Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-10-2010, 20:42   #605
Latilen
 
Latilen's Avatar
 
Reputacja: 1 Latilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodzeLatilen jest na bardzo dobrej drodze
BIG POST PART 2,5 z 3 (składam ukłony Obce za współpracę ;])

Poniedziałek, 22 X 2007, White Plains, Rodowa siedziba rodu Shen-Men, godz. 23:15

Ściana drzew, ruszyły wąską dróżką. Musiały odgarniać gałęzie, gdyż dawno zajęły prześwit przejścia. Kilkadziesiąt kroków dalej otworzyła się duża przestrzeń, jakby polanka. Dookoła na drzewach wisiały pieczęcie buddyjskie i dzwonki. W rogu, na kamieniu dogasało kadzidło zapalone na prowizorycznym ołtarzu. Świeżo skoszona trawa, podwiązane gałęzie a na nich powieszone lampiony dające nieco światła. Uprzątnięte kamienie tworzyły elegancką piramidkę.

Yue okręciła się na pięcie, w jej dłoni pojawiła się kula energii, która rozświetliła mrok, aby natychmiast zniknąć.



- To tutaj. Ja jestem gotowa.

Angielka krytycznie przesunęła wzrokiem po tej nocnej scenerii.
- Dobrze - skinęła głową. - Jak na miejsce do testów wystarczy - sparafrazowała wcześniejsze słowa dziewczyny. - Ja będę potrzebowała kilku minut.

Czarna, prostokątna torba, którą do tej pory niosła przewieszoną przez ramię została delikatnie odstawiona na ziemię. Obok niej znalazły się buty, których wąskie obcasy zbyt mocno zapadały się w miękkiej ziemi, by mogła się swobodnie poruszać. Na gałęzi drzewa powiesiła marynarkę, nogawki spodni podwinęła ponad szczupłe kostki, żeby nie ubrudziły się od wilgotnej trawy.

Poruszyła palcami.
Zimno ciągnęło od ziemi.

Obeszła dookoła całą polankę. Przyjrzała się dokładnie pieczęciom, ołtarzykowi, dzwonkom. A potem podwinęła rękawy koszuli, odsłaniając wytatuowane przedramiona i splotła czar, by popatrzyć na nie jeszcze raz przez ciemność. Nie bawiła się tym razem w dyskrecję wynikającą z obawy przed tym, że ktoś “normalny” zobaczy za dużo. Tatuaże drgały, wiły się wraz z tym, jak inkantacja wytyczała czarowi ścieżkę. Gdy złączyła dwie części trójfigury, zalśniły krwawą czerwienią, napęczniały pod skórą, odbiły się w przestrzeni błękitniejącą pieczęcią, którą ujęła w dłonie i wchłonęła pozwalając magii rozpłynąć się po ciele.

Aż się skrzywiła, drgnęła całym ciałem, gdy aura tego domu znowu zaatakowała ją kakofonią dźwięków, natłokiem bodźców. Ale musiała widzieć ciemność, by osadzić w niej krąg ochronny, a tym samym, wzmocnić go. Nie byłaby przecież zadowolona, gdyby jej współpracowniczce stało się coś w tym domu, myślała z nieznacznym, krzywym uśmieszkiem cytując sobie samej słowa Siao.

- Czy dom pani przeszkadza? - Yue przekrzywiła głowę w bok, mrużąc oczy chłonąc taniec tatuaży na przedramionach Angielki.
- Przeszkadza? - uśmiech wciąż trwał na wargach. - Nie. Przeciwnie.

<<Zupełnie jakbyś wpuściła do zagrody pełnej kóz, wilka.>>


Stanęła na środku polany w lekkim rozkroku, mocno zaparła stopy w ziemię. Nabrała głęboko powietrza do płuc, odrzuciła głowę do tyłu i sięgnęła po tą ciemność. Sięgała raz za razem, długimi, mocnymi nutami - pozwalając im wibrować, rozchodzić się gładkimi falami, przeplatać przez źdźbła trawy, wnikać w czarną ziemię.
O tak, nie bez powodu magowie kochali miejsca mocy.
To było lepsze od większości narkotyków.
To poczucie siły prześlizgujące się po każdym nerwie ciała.

Nie było wiatru a jednak trawa gięła się z szelestem; szumiały przesypujące się drobiny ziemi. Rezonowały - dokładnie jak piasek rozsypany rankiem na cieniu [bHajjara[/b]. Splatały się ze sobą we wzór, koronkę arabskich znaków rozłożonych w okręgu dookoła stóp Angielki.

Nie trwało to więcej niż dwie minuty nim powstał pełny krąg - lśniący blado, oleiście - utkany z wibrującej ziemi, splecionej trawy.

Odwróciła głowę w kierunku Yue.
- Ten krąg więzi jedynie demony, człowiek może przekraczać jego granice swobodnie. Pani umiejętności także nie powinny go naruszyć. Nie jest integralnym elementem właściwego czaru, a jedynie profilaktycznym udogodnieniem, więc gdyby czas był najistotniejszą rzeczą, mogę z niego zrezygnować.

Azjatka szeleszcząc suknią podeszła bliżej i bez zbędnego zastanowienia przełożyła dłoń przez barierę. Bez zbędnego zawahania, bez zastanowienia. Jej palce nabrały słabego blasku, kiedy testowała czy magia nie wpływa na jej chi. Nic się nie stało.
- Wygląda na to, że nie mam nic przeciwko - ponownie odsunęła się na odległość kilku kroków, gasząc dłoń.

Ani razu nie zdjęła spojrzenia z Angielki, bacznie ją obserwując. Trzecie oko wyraźnie zarejestrowało, jak aura towarzyski podczas inkantacji wystrzeliła do góry - osiągając rozmiar aury Dantego, tyle że zdawała się przybrudzona nieco oleistą czernią. Po czym powróciła do normy.

<<Boisz się?>>
~ A ty, Stryju, boisz się? Powinieneś.~

Hollward położyła w centrum kręgu kamienną kulę i też wycofała się poza krąg. Zwolniła pieczęć. Arabskie znaki i symbole zamigotały zimną jak lód magią, a potem buchnęły płomieniem białym, piaskowym, który rozwinął się w powietrzu wężowym ruchem. Gdy zaś płomień przygasł, rogaty wąż otworzył oczy.

Dżinn nie był wielki. Nie był też przerażający. Ot, wściekle sycząca arabskie słowa gadzina, rozświetlona od środka ogniem, sącząca jad z cienkich kłów i bezskutecznie próbująca uciec. Z dala od czarnej studni i uśmiechającej się do niego Willhelminy.

Angielka patrzyła się na niego jak na niesforne domowe zwierzątko.

Szelest aksamitu - Yue podwinęła rękawy z lekko opuszczoną głową uśmiechała się drapieżnie. Straciła zainteresowanie Angielką. Oblizała wargi, przymknęła oczy. Rozstawiła nogi, przybierając stabilną postawę. Do tej pory przymknięte czakry po kolei (kilka sekund) otworzyła w pełni. Jej zielona jasna chi otoczyła jej postać, drgała jak ogień na polanach.

- Zaczynamy? - złączyła palce wskazujące, skoncentrowała energię, która stała się bardziej matowa. - To ja pierwsza.

Willhelmina przyglądała jej się w milczeniu. Nie zaprotestowała. Dziewczyna była niecierpliwa, ale o tej porze miała do tej niecierpliwości prawo.

Wyglądało to tak, jakby z każdej komórki powierzchni jej skóry wystrzeliła nić. Splatały się w warkocze lin, które zaczęły taniec dokoła zwinnej Żmii. Przymknęła oczy, podrażniła ją z lewej, z prawej, zablokowała miejsce na unik. Bezczelnie bawiła się jedzeniem i to dało się zauważyć bez trudu. Brutalnie testowała reakcje oni. W końcu jej wici zacisnęły się zgrabnie dokoła demona. Wypuściła powoli powietrze z płuc ustabilizowała kontakt. Przyzwyczajona do jak najszybszego zamykania demonów po “chwycie”, musiała zapanować nad instynktem. Wici zadrgały. Zagryzła dolną wargę.

- Już. - szepnęła chrapliwie.

Bawiła się nim... Hollward zacisnęła zęby. Nie podobało jej się to.
Było... niewłaściwe.
Tak, znała przyjemność z drażnienia się z dżinnami, prowokowania ich, udowadniania własnej siły. Ale ona miała przecież do tego prawo. Demony były jej narzędziami, sługami, wspólnikami. Nie były jedzeniem. Jak mogły być, skoro z niektórymi rozumiała się aż za dobrze. Angielka nie żyła po to, by odsyłać je w ciemność. I to, co robiła dziewczyna przypominało jej znęcanie się żołnierza nad skazanym jeńcem. Nie było w tym sensu - jedynie nuty bezcelowego okrucieństwa, którymi się napawała.

A do tego ten mały dżinn by jej.
Jej.

Stłumiła ukłucie irytacji, które pojawiło się niechciane, nieproszone.
Kucnęła przy granicy kręgu, oceniając siłę zielonych oplotów.

- Jak szybko byłaby pani go w stanie zamknąć?

Yue przechyliła głowę, zamknęła na moment oczy.
- A jak szybko potrafi pani pstryknąć palcami? - powoli wypuściła powietrze ustami, zerkając w stronę Willhelminy. - Sama pani czuje, że to płotka. Z ifrytem będzie trudniej.

Wdech, wydech. Spokój. Chłodna kontrola.
- Pytam, bo mi pstryknięcie palcami zajmuje dwie minuty, może trochę mniej.

- Nigdy nie noszę stopera przy sobie - padła cicha odpowiedź. - Około minuty?

Kobieta wygładziła zmarszczkę między ściągniętymi brwiami.. Wyciągnęła telefon i położyła obok siebie na trawie.

Aktywowała pieczęć i symbole na kuli rozjarzyły się ponownie, zadygotało powietrze, od strony naczynia ugięła się jakby przestrzeń w kierunku dżinna, załamała delikatnie, do środka. Wąż szarpnął się pomiędzy nićmi aury Shen-Men, gdy zatańczyły wkoło niego blade wstęgi symboli.

- Zaczynam - rzuciła cicho.

Włączyła stoper i rozpoczęła czar. Tym razem jej inkanta była szeptem - niskim, miękkim, kuszącym. Do zamykania dżinnów nie musiała używać prostej, brutalnej siły. To był zew. Zew starszy niż Koran, zew prawdziwej pustynnej magii, który powoli przyzywał demona, jego esencję tam, gdzie chciała żeby się znalazł. Przestrzeń wkoło kamienia zdawała się skręcać w lej, który zasysał cienkie smugi płonącego w wężu ognia.

W normalnej sytuacji dla każdej z nich byłoby to proste.
Yue zajęłoby to tyle, co zaparzenie kubka zielonej herbaty.
Willhelminie - wypalenie papierosa.

Tego wieczoru jednak musiały to jakoś pogodzić, znaleźć wspólny rytm, w którym pomagałyby sobie, a nie wchodziły w paradę. Tak jak teraz.

Pierwsze pieczętowanie zajęło im prawie pół godziny.

Przyzwyczajona do instynktownego i szybkiego działania w pojedynkę Azjatka odruchowo używała zbyt dużego potencjału.
Przyzwyczajona do charakterystycznego, równomiernego rytmu swojej magii i współpracy z innymi magami, a nie obdarzonymi, Angielka z początku miała trudności z dostosowaniem falującej melodii swojego czaru do mocy dziewczyny.
Ciężko było odnaleźć niezbędną równowagę sił.

Wąż sykliwie przeklinał je po arabsku.

Magia nie była tak elastyczna i łatwa w manipulacji jak dar Chinki. Hollward nie patrzyła nawet na dżinna. Uważnie obserwowała drgania, poruszenia, pulsacje mocy w zielonych wiciach. Wiedząc, że dziewczynie łatwiej będzie zmienić siłę, z jaką oddziaływała na demona, dawała jej znać kiedy i jak powinna zwolnić, poluźnić uścisk lub kiedy go zwiększyć. I do tych zmian powoli synchronizowała swój czar.

Drugie pieczętowanie zajęło im kwadrans.

Pot zrosił czoło Yue. Musiała przymknąć zmęczone oczy od ciągłego wpatrywania się w Żmiję. Jej energia falowała i dostosowywała się momentalnie do pragnień dziewczyny, jak woda wypełnia każde naczynie. Magia Angielki pomimo swoistej gracji, miała sztywne granice. W przeciwieństwie do magii mnichów buddyjskich, których śpiew podwyższał potencjał jej chi, tutaj musiała stworzyć harmoniczny duet. Gdyby porównywać: magia mantr to powietrze, Yue włada wodą, a Hollward ziemią.
Uwagi Angielki najpierw nieco irytowały - bunt to naturalna reakcja na rozkaz. Jednak była jej to winna, zresztą słyszała raczej prośby czy sugestie. To można jeszcze przełknąć.

Podczas trzeciego pieczętowania zeszły do sześciu minut.

Modyfikowanie inkanty - szczególnie modyfikowanie jej w trakcie rzucania czaru jest trudne. Cholernie trudne. Hollward zawsze ten proces przypominał przerabianie wiersza - zmiana formy przy zachowaniu jego sensu i wersyfikacji. Zmienić rymy, zmienić poszczególne słowa, zmienić rytm utworu - sprawić, by wiersz był jednocześnie inny i taki sam. Zmienić tak, by brzmiał lepiej, a jednocześnie wpasowywał się w melodię całego czaru. By współgrał z drugą, obcą mocą.

Problem Yue przedstawiał się inaczej. Tak ścisła współpraca z magią wymagała od niej ograniczenia mocy. Zwykle rzucała na początku wszystko co miała, by powoli ściągać nadmiar chi i drugą falą zacisnąć uścisk na kuei. Tutaj musiała balansować: dodawać i odejmować i znów dodawać. Męczące.

A jednak udało się.
Razem nie były w stanie zapieczętować dżinna tak szybko jak każda z osobna.
A jednak udało się połączyć wodę i ziemię, rwący strumień mocy Yue ze spokojną rzeką magii Willhelminy, która płynęła spokojnym nurtem w korytach inkant.
Rytm był wolniejszy, ale bardziej stabilny. Względem rogatego węża nie robiło to różnicy - względem potężniejszego demona powinno zrobić ogromną.

Hollward popatrzyła na Azjatkę z satysfakcją.
- Jeszcze raz - rozmasowała zmęczony kark. - Musimy mieć pewność.

Azjatka ściągnęła w siebie chi, Jednak czakry zostały otwarte, cała jej skóra połyskiwała bladym blaskiem. Spojrzała na Angielkę bez emocji, kiwnęła głowa, uśmiechnęła się delikatnie. Czuła się wyssana z siły.
- Oczywiście. Potem już nie będzie czasu na błędy.

Jeszcze raz. Ostatni.
Obydwie były znużone do granic.

Hollward po raz ostatni zatrzasnęła pieczęć. Popatrzyła na wyświetlacz komórki.
- Cztery minuty - skrzywiła się, kiedy usłyszała chrypkę, która osiadła na jej głosie. - Jest pani dobra, cieszę się, że to właśnie panią przydzielili do tej sprawy. - Ton z jakim to powiedziała wykluczał pusty komplement. W ustach Angielki brzmiało to bardziej jak stwierdzenie faktu, którego nie poddaje się dyskusji.

Podniosła kulkę z ziemi. Kilkoma cichymi słowami dezaktywowała krąg i trawa rozplotła się z cichym szelestem, odrobiny ziemi opadły bezwładnie pomiędzy ciemnozielone źdźbła.

- Dziękuję - Azjatka przetarła oczy. - Cztery minuty razem. Cieszę się, że to akurat pani będzie moim wsparciem na akcji. - kiwnęła głową podkreślając swoje słowa. - Chce pani jeszcze coś wypić? Może zjeść? - jej ton nabrał jakiej cieplejszej barwy pomimo przydechu, który czaił się na końcu każdego słowa. - Z pewnością coś się znajdzie. - jakby utrzymanie akcentu obcego języka sprawiał jej obecnie duże wyzwanie.

- Chętnie skorzystałabym z pani propozycji, ale nie mogę. - założyła marynarkę, zarzuciła na ramię torbę, buty wzięła w dłoń. - Czeka mnie powrót do Brooklynu, muszę jeszcze popracować nad formułą, a jest już prawie pierwsza.

- Oczywiście - Yue skierowała się z powrotem na ścieżkę. - Może pani zostawić tego demona... Zajmę się nim.

Angielka popatrzyła na jej plecy, skrzywiła usta. W jakiejś formie ten temat przecież musiał się pojawić. Pokręciła głową przecząco, choć Chinka nie mogła tego zobaczyć.
- To narzędzie, które może okazać się jeszcze przydatne.

[i]<<Ciekawe.>>[i]

- Jak pani woli. Chociaż niepokoi mnie, że przy słowie demon pojawiło się określenie “przydatny” - jej matowy ton wskazywał, że mówi to raczej z obowiązku niż próby dyskusji.

- Cóż... nie podzielam pani niepokoju. W końcu względem tego konkretnego osobnika, po dzisiejszym wieczorze, to określenie jest jak najbardziej naturalne.

Feniks zatańczył, dziewczyna mimo zmęczenia odwróciła się na pięcie szybko, stojąc nieco wyżej na ścieżce z kamieni prowadzącej do góry mogła się zrównać twarzą w twarz z Willhelminą. Jakiś błysk prawdziwego zaniepokojenia przebiegł przez jej ciemne oczy.

- Niech pani nie robi nic, co... - w głosie Yue zamigotał nieuchwytnie... strach?

Jednocześnie jej dłoń chciała dotknąć przedramienia Angielki. Ta odsunęła je w odruchowym, uprzejmym geście, a dziewczyna delikatnie musnęła jedynie materiał marynarki, wrażenie jakby dotknięcie skrzydłem ptaka.

- ...nie robi nic, co zmusi mnie do reakcji. - skończyła już ponownie zamknięta w swojej chłodnej skorupie.

- Proszę się nie martwić - powiedziała wolno, kpiną maskując zaskoczenie. Niewystarczająco, bo Chinka widziała je wyraźnie i wiedziała, że kobieta jest poważna. - Nie wypuszczę przecież tego potwora, by terroryzował miasto.

Powieki Yue uniosły się wyżej, w bezruchu wbiła swoje głębokie spojrzenie w Hollward, jakby chcąc dotknąć lub przeniknąć jej myśli. Brak ognia, gniewu, szyderstwa czy szaleństwa. Czysta melancholia z domieszką napięcia zamieszkała nagle w tej dziewczynie.
Jakby to miały wystarczyć... za...? Za ostrzeżenie? Za groźbę? Za co?

<<...ciekawe...>> Szelest tuż koło ucha.

Powoli odwróciła się, najpierw ciałem, a głowa poszła za nim na samym końcu. Do samej werandy nie wypowiedziała ani słowa więcej. Tak jak Angielka, która zamyślona obserwowała jej opięte pomarańczowym jedwabiem plecy.

- Może przynajmniej weźmie pani ze sobą coś do jedzenia? Droga do Brooklynu jest długa. - zaproponowała opierając się o filar. - Tom z pewnością już coś przygotował.

Pokręciła głową.
- Należy mu się więc podziękowanie i przeprosiny z mojej strony - wzięła pozostawione na fotelu bibułki i tytoń. Skręciła papierosa, ale nie zapaliła go, tylko trzymała, obracając w niespokojnych palcach. - Wie pani, że nie jestem egzorcystką? - zawiesiła zdanie gdzieś pomiędzy pytaniem a stwierdzeniem. Teraz ona przyglądała się uważnie Yue, wiedząc, że jutro będzie tego żałowała. Ale dziś Shen-Men miała prawo wiedzieć.

Czarne węgielki chińskich tęczówek ponownie wbiły się w postać Willhelminy. Czyżby jej towarzyszka zeszła nieco z mentorskiego tonu i potraktowała ją jako partnerkę? Skąd przyszło to pytanie?

[i]<<Brak ci odwagi, żeby odpowiedzieć?>>]/i]

Postanowiła podjąć tę "grę towarzyską".
- Tak? - Jej dłoń powędrowała do góry. Otarła policzek zewnętrzną stroną dłoni. Rękaw spłynął w dół odsłaniając wypalone trzy chińskie znaki alfabetu. - To kim pani jest?

- Cywilnym konsultantem z listy Wydziału. - Znowu maska chłodnej kpiny. Ale tym razem dokładniejsza, ściślej przylegająca do twarzy. Dystans autoironii. - Nie potrafię znaleźć dla siebie dobrej etykietki, jakiegoś rodzaju tożsamości magicznej, z którą mogłabym się identyfikować - powiedziała już poważna. - Pani jest obdarzoną. Ja jestem magiem. Ale tam, gdzie pani mówi wprost: “Jestem egzorcystką”, tam ja nie potrafię dla siebie znaleźć określenia.

W odpowiedzi Yue zmrużyła nieco oczy. Jej palce zatańczyły na dolnej wardze.
- W takim razie kim się pani czuje?

- Nie wiem - odpowiedziała spokojnie, zdejmując maskę do końca. Zmęczenie dyktowało sznur szczerych, otwartych słów. - Nie wiem... - powtórzyła, pełnym znużenia ruchem przesunęła dłonią po włosach, karku. - Nie ma w Nowym Yorku, z tego co wiem, drugiej osoby parającej się magią o podobnym paradygmacie. Nie mogę działać w granicach kulturowych, które wyznacza mi magia, bo sihr jest przez Koran zakazana, a do tego w kulturze islamskiej się nie wyczerpuje i nie zamyka. Nie mam bezpośredniego poparcia tradycji, rodziny, społeczności. Pod tym względem więc jestem poniekąd wykorzeniona - podsumowała bez specjalnych emocji, wzruszyła ramionami nieznacznie, oparła się o plecami sąsiedni filar. - Nie mam pozytywnego punktu odniesienia.

- Pozytywny punkt odniesienia? - Chinka spojrzała gdzieś w kierunku pokrzywionych drzew. Jej prawa dłoń zjechała wzdłuż jej lewego ramienia, na którym się zacisnęła. Przywarła mocniej do drewnianej powierzchni. - Wyborów dokonujemy sami - znów spojrzała na Willhelminę, która skinieniem głowy zgodziła się z nią. Tak, zawsze dokonujemy ich sami. Na tym przecież polega wolność, która nie akceptuje usprawiedliwień. Są jednak rzeczy, których wybrać nie można, które są po prostu dane. - Tak cenną ma pani kotwicę - wiedzę. Po cóż pani balast w postaci tradycji czy społeczności? - nieco przytłumione (może znak zaskoczenia?) pytanie padło wolno.

- Bo bez tego balastu, który się wie i rozumie trzeba kłamać i udawać. Myśli pani, że dlaczego zdecydowałam się na współpracę z Wydziałem? Bo to substytut tego, co pani nazywa balastem. Substytut, który pozwala mi wykorzystać moją wiedzę - przygryzła wargę, oparła tył głowy o ciemne drewno.

<<Widzisz, ona rozumie. Wie, czym jest Tradycja, Krew, Przywiązanie. A Ty? Po co wstąpiłaś do Policji, skoro to wszystko masz już tu?>>
~ Ona wybrała swoją Rodzinę.~
<<Wybrała tak, ale czy właśnie tej pragnęła?>>
~Ja nie potrzebuję Rodziny, Tradycji.~
<<Potrzebujesz. Zupełnie tak samo jak oni potrzebują ciebie.>>

- Jak pani myśli, skąd pochodzi moja wiedza na temat demonów?


<<Zaczyna mnie intrygować, ta twoja Obca. Niech mówi. Zachęć ją. Czy się boisz? Ty się wszystkiego boisz.>>
~To nie strach. Kiedy padnie odpowiedź, stanie się faktem. Pewnikiem. Czymś materialnym. Nie będzie zawieszenia, niepewności. To duże brzemię. PRAWDA. ~
 

Ostatnio edytowane przez Latilen : 25-10-2010 o 20:45.
Latilen jest offline