Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-10-2010, 13:47   #604
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Poniedziałek, 22.X.2007, droga do White Plains, willi rodziny Shen-Men, godz. 22:00



Samochód płynnie połykał kolejne kilometry. Gładko, przy wtórze usypiającego, jednostajnego mruczenia. Nachylona nad trzymanymi na kolanach papierami Willhelmina przerabiała pieczęć, której kiedyś używała w Toledo, a która przy przesunięciu indeksów i przekształceniu samej formuły zaklęcia powinna utrzymać ifryta w tymczasowym zamknięciu. Nuciła cicho kolejne nuty, tkała z dymu i magii fragmenty figury, szukając właściwej melodii, harmonii wypływającej ze zgodności poszczególnych elementów, obserwowała drżenia wzorca pomiędzy jej palcami.

Marlowe przeszkadzał.

- To teren Triad. White Plains – marudził, przesuwając papieros z jednego kącika ust do drugiego. - Sypialnia dla szych. Pchasz łapy między drzwi, panienko – rozciągnął słowa w leniwej parodii teksańskiego akcentu. - Ona umoczyła, Mei jest pewnie umoczona i ty umoczysz też.

- Nie słucham cię
– wymamrotała znad rozłożonych na kolanach papierów, reagując bardziej na samą melodię słów niż ich treść.

- A założysz się? - przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, przyśpieszył. - Nie o umoczenie. To później. Że miałem rację dzisiaj.

- Mhmm
... - mruknęła tylko.

- Jeśli gnoje nas zaczepią – moja wygrana. Podziękujesz ładnie za kolejną przysługę, to raz. Nie, nie podliczę ci do rachunku. I zapłacisz za wejściówkę na nielegalne walki karłów, to dwa. Albo na... hmm... wyścigi przetworzonych.

- Mhmm...

- Stoi?

- Uhum
... - odpowiedziała machinalnie, zupełnie go nie słuchając.

- Will...

Wypuściła z sykiem powietrze z płuc i podniosła głowę tak gwałtownie, że prawie uderzyła potylicą o zagłówek.

- Czy ty nie powinieneś być wściekły i obrażony, Marlowe? - prychnęła zirytowana. - Błagam, zrób światu przysługę i strzel focha choć na kwadrans.

Po chwili odezwał się znowu.
- Hollward...

- Błagam, zamknij paszczę.

Wskazał na coś ruchem brody.
- Wygrałem.


* * *


Wszystko przez tą cholerną ciężarówkę.

Wszystko przez tą cholerną ciężarówkę, która wbiła się w latarnię dwie przecznice dalej przy okazji kasując hydrant i – jak się następnego ranka dowie, przeglądając Timesa w poszukiwaniu artykułu Jacka i Kennetha – dwójkę dzieciaków wracających do domu z dyskoteki. Zwyczajową cyrkulację ruchu ulicznego szlag jasny trafił. Marlowe postanowił być więc sprytny i pojechał skrótem. Prosto przez opłotki Chinatown.

Tkwiąc nosem w notatkach, nawet tego nie zauważyła.
Nie zarejestrowała, że koloryt polikulturowego i polirasowego tłumu przelewającego się po chodnikach przesunął się w kierunku jednolicie żółtego. Nie zauważyła szyldów, na których angielskie słowa wyparte zostały przez chińskie znaki, lampionów, które ocieplały chłodny blask ulicznych latarni, warkot silnika i cicha muzyka, którą puścił Jon, zagłuszała odmienioną melodię języka.

Nie zwróciła uwagi na pokrzykiwania, na charkotliwy dźwięk motorów, na zainteresowanie, jakie w niektórych wzbudził przesuwający się ciemną, wyludnioną ulicą samochód. Skupiona na delikatnym rezonowaniu wzorca, nie zwróciła uwagi nawet na pokrzykiwania

Dopiero jego marudzenie podniosło jej głowę. Dopiero jego „wygrałem” zwróciło jej uwagę na istniejący problem. Kręcili się dookoła nich jak muchy koło padliny, całkowicie ignorując przepisy ruchu drogowego.

Rozpoznała fantazyjne smoki dumnie wijące się na ich kurtkach. Rzuciła detektywowi badawcze spojrzenie, oceniając poziom zagrożenia wyrazem jego twarzy. Zauważył. Wzruszył niedbale ramionami.

- Płotki.

Skinęła głową. Więc nie dumne smoki. Jaszczurki.
Cyrk Latających Jaszczurek detektyw Shen-Men.

Farbowane czupryny. Po części nastroszone, po części w sztywnych wyżelowanych strąkach opadające na twarze. Wypisz wymaluj, estetyka bliska sercu panny detektyw Walter.
Istny kwiat młodzieży nowojorskiej.
Wąskie oczy, szerokie kości policzkowe, nisko pochyleni nad kierownicami swoich maszyn. Trzymając jakieś żelastwo w żółtych łapach.

Jeden z wyrostków zjechał na chodnik, wyminął zręcznie latarnię i przejechał tuż obok nich. Aż się skrzywiła, gdy coś (dłuto? śrubokręt?) ze zgrzytem przejechało po lakierze dodając kolejną bliznę na ciemnym lakierze. Szarpnęła głową, odruchowo przechylając się, by zobaczyć wyraźniej twarz motocyklisty. Za późno. Kolejny uderzył w dach samochodu. Pięścią? Pałką?

Detektyw skręcił kierownicę i z obojętnością maszyny zmusił jednego z nich do wjechania na latarnię. Jakby gazetę do kosza wyrzucał. Jakby to nie jemu samochód obijali.

Świadomość, że to potencjalni znajomi detektyw Shen-Men irytowała.
Denerwowała. Budziła sprzeciw. Irracjonalny gniew.
Jakby Chinka rzucała wyzwanie.

Miała wrażenie, że głowa jej pęknie od tego wszystkiego. Koszmarny dzień nie chciał się skończyć a ona naprawdę miała dość.

- Monitoring uliczny? - spytała.
- Nie sądzę.

Obróciła się na siedzeniu, żeby widzieć ich wyraźniej. Zaparła lewą rękę o sufit, tam gdzie znajdował się pergamin.

Jedna.
Dwie.
Trzy.

Kilka krótkich sekund ciągnęło się, jakby ktoś puszczał je w zwolnionym tempie. Aktywowany krąg ochronny otoczył samochód eterem. Nie towarzyszyły temu żadne rozbłyski czy dźwięki. Jedynie światło zdawało się odmiennie załamywać wokół niego, jakby sącząc się przez powietrze o odmiennych właściwościach fizycznych, jakby ruch auta nagle zaczął bardziej rozcinać przestrzeń.

- Dorównaj do nich.

Dał po hamulcu, zapiszczały koła, skręcił, przyśpieszył. Dorównał.
Nachyliła się pod jego ramieniem. Popatrzyła na jadące motory. Skalkulowała zimno. Zmrużyła oczy.

Jedna.
Dwie.
Trzy.

Rozsadziła krąg od środka, posyłając całą jego energię w stronę motocyklistów.
Wiedziała, że będzie tego żałować kolejnego dnia. Wiedziała, że powinna pozwolić detektywowi błysnąć odznaką i gnatem. Załatwić to po swojemu. Nie mogła. Nie chciała.

Unoszący się lekko w siedzeniu facet z charakterystycznym, zafarbowanym na żółto grzebieniem włosów podniósł do góry łom. Jedno silne uderzenie. Niewidzialna fala wbiła mu go w twarz, wyrzuciła z siodełka, cisnęła w tył. Bryznęła krew. Metal zazgrzytał o asfalt, gdy wytrącone z równowagi maszyny przewróciły się, szorując o powierzchnię ulicy. Sypnęło iskrami.

Marlowe zatrzymał samochód. Ocenił sytuację. Przytarte motory, dwójka młodocianych właśnie zbierająca się spod ściany, kolejny krzyczący coś po chińsku, trzymający się za okrwawioną nogę i czwarty zasłaniający rękami okrwawioną twarz.

Sprawdził pistolet, szarpnięciem otworzył drzwi.

- A ty gdzie? - syknęła, wyciągając rękę, jakby zamierzała złapać go za rękaw bluzy. Powstrzymała gest. - Dokonać obywatelskiego aresztowania?

Wzruszył ramionami.
- Opony przestrzelić.

- Odpuść, Jon. Jedźmy dalej, proszę.

Odpuścił. Odetchnęła z ulgą.


Poniedziałek, 22 X 2007, White Plains, Rodowa siedziba rodu Shen-Men, godz. 22:40



Samochód przesuwał się przez kolejne ulice coraz dalej w część miasta, której nie znała.

Czuło się tutaj inną kulturę, która rozchodziła się w powietrzu obcymi zapachami, obcą melodią głosów, odbijała się w szklanych witrynach niezrozumiałymi szyldami. I spojrzeniami śledzącymi intruzów.

Widziała ich.
Poznawała symbole, którymi epatowali jak symbolami tajnego bractwa.
Poznawała wyraz ich wąskich oczy, które spotykały się na moment z jej oczami.

Młodzi. Przekonani, że trzymają w dłoniach nóż, którym będą mogli otworzyć świat jak ostrygę; że już dzierżą w rękach perły potęgi.

Wyczuwali ją. Wiedzieli kim jest.
Łapali się nawzajem na haczyki spojrzeń.


* * *


White Plains było zamożne.
Drogie posiadłości, drogie garnitury, drogie samochody, które Marlowe ze złośliwą satysfakcją najchętniej skasowałby swoim pokiereszowanym dodgem.

Will popatrzyła tylko na niego ostrzegawczo i wysłała krótką wiadomość do detektyw Shen-Men, że już się zbliżają.

Wkrótce cisza śpiących domów zmienia się w ciszę martwą i nieruchomą. Ciemny kontur willi straszy pośród skręconych drzew, których gałęzie zdając się sięgać ku jej oknom. Wskrzeszeniec zaciska palce na kierownicy.

- Zdejmij to ze mnie – syczy.

Patrzy na niego zaskoczona, ale bez słowa sięga po wzorzec czaru, wplata w niego palce, tka dodatkowe indeksy, dodatkowe frazy i symbole – przerzuca na siebie.
I już wie, już rozumie.

Nachyla się lekko w stronę budynku, na tyle na ile pozwalają jej pasy. Śledzi pasma ciemności zwijające się w spiralę, której centrum wbija się brutalnie w regularną bryłę posiadłości. Krew w ustach, krew na rękach. Wbija palce w tapicerkę. Powietrze pachnie rozkładającym się ciałem, samotnym szaleństwem, które wykrzywia świat, wielokrotnymi śmierciami.

Odraza.
Fascynacja.
Nie może oderwać wzorku od ciemności.

Potęga.

- Dziwadło – sarka Jon. Rzuca jej na kolana policyjny pager. - Gdyby coś się działo, daj znać.

Podjeżdżają już pod werandę, na której stoi ciemna, oświetlona od tyłu sylwetka.
Hollward patrzy na siedzącego obok mężczyznę.

- Gdyby coś się stało, po prostu rozpierdol jej główkę – prosi ze zjadliwą słodyczą, przez nienaturalnie zaciśnięte usta.

- Spadaj już – burczy, osuwając się lekko w fotelu, opierając głowę na zagłówku i całym sobą dając do zrozumienia, że zamierza oddać się celebracji krótkiej drzemki.

- Dzięki, żołnierzu.

Otwiera drzwi.


Poniedziałek, 22 X 2007, White Plains, Rodowa siedziba rodu Shen-Men, godz. 00:40


Chwilę przed pierwszą w nocy, odprowadzona przez Siao, ponownie wyszła na ciemne, zimne powietrze. Żegna się z nim cicho, uprzejmie. I krótko. Znudzony do granic Marlowe, gdy tylko otworzyły się drzwi wejściowe, odpalił samochód i podjechał pod wejście.

Osunęła się na przednie siedzenie, bose stopy wyciągnęła przed siebie. Aż westchnęła z ulgi.
Ruszył.

- Długo.
- Długo
– przytaknęła. Oparła głowę o zagłówek, przymknęła na chwilę oczy. - Dzięki, że poczekałeś.

- Musiałaś zaleźć im za skórę
– mruknął, zerkając w lusterko. - Pan Garnitur sterczy tam, jakby chciał się upewnić, że pojechałaś i nie wrócisz.

- Pewnie chce.


Dopiero, gdy wjechali ponownie w promieniujące normalnym spokojem teren White Plains, otworzyła oczy i sięgnęła po notes, w którym opracowywała formułę. Przekartkowała zapisane strony.

Znudzony słuchaniem płyt i policyjnych komunikatów, Marlowe skakał przez kolejne stacje radiowe. Willhelmina, z odwróconą od niego głową, przyglądała się widocznym przez boczną szybę chodnikom. Żadne z nich nie było w nastroju na rozmowę.
Wskrzeszeniec nawet nie poprosił, by splotła dla niego czar.


Nick tego słuchał jakieś dwa tygodnie temu. Raz za razem. Raz za razem. Raz za razem... Oparty o jedną z szafek, patrzył na nią z wyrzutem. Jakby zawiniła mu czymś, a ona nawet nie wiedziała czy obwinia ją za to, co już się stało, czy za to, co dopiero będzie.

I was born with the wrong sign
In the wrong house
With the wrong ascendancy
I took the wrong road
That led to the wrong tendencies...

Błądziła wzrokiem po wypielęgnowanych fasadach bogatych domów. Machinalnie wystukiwała palcami rytm piosenki na kartkach notesu. Pod opuszkami odbijały się delikatne ślady linii zostawionych przez jej pióro.

Zazdrościła młodej Shen-Men.

Chinka była... spójna. Wszystko zgrywało się w jeden harmonijny obraz. Jej pochodzenie, kultura, w której wyrosła, rodzina, willa obudowana dookoła miejsca mocy (szaleństwo, wir ciemności, tornado, siła, potęga). Nie był to obraz słodkiej sielanki, ale wszystkie elementy pasowały do siebie. Nie było dysonansów. Nawet w demonie, którego nosiła w sobie.

Rasa, społeczność, rodzina.
Tradycja, obowiązek, krew.

Tradycja? Która? Anglosaska? Hiszpańska? Arabska?
Obowiązek? Względem kogo?
Rodzina? Nie szli wspólną drogą. Oni zadowoleni normalnym życiem nie szukali, nie drążyli. Nie kwestionowali zastanego porządku.

A ona chciała zajrzeć pod podszewkę świata.
Chciała tego, czego oni nie mogli jej dać.
Więcej...

There's something wrong with me chemically
Something wrong with me inherently
The wrong mix
In the wrong genes
I reached the wrong ends
By the wrong means...

Jasne, że było z nią coś nie tak.

Wspomnienie siły wciąż jeszcze pulsowało jej w żyłach.
Podniecenie.
Upojenie.

To czego chciała, to czego pragnęła. To wszystko, czego nawet nie potrafiła nazwać.
Jej ciemna ciekawość, która nakazywała coraz więcej i więcej.
Jej fascynacje, do których nikomu nie mogła się przyznać.
Jej demony, jej klątwy, jej magia.

W którym momencie karin (jej demon, jej cień) stał się bliższy niż rodzina, niż przyjaciele? W którym momencie wykształciła się w niej ta część, która – gdzieś w głębi – chłodno oceniała, kalkulowała. Zdystansowana, nie czująca powiązania. W którym momencie przestała powstrzymywać mdłości, gdy czuła (palone ludzkie ciało, krwawe ochłapy mięsa, szaleństwo, jak ostre szkło drące skórę, popiół, rozkład, zapach śmierci) ciemność. W którym momencie ta odraza przestała mieć wymiar sprzeciwu?

Dobre-złe.
Kiedy przekroczyła granicę?

I was marching to the wrong drum
With the wrong scum
Pissing out the wrong energy
Using all the wrong lines
And the wrong signs
With the wrong intensity

To, co zrobiła.
To, co osiągnęła. Razem ze swoim kręgiem.
Całe zło, które wyrządzili goniąc za tym, co wtedy nazywali sprawiedliwością.
Demonami, klątwami i magią.
Zło małe i podłe, zło złośliwe i pełne gniewu, w końcu zło, którego wybaczyć się dało.

I was on the wrong page
Of the wrong book
With the wrong rendition
Of the wrong look
With the wrong moon
Every wrong night
With the wrong tune played
Till it sounded right, yeah...

O tak...
Zemsta smakowała strachem i gorzką słodyczą.
Jak wolność.


* * *


Zanim dojechali do Brooklynu miała gotową pieczęć i formułę czaru tymczasowego zamkniecia.
Wystarczyło umieścić ją na naczyniu.

Znane już ulice prześlizgiwały się za szklanym, niewyraźnym odbiciem jej twarzy. Oparła głowę o zagłówek i w końcu pozwoliła myślom odpłynąć.

Sama nie zauważyła nawet, że powieki opadają jej coraz niżej i niżej.
Dwie minuty później już spała.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 25-10-2010 o 22:35.
obce jest offline