i byliście tam jeszcze wy, dwójka znajomych z widzenia. Nie wiedzieliście o sobie nic, zasłyszeliście gdzieś na ulicy swoje imiona, ale oboje przeżywaliście kryzys finansowy, jeśli chodzi o to materialne życie.
Po lewej była ona, Ra'aza, diabelstwo z ambicjami, sięgającymi raczej jej przeszłości, bo teraz całymi dniami uganiała się za brzdękiem. W Ulu było ciężko. Oj ciężko, chyba najgorsze miejsce w całej klatce, jeśli chodzi o zarabianie. Spędziła tam mnóstwo czasu, ale wydostała się, musiała, bo by się już głodówka zaczęła. Jeśli nie urodziłeś się w Ulu, lepiej nie szukaj tam sukcesu, bo raczej nie znajdziesz. Nikt jej raczej nie znał, ot niepozorna dziewczyna, która po prostu rasowo się nawet nie wyróżnia spośród tłumu.
Po prawej zaś siedział on, Araksjel, zmęczony całym swoim życiem pół-smok. Cała jego egzystencja legła w gruzach, gdy zmienił swoją religię, ciało, musiał się przystosować do nowej sytuacji. Zabijał czas tutaj, w Dzielnicy Kupieckiej, no bo gdzie jak nie tu?
- A wy, dziatki? - Spytał ponuro Murb, głaszcząc się po swojej siwej bródce i przecierając okulary. - Cóż, chyba macie na dzisiaj zajęcie.
Zapatrzyliście się na niego pytająco, nawet Gith przerwał skrobanie by dowiedzieć się o co chodzi. Wnet spostrzegliście, iż tuż za wami stoi Typhon, wyżymając jakąś brudną szmatką równie ufajdaną szklankę.
- Słuchajcie. - Usiadł koło was, a ogon Migoty zawiązał się wokół jego szyi. - Znam was długo, bardzo długo. Jeszcze nie widziałem tak zaciętych krwawników jak wy. - Słodził wam. - Jakiś czas temu pojawił się tutaj pewien człowiek, wypytywał o ludzi do pracy. Myślę, że ja i on mamy dla was pewne zajęcie. - Przerwał by spojrzeć na każde z was, by zobaczyć czy poniekąd was to interesuje. - Jeśli jesteście zainteresowani, może do przeciwszczytu zdążycie dotrzeć do Ula. Znajdzcie tam Perveda, to taki barbazu, zaprowadzi was na pewien wiec. Dowiecie się tam co i jak. A żeby nie być gołosłownym, zapłata jest naprawdę spora. Możnaby za to kupić ze dwie takie karczmy. - Westchnął, jak gdyby chcąc przywrócić dawną siłę w rękach i samemu wziąć się za takie roboty. - I jeszcze jedno, ten wiec jest... Tajny, nie mówcie nikomu o tym. Jeśli się zdecydujecie, Perved czeka na takich śmiałków pod Kostnicą. Może zdobędziecie tam jakąś kompanię.
Następnie odszedł z uśmiechem na ustach, a jego kot wgapił się jeszcze raz w waszą grupkę. Zaczęło się robić ciemno, Murb zasnął, biedny pijaczyna. Zostaliście sami, diabelskie dziewczę, dziwny pół-smok i zakapturzony Githzerai. Co teraz?
 

Ostatnio edytowane przez Ghoster : 22-10-2010 o 17:52.
Ghoster jest offline