Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-10-2010, 18:08   #23
brody
Konto usunięte
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
ZAMKU AMBER AULA GŁÓWNA
Szambelan zgodnie z rozkazem Benedykta zebrał służbę i ustawił wszystkich w szeregu. Minęła zaledwie doba, gdy w podobny sposób nowy regent dokonywał przeglądu służby. Teraz wzdłuż szeregu zebranych przechadzał się lord Yesby. Miny służby były dużo poważniejsze niż wczorajszego dnia. Wszyscy już wiedzieli co się stało i choć nikt nie miał sobie nic do zarzucenia, to strach przed bezpodstawnym oskarżeniem i tak był. Chaosyta wolno przechadzał się wzdłuż szeregu i uważnie przyglądał się każdej twarzy. Benedykt stał z boku, ręce miał splecione na plecach i przyglądał się sytuacji.
Przemarsz Mordada trwał kilka minut. W końcu chaosyta podszedł do regenta i powiedział:
- Nie ma tu jej. Czy to aby na pewno cała zamkowa służba?
- Tak - odparł Benedykt spokojnie, choć w jego głosie można było wyczuć zniecierpliwienie - Są tu wszyscy kuchenni, pokojówki, stajenni. Wszyscy bez wyjątku.
- Musicie rozpocząć poszukiwania - nalegał chaosyta - Zamach na lorda Mandora zapewne bardzo rozzłości króla Merilna. I dla dobra wszystkich jak najszybciej trzeba odnaleźć zamachowca.
- Wiem, wiem - odburknął Benedykt i podszedł do szeregu służby.
Kilkakrotnie przeszedł się w lewo i prawo, po czym stanął na środku i głośno powiedział:
- Słuchajcie mnie uważnie. Wszyscy wiedzą co dzieje się w Amberze. Ktoś organizuje atak i zamach na najważniejsze osobistości. Próba otrucia lorda Mandora jest bardzo poważnym występkiem. Wiem, że żadne z was się do niego nie przyczyniło, ale może ktoś coś widział lub wie. Proszę nie bójcie się i powiedzcie o tym. Nic wam za to nie grozi, a wręcz przeciwnie jeżeli wasze informacje okażą się pomocne to możecie liczyć na nagrodę.
Benedykt zamilkł i powiódł wzorkiem po służbie.
Nikt jednak się nie odezwał.


ZAMEK AMBER, POKÓJ BENEDYKTA
- Proszę - krzyknął regent słysząc pukanie do drzwi.
W progu stanęła Collete, dworka Vialle.
- Panie, zgodnie z twoim życzeniem przygotowałam Vialle do ostatniej podróży. Umyłam ciało i naperfumowałam, ubrałam ją w jej ulubioną błękitną suknię. Zwłoki zniesiono do podziemi i umieszczono na zimnym kamieniu. Katafalk obłożyłam kwiatami. A przy wejściu cały czas stoi dwóch strażników.
- Dziękuję ci Collete. Bardzo dziękuję za twoją pomoc i służbę. Możesz odejść.
Służąca pokłoniła się, ale pozostała na swoim miejscu. Widać było, że chce coś jeszcze powiedzieć, ale waha się.
- Czy coś jeszcze, Collete?
- Panie źle się z tym czuje, ale muszę... muszę o tym powiedzieć...
- Słucham - odparł spokojnie Benedykt.
- Panie czuję się jak tani donosiciel... - zaczęła ponownie służąca, a regent od razu podniósł się i podszedł do niej.
- Nie obawiaj się. Jeżeli wiesz coś o zamachu na lorda Mandora mów śmiało. Zapewniam cię, że nic ci nie grozi.
- To nie oto chodzi panie. Ja po prostu nie mam prawa stawiać kogoś w złym świetle...
- Kimkolwiek jest ta osoba, jeżeli miała udział w zamachu to sama postawiła się w takim świetle. Mów Collete, co wiesz! - rozkazał Benedykt - Te informacje są ważne dla bezpieczeństwa całego Amberu.
Dziewczyna pochyliła głowę i zaczęła cicho mówić:
- Panie ja sama nie mogę w to uwierzyć, ale widziałam jak opisywana przez lorda Jesby służąca wychodziła z pokoju twojej kuzynki Morgainne. Pierwszy raz widziałem tą kobietę, ale pomyślałam że to jakaś osobista służąca Morgainne. Dopiero teraz gdy to się stało skojarzyłam fakty. Nie chciałam mówić o tym przy wszystkich, by nie oczerniać twojej kuzynki w oczach lorda Jesby.
Benedykt przytaknął ze zrozumieniem.
- Nie mówiłam o tym wcześniej, ale wobec tego co się teraz dzieje myślę, że może to także może mieć znaczenie. Twoje kuzynka Morgainne kilkakrotnie prosiła mnie i Vialle czy będzie mogła pomagać przy porodzie. Nie znałam jej wtedy i powiedziałem, że rąk do pomocy jest dość. Ona jednak upierała się, że może pomóc gdyż jest kapłanką i doskonale zna się na medycynie. Wtedy odesłałam się do królowej, ale ona podjęła taką samą decyzję.
Benedykt stanął przed służącą i spojrzał jej w oczy. Ta aż struchlała pod tym spojrzeniem.
- Posłuchaj mnie Collete. Informacje które mi przyniosłaś są bardzo ważne i mam nadzieję, że prawdziwe.
- Ależ oczywiście panie. Po co miałabym kłamać?
- Dobrze, zatem dziękuję ci. Możesz odejść.
Collete dygnęła i wyszła z pokoju.


Niecałe półgodzinny po wizycie Collete pokój nowego regenta Amberu odwiedził Julian. Zgodnie ze zwyczajem skłonił głowę przed władcą, a następnie nie czekając na pozwolenie usiadł na krześle.
Benedykt spojrzał na brat i spytał:
- Co cię sprowadza?
- Czy to prawda, że pozwoliłeś Hektorowi i Samsonowi sprowadzić własne wojska do Amberu?
- Tak - odparł spokojnie regent.
Julian wstał z krzesła i kilka chwil krążył po pokoju, głęboko się nad czymś zastanawiając. Stanął przy oknie i spojrzał na dolinę Garnath, gdzie niczym grzyby po deszczu wyrosły wojskowe namioty braci bliźniaków. Setki konnych i pieszych w pośpiechu rozbijało obóz.
- Mam nadzieję, że wiesz co robisz? - spytał retorycznie Julian - Chyba nie zapomniałeś, że to synowie Bleysa?
- Oczywiście, że pamiętam - oburzył się Benedykt - Za kogo ty mnie masz? Długo z nimi rozmawiałem na ten temat. Doszedłem do wniosku, że w obecnej chwili przydadzą się nam, dodatkowe siły. Zwłaszcza, że Gerard zabrał prawie połowę naszej armii.
- Owszem przydadzą się, tylko czy ten pomysł wyszedł od nich czy od ciebie?
- Od nich - powiedział już o wiele spokojniej - Bardzo chcieli pomóc, a ja im to umożliwiłem. Gdybym się nie zgodził, pewnie uznaliby że nadal uważam ich za wrogów Amberu.
- A już nie są? - zdziwił się Julian - Szybko im ta niechęć do nas przeszła. Nie uważasz, że to dziwne?
- Nie, widać w obliczu potężnego wroga wszyscy potrafią się zjednoczyć.
- Wszyscy? Czy aby na pewno? Twój sojusznik Corwin już zaczął działać na własną rękę mimo, że go prosiłeś by miał na oku młodych.
Benedykt wyraźnie posmutniał.
- Tak Corwin mnie zawiódł. Próbowałem się z nim skontaktować, ale blokuje Atut. Mam nadzieję, że to nie jest jakaś nagła zmiana stron. Mój syn mówił, że nie wydawał się zdziwiony wieścią o powrocie Bleysa. Nie wydaje mi się jednak, by Corwin mógł się do niego przyłączyć.
- Jedno jest pewne, Corwin po raz kolejny udowodnił że nie można mu ufać. Nawet jeżeli nadal działa na rzecz Amberu, to robi to na własną rękę i próbuje przy tym ugrać jak najwięcej dla siebie.
Benedykt tylko pokręcił głową. Czuł się oszukany i zdradzony i choć nie wydarzyło się jeszcze nic co mogłoby świadczyć o złych zamiarach Corwin, to on i tak stracił do niego zaufanie. Bolało to tym bardziej, że przez ostatnie miesiące Corwin bardzo się starał, by poprawić swoje stosunki z Benedyktem. Czy to wszystko było ukartowane i robione w określonym celu? Benedykt bronił się przed myślą, że został tak bezczelnie oszukany.l
- Dobrze, wróćmy do Hektora i Samsona - przerwał mu rozmyślania Julian - Ufasz im?
- W ograniczony sposób, ale tak. Ich słowa wydały mi się szczere. Mówili o jedności wobec wspólnego wroga, o tym że obawiają się że reszta rodziny ich właśnie oskarży o atak. Bardzo chcieli udowodnić, że jest inaczej.
Julian tylko pokiwał niepewnie głową.
Kilka sekund trwała wymowna cisza.
- A jak sprawa Randoma? - spytał w końcu Benedykt.
- Załatwiona. Choć nadal mam wątpliwości, że postępujemy słusznie.
- Dlaczego?
- Mówiłem ci, że wielu może ten ruch uznać za uwięzienie prawowitego władcy Amberu. Nie tylko nasza rodzina, ale także nasi sojusznicy. Jaki by nie był nasz biedny Random, to jedno mu trzeba przyznać umiał sobie zjednywać ludzi. Wszyscy władcy Złotego Kręgu bardzo go lubili i szanowali.
- I właśnie dlatego zdecydowałem się go odizolować. Nie chcę by nasi sojusznicy pomyśleli, że Amberem znowu rządzi szaleniec. Sam widziałeś jak się zachowywał. Oskarżał całą rodzinę o zamordowanie Vialle.
- Dziwisz mu się? Chyba każdy na jego miejscu pomyślałby to samo.
- Pomyślał może i tak, ale sam słyszałeś co mówił. Chciałem uniknąć sytuacji podobnej do jakiej doprowadziło szaleństwo Oberona.
- Dobrze, już dobrze. Rozumiem cię, ale pamiętaj że musisz się liczyć z takimi oskarżeniami.
- Jakoś sobie z tym poradzę. Powiedz mi tylko, czy on stamtąd nie ucieknie?
- Gdyby zachowywał się normalnie pewnie nie miałby z tym kłopotu, ale w jego obecnym stanie to wątpię. Poza tym cały czas pilnuje go mój zaufany sługa.
- A jak zacznie wędrować poprzez Cienie?
- Nie zacznie, bo najpierw musiałby znaleźć wyjście z miejsca w którym obecnie przebywa. A wierz mi, że nie jest to łatwe - Julian uśmiechnął się tylko pod nosem.


ZAMEK AMBER, POKÓJ LORDA MANDORA
MORGAINNE
Młoda amberytka została sam na sam z chorym. Zioła i leki jakie mu podała podziałały, ale widać było że do całkowitego uleczenia było daleko. Trucizna która została podana Mandorowi miała dziwne działanie. Ktoś kto mu ją podał chciał najwyraźniej, by chaosyta zaczął wędrować przez Cienie. Spędzenie gorączki pomogło zahamować halucynacje, ale nadal konieczna była całodobowa kontrola nad chorym. W każdej chwili mógł on zacząć przenosić się do innych Cieni, a to stanowiłoby dla niego śmiertelne niebezpieczeństwo. Może w taki właśnie sposób, ktoś chciał zabić loda Mandora. Aby mu pomóc potrzebne były skomplikowane badania i sprzęt którego w Amberze nie było. Morgainne zastanawiała się czy naprawdę nie będzie potrzebowała pomocy kogoś z Dworców.
Lord Jesby długo nie wracał, była więc szansa że odnaleziono służącą która podała zatrutą zupę. Morgainne tak naprawdę wątpiła w to i bała się że to ona zostanie oskarżona o usiłowanie zabicia Mandora. Amberyci może by i uwierzyli w jej niewinność, ale chaosyci już niekoniecznie. Dla nich wszyscy członkowie rodziny byli jednakowo podejrzani.
Mordad w końcu wrócił, ale po jego minie Morgainne poznała od razu, że nie udało się rozpoznać służącej.
- On chyba już uciekła - powiedział tylko smutno.
Kilka długich minut przesiedzieli w milczeniu. Amberytka doglądał tylko stanu Mandora i czuwał cały czas.
Dopiero pukanie do drzwi ożywiło ich oboje.
W progu stanął Benedykt.
- Kuzynko mogę cię prosić na słówko? - zapytał grzecznie.
Morgainne wyszła z regentem do sąsiedniego pokoju.
- Usiądź - powiedział Benedykt wskazując bogato zdobiony w hafty fotel - i posłuchaj mnie.
Młoda amberytka usiadła i jakby instynktownie czuła jakie słowa zaraz padną.
- Otrzymałem informację, że ktoś widział jak służąca która podała zatrutą zupę lordowi Mandorowi, wychodziła z twojego pokoju - regent widząc sprzeciw Morgainne, uniósł tylko rękę i nakazał milczenie - Nie skończyłem jeszcze - powiedział ostro - Ciężko mi uwierzyć w to, żebyś była w jakikolwiek sposób zainteresowana skrzywdzeniem, nie mówiąc już o zabiciu Mandora. Po pierwsze raczej nie jesteś osobą, która byłaby do tego zdolna. A po drugi moim zdaniem, nie masz ku temu żadnych powodów. Nie zmienia to jednak faktu, że nie wszyscy będą myśleć tak jak ja, a zwłaszcza przedstawiciele Dworców. Oni nie znają cię w ogóle, oceniają cię więc przez pryzmat naszej rodziny. Aby więc uciąć wszelkie spekulacje na twój temat jestem zmuszony zakazać ci odwiedzania i zajmowania się Mandorem. Jak najszybciej skontaktuje się z Merlinem, aby przysłał tutaj odpowiednich specjalistów.
Benedykt spojrzał już bardziej współczująco na Morgainne i rzekł o wiele łagodniej:
- Wybacz mi, ale robię to tylko dla twojego dobra. Komuś zależy aby wplątać cię w intrygę o której nie masz pojęcia. A w takiej sytuacji jesteś bardzo łatwym celem do manipulacji. Nie mogę nakazać ci opuszczenia Amberu, gdyż przebywanie tutaj jest twoim niezbywalnym prawem. Uważam jednak, że dla twojego bezpieczeństwa i spokoju, dobrze byłby gdybyś powróciła do swojego rodzimego Cienia lub gdziekolwiek indziej.
Po minie regenta widać było, że słowa te przyszły mu z bardzo wielkim trudem.
- Mam nadzieję, że mnie rozumiesz i nie masz mi za złe tego co powiedziałem?


PODZIEMIA ZAMKU AMBER
Flora i Monique wpatrywały się we Wzorzec stojąc przy ścianie. Jego lśniący w mroku blask przyciągał wzrok. Migoczące linie i kolorowe płaszczyzny układały się we wzór stanowiący o porządku Wszechświata. Obie kobiety wypełniał lęk połączony z podziwem.
- Mamo - szepnęła Monique - Zawsze się zastanawiałam skąd będę wiedzieć jak mam iść?
- Zaufaj sercu, skarbie. Ono cię poprowadzi. Jesteś moją córką, nie ma więc możliwości by ci się nie udało. No idź już! -ponaglała córkę - Im szybciej ruszysz, tym szybciej będziesz ze mną z powrotem.
Dziewczyna uśmiechnęła się tajemniczo do matki i przytuliła ją.
- Idę.
- Powodzenia.
Monique od kilku lat marzyła o przejściu Wzorca. Jednak na początku matka twierdziła, że jest jeszcze za młoda i zabraniała jej tego. Gdy już obie doszły do porozumienia, że nadszedł właściwy czas, okazało się że Random z jakiś powodów bronił się przed wydaniem pozwolenia. I choć tak naprawdę ani nie miał on takiego prawa, ani jego zezwolenia nie było konieczne by Monique przeszła inicjację, to jej matka za punkt honoru postawiła sobie, że jej córka przejdzie ten jeden prawdziwy Wzorzec, którego odbicie znajduje się w nieskończonej liczbie Cieni.
Teraz gdy króla Randoma zastąpił Benedykt obie kobiety tylko poinformowały go o swoich zamierzeniach, które właśnie teraz postanowiły wcielić w życie.
Dziewczyna niepewnie postawiła stopę na Wzorcu a po chwili drugą. Wiedziała, że teraz nie ma już odwrotu. I albo uda jej się dość do środka, albo zginie tutaj.
Flora zaciskając kciuki, obserwowała postępy córki. Ta szła bardzo powoli i ostrożnie. Długo zastanawiała się nad każdy kolejnym kroki. Jej serce biło jak szalone, ale na szczęście cały czas prowadziło dobrze Monique.
Nie minął kwadrans a była ona już w połowie drogi. Pot na jej czole i krótki, szybki oddech świadczyły o tym jak bardzo trudne było pokonanie tej drogi. Wzorzec, symbol łau i porządku we Wszechświecie, nakreślony przez Dworkin z Dworców Chaosu, właśnie wypalał piętno na jej duszy. Integrował się z nią i kształtował tak, by mogła od teraz być pełnoprawną członkinią królewskiej rodziny Amberu.
Matka Monique czuł rosnącą dumę, a w głowie snuła już wizję wspólnych wypraw poprzez Cienie. Tym razem jednak to jej córka będzie prowadziła. W jednej chwili zapomniała o niebezpieczeństwie wiszącym nad Amberem. I o tym jak bardzo niepewnie czuła się w zaistniałej sytuacji. Przy Randomie zdążyła już sobie wyrobić miejsce i nauczyła się jak umiejętnie wpływać na władcę. Teraz gdy regentem został Benedykt, wszystko co do tej pory miała przepadło. Na domiar złego wiedziała, że przy Benedykcie będzie tylko nic nieznaczącym gościem.
Jej rozmyślania przerwało pojawienie się Fiony.
- Widzę, że nie próżnujecie. Ledwo Benedykt zastąpił Randoma a wy już stąpacie po Wzorcu.
- Widaj Fiono - odparła z przekąsem Flora - To nie ładnie tak się skradać za plecami.
- Równie nie ładnie co łamać królewskie nakazy - odgryzła się - Zawsze byłam ciekaw dlaczego Random tak bronił się przed tym by dopuścić twoją córkę do Wzorca.
- Nigdy mnie to specjalnie nie interesowało. Dobrze wiesz, że nie miał prawa nam tego zabronić.
Fiona tylko wzruszyła ramionami.
- Musiał jednak mieć jakieś powody, że tak uparcie odmawiał ci swojej zgody. A co jeśli jej się nie uda? - spytała prowokacyjnie.
- Wypluj te słowa. Ale już! - oburzyła się matka nowicjuszki - To moja krew, nie może się jej nie udać.
- Może Random wiedział coś czego nawet ty nie wiesz? - drążyła temat Fiona.
- Co masz na myśli?
- Nic, ja tylko pytam.
- To przestań, bo nie prowadzi to do niczego i mnie tylko denerwuje.
- Przepraszam - odparła ironicznie Fiona.
Jej rozmówczyni jednak najwyraźniej nie zauważyła przekory w jej głosie i tylko pokiwała głową na znak, że przyjmuje przeprosiny. W tym samym momencie Monique zachwiała się. Jej lewa stopa obsunęła się i dziewczyna o mało nie upadła. Na szczęście jakoś wybroniła się przed upadkiem. Flora zmierzyła matkę Connley'a morderczym spojrzeniem i syknęła:
- Zamilcz! Dekoncentrujesz ją!
Fiona cofnęła się o krok, ale dalej obserwowała poczynania nowicjuszki. Długo jednak nie wytrzymała w milczeniu.
- A rozmawiałaś już z nią dokąd się przeniesie, gdy dojdzie do końca?
Flora znowu obdarzyła ją zabójczym spojrzeniem.
- Nigdzie, zostanie tutaj.
- Czy, aby na pewno?
W tym momencie nogi Monique stanęły na środku Wzorca. Dziewczyna zapiszczała z radości i choć pot spływał jej ciurkiem po całym ciele, uśmiechnęła się promiennie.
A w następnej sekundzie po prostu znikła. Fiona uśmiechnęła się równie tajemniczo, co przed chwilą Monique i zaczęła wspinać się na kamienne stopnie prowadzące na górę.


Aleksander, Connley. Lilavati
Po krótkiej przerwie pościg za porywaczami królewicza został podjęty. Pod przewodnictwem Connley'a, syna Fiony grupa ruszyła dalej poprzez Cienie.
Konie ofiarowane przez Corwina wręcz rwały się do dalszej jazdy. Wędrówka poprzez kolejne światy i zmieniające się krajobrazy najwyraźniej bardzo im odpowiadała. Connley musiał przyznać rację wujowi, że ci którzy porwali syna Randoma i Vialle wcale nie kryli się i nie starali zatrzeć śladów. Connley wiedział, że robią to celowo by ktoś mógł za nimi ruszyć. Niemożliwością było wszak, żeby nie potrafili zmylić pościgu. Jeżeli ktoś potrafi zablokować Wzorzec to równie łatwo powinno przyjść mu zgubienie pościgu.
Kolejne Cienie pozostawały za nimi. Każdy następny świat był coraz bardziej ponury i wyludniony. Pojawiało się coraz mniej zwierząt i roślin. Po kilku kolejnych godzinach jazdy, wędrowali już tylko poprzez najróżniejsze pustynie. Piasek pod ich nogami zmieniał tylko kolor i fakturę. Podobnie jak niebo nad nimi, raz było błękitne a po chwili stalowoszare. Słońce jednak w każdym Cieniu paliło z równie wielką mocą. Ich wierzchowce mimo trudności i grzęźnięcia w gruncie nadal wytrwale niosły amberytów na swych grzbietach.
Connley zauważył w pewnym momencie jedną niepokojącą tendencję. Ślad Logrusa z każdym kolejnym Cieniem stawał się słabszy i coraz mniej wyraźny. Nadal co prawda pokrywał się ze śladem Wzorca, ale Connley wyczuwał go coraz słabiej. Nastąpiło to czego obawiał się od początku. Ich przeciwnik zaczął maskować swoje ruchy. Dziwne i niepokojące było jednak to, że ślad Wzorca, ślad królewskiego syna, cały czas był tak samo dobrze widoczny.
Wraz z przekroczeniem granicy kolejnego Cienia, wjechali w odrażający dla zwykłych ludzi krajobraz. Ziemia pokryta była wulkanicznym pyłem, a miejscami wrzącą jeszcze lawą. Jedynie księżna Lilavati poczuła się znacznie lepiej. Świat w którym się znaleźli był o wiele bliższy temu co było jej znajome. Ostrożnie ruszyli na przód, uważając by konie nie spłoszył się. Wyraźnie oddalili się od Amberu, przybliżając jednocześnie do Dworców.
Connley skupił się by dalej podążać za tropem. Ślad Wzorca nadal był mocny i wyraźny, jednak Logrus był już ledwo dostrzegalny.
Skierowali się za tropem i po jakimś czasie dojechali do charakterystycznego miejsca, gdzie obok siebie stały dwie wysoki skały. Wystrzeliwały w niebo niczym iglice gotyckich kościołów na Cieniu Ziemi. Przejście pomiędzy nimi było bardzo wąskie, tak że swobodnie mógł tam przejechać tylko jeden jeździec.
Trop porywaczy prowadził dokładnie pomiędzy kamiennymi iglicami. Connley czuł, że za tym wejściem do Cienia kryje się pułapka.
Nie było jednak miejsca na wątpliwości. Musieli dalej brnąć w paszczę lwa, choć wszyscy czuli że zbliża się niebezpieczeństwo.
Ruszyli dalej. Gdy przejechali pomiędzy słupami wydało się, że świat niewiele się zmienił. Ot pojawiło się więcej kraterów, a niebo stało się bardziej szare. Niepokoiło tylko jedno, brama którą tu weszli zniknęła.
Wszyscy uczestnicy pościgu spojrzeli po sobie, ale w milczeniu ruszyli dalej. Ślad był zbyt wyraźny by go ignorować.
Jechali więc dalej mimo, że obawa w ich sercach rosła z każdą chwilą.
Gdy pojawiła się druga brama z kamiennych iglic zawahali się ponownie.
Czy jednak mieli drogę odwrotu?
Jechali więc dalej a obawy i strach co czeka ich dalej była coraz większa.
W ten sposób przekroczyli w sumie sześć bram. Gdy przeszli ostatnią ich oczom ukazało się potężne miasto. Ogrodzone fosą z wrzącej lawy oraz wysokim kamiennym murem. Na blankach muru stali wojownicy w lśniących czarnych zbrojach. Do miasta prowadziła jedna brama i jeden most. To właśnie w tamtą stronę prowadził ich ślad królewicza.
Przejechali przez most i bramę i znaleźli się w olbrzymim mieście pełnym gwaru i ludzi. Amberycie przyglądali się im z zaciekawieniem. Byli bardzo podobni do ludzi. Różniła ich jedynie szara skóra pokryta małymi łuskami oraz żółte, okrągłe oczy. Większości z nich wyrastały z głowy zakrzywione rogi. Mieszkańcy miasta patrzyli na przybyszy z wyraźną niechęcią i odrazą. Connely jadący na przedzie nadal widział wyraźny ślad Wzorca, który znikał pomiędzy uliczkami miasta. Ruszył za nim przedzierając się przez gęstniejący tłum. Na szczęście mimo groźnych spojrzeń i gestów nikt nie przeszkodził im w dalszej podróży.
Ślad prowadził ich prosto do ogromnej świątyni na wzgórzu.
Świątynia była potężna i wnosiła się wysoko ponad miastem. Wydawało się, że jej szczyt sięga nieba. Zbudowana z kamienia przypominającego czarny bazalt, poprzetykany złotymi nićmi, w formie schodkowej piramidy o trzech kondygnacjach. Poszczególne stopnie łączyły długie rzędy kamiennych schodów. Na każdej kondygnacji w różnych jej miejscach, stało kilkudziesięciu strażników. Na szczycie stał niewielki budynek, który lśnił złotym blaskiem w promieniach słońca. To najwyraźniej było centrum całego kompleksu.
Amberyci podjechali do schodów, ale drogę zagrodzili im strażnicy, stawiając na krzyż swoje długie halabardy.
- Czego chcecie dzieci Oberona? - zapytał chrapliwym głosem, wydobywającym się spod hełmy jeden z nich.
Wtedy to obok Aleksandra pojawiła się piękna kobieta ubrana w zwiewną suknię. Dygnęła lekko widząc skonsternowane miny amberytów.
- Udało się Aleksandrze przeszłam Wzorzec i postanowiłam cię odwiedzić - rzekła uśmiechnięta od ucha do ucha Monique.
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.
brody jest offline