Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-10-2010, 14:47   #69
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Szaleństwo.

To co robiłem było szalone. Obłąkane. Zupełnie nie pasujące do mnie. Do tego, jaki byłem.

Wiatr szarpał moje ubranie. Wyciskał mi łzy z oczu. Chłostał boleśnie twarz.

Wspinaczka powodowała ból mięśni, ból ciała, ból w płucach.

Bałem się, że spadnę i to było nieoczekiwane uczucie. Strach przed śmiercią.
To też było szaleństwo. Marzyłem o moim końcu przez cały czas od momentu utraty żony i synka. Na jawie i we śnie – chociaż oba te stany niewiele się między sobą różniły. Planowałem samobójstwo na w miarę bezbolesne sposoby. Zastanawiałem się nad przecięciem żył, sznurem, utopieniem, rzuceniem pod paramobil, skokiem z dachu wysokiego budynku bądź truciźnie. Nigdy jednak nie miałem odwagi, by to zrobić, choć kilkakrotnie byłem od tego jedynie o krok.

A teraz, kiedy spełnienie moich marzeń było tak blisko – o jeden nieostrożny krok, o jeden gwałtowny podmuch za dużo, o omdlenie uchwytu – bałem się tego, że spadnę i zginę. To było śmieszne. Śmieszne i żałosne. Dopiero kiedy stanąłem o krok od śmierci poczułem, jak bardzo pragnę żyć. Jak głupie były moje wcześniejsze pragnienia.

Wiedziałem, że nie dojdę do góry. Że nie dam rady nie tylko pomóc Robertowi, lecz prawdopodobnie spadnę. Nie mogłem jednak zawrócić. Nie było takiej możliwości. Droga w dół była takim samym obłędem jak wspinaczka. Poniosłem fiasko. Liczyłem jednak na to, że przynajmniej moje próba jakoś wzmocniła Voighta. Dodała mu wiary w to, że uda mu się powstrzymać szaleńca.
Oczy zalewały mi łzy wyciskane przez wiatr i wysiłek. Płuca płonęły, krew łomotała w żyłach jak dzika rzeka, usta miałem suche, a gardło ściśnięte z przerażenia.

Usłyszałem krzyk. Chyba. Niczego juz nie byłem pewien. Przed oczami latały mi wielkie strzępki w ciemnych i czerwonych barwach. Słyszę głos. To chyba Robert Voight. Więc to nie on spadł? Przynajmniej tyle! Zatem kto spadł w dół? Czy w ogóle ktoś spadł? Czy to tylko sen? Może. Jeśli tak to koszmar. Chcę się z niego obudzić.

Czyjaś ręka chwyta mnie za nadgarstek. Boli. Chwyt jest silny. Powietrze przecina ryk, gdzieś z dołu też jacyś ludzie wykrzykują coś niezrozumiale. Jakaś siła przerzuca mnie przez barierkę. Na zimny podest. Ku życiu.

Patrzę w górę. Widzę Roberta. Widzę krew na jego ubraniu. Chcę coś powiedzieć, lecz nie mam nawet sił by się uśmiechnąć. Wszystko wokół mnie zaczyna wirować. Szaleńczy, obłędny taniec po którym mogę zrobić tylko jedno. Stracić przytomność.

Nim jednak zapadam w ciemność widzę jeszcze pilota pokazującego gestem, że wszystko jest w porządku.

Co on wie?! Nic nie będzie w porządku.....


* * *

Nie wiem, jak znalazłem się na dole. Czy zjechałem windą? Czy ktoś mnie zniósł? Nie wiem.

Altiplan leci dalej. Czuję to, kiedy odzyskuję przytomność. Więc udało się. Szaleniec został ... powstrzymany. Jedno życie zapewne odebrane, wiele innych ocalonych. Czy to dobry bilans? Czy tak można postępować? Zabić, by nie dać zginąć innym? Czy ja bym tak potrafił? Pewnie nie. Robert potrafił i dzięki niemu żyjemy.

Długo siedziałem w fotelu nie reagując na próby nawiązania ze mną kontaktu. Nie dlatego, że ich nie zauważałem. Nie dlatego, że byłem w szoku. Po prostu nie miałem jeszcze odwagi otwierać ust. Bałem się, że drżenie mojego głosu powie wszystkim, jakim tchórzem byłem naprawdę.

Lecieliśmy dalej. Do Samaris. To było najważniejsze.

Dopiero po kilku godzinach od tych szaleńczych wydarzeń odpiąłem pas, wstałem, poszedłem do pomieszczeń socjalnych i doprowadziłem się do porządku. Przebrany i odświeżony poszedłem do baru.

Spojrzałem na kelnera. Nie musiałem mówić, czego potrzebuję. Po chwili ze szklaneczką mocnego alkoholu siedziałem już w swoim ulubionym miejscu w barze i oglądałem ludzi. Blum, Robert i reszta. Zastanawiałem się, jak oni znieśli te otarcie się o śmierć.

Ja byłem w szoku.

Nie dlatego, że przeżyłem, lecz dlatego, że tak bardzo mnie to cieszyło.

Czekałem na innych. Nie wiem, czy byłbym w stanie porozmawiać. Lecz byłem gotów żyć, a to też była cenna wiedza.

Naprawdę cenna.
 
Armiel jest offline