Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-10-2010, 15:30   #202
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Nie wiedział jak długo już błąkał się po ciemnych korytarzach. Złomki muru, porzucone i zapomniane sprzęty, rupiecie, śmieci. O to wszystko się potykał w ślepej wędrówce. Liczył się tylko cel. Znaleźć wyjście. Niczego już tak nie pragnął, jak jednej bladej plamki, łuny, poblasku chociaż, który wskazał by drogę wyjścia, kierunek, jakikolwiek punkt odniesienia.
Nie był trzeźwy. Wirowało mu we łbie, bo przecież nie przed oczami. Swoim nowym zwyczajem znów zalany był w sztok, nawet mimo krótkiego, zdaje się, snu, z jakiego wyrwało go lodowate zimno... i ... coś jeszcze. Teraz utrudzony wędrówką po omacku nie był nawet pewien co to było... Lazł przed siebie niezdarnie macając rękami ściany i mimo stanu w jakim się znajdował, zaklinając los, by nie trafić na żaden niezabezpieczony właz czy studnię. Jaczemir kompletnie nie wiedział, gdzie się znajduje. Wiedział tylko, że w zamku. Czół bardziej skórą niż słyszał ten melodyjny pomruk. W zamku, jego korytarzach, tłumaczył sobie w duchu, nie ważny kierunek. Ten wyznaczała ściana. Trza było przeć naprzód. W końcu jakoś tu przecie wlazł...

Światło.
Namordował się nad nim. I choć pewności nie było, że po ćmoku znaleziona szczapa da ogień, ba, że znalezione coś śmierdzące smołą i lnem wogóle jest łuczywem, opłaciło się. Tak samo, jak to, że od kiedy zaczął regularnie pić...od zamachu na Opowieść, poprawił się znowu, nosił był stale przy sobie czarną, skórzaną sakwę, jedyną bodaj rzecz jaką posiadał, a jaka została mu z czasów, nim trafił na zamek. I to w niej prócz swego największego skarbu - rysunków i wierszy, prócz ziół miał Jaczemir krzesiwo. Huba była mokra, w lochu gówno widział, ale dosyć miał już ciemności. I zimna. Zmielony w garści ziołowy szusz utrzymał iskrę, podłożony kwacz z włosów strzelił duszącym płomieniem. Dla łuczywa wystarczającym.
Sala musiała być duża. Co do skali ogromu pomieszczenia, nie śmiał nawet snuć przypuszczeń. Światło rzucane przez pochodnię nie sięgało daleko, a jego interesowało tylko ile wiedzie stąd wyść. Znalazł jedno. To samo, przez które tu wlazł. Znalezł je, jakieś stoczone przez korniki resztki desek nieodgadnionego już przeznaczenia i osmalony sadzami kociołek. Więcej w rotundzie, prócz gruzu i bardzo starych szczurzych odchodów nie znalazł. Bo i szukał w złym miejscu. Gdy tylko podniósł wzrok nieco wyżej spod nóg, na murze, we wnęce pomiędzy dwoma przyporami oku Jaczemira ukazał się napis.
Częściowo ryty, w części namazany poprostu jakimś czarnym mazidłem na ścianie napis wydobywał się i tonął gdzieś w mroku. Jaczemira zaineresowało najbadziej to, że napisany był w jego ojczystym języku. Zbliżył światło i z ciekawością przebiegł wzrokiem po tekście. Zapomniał, że trzeba iść dalej, bo łuczywo niebawem się wypali. W miarę czytania włosy stawały mu coraz bardziej, a ciężki do zniesienia chłód zmienił się w gorąco.



....A nawałnica jakby to wiedziała, osiągała apogeum!
Huk zawodzącego wichru, szalejącej zawiei sprawiał, że nawet nie było słychać podnoszącej się kraty. Dalej niewyraźne postacie ludzkie walczyły, by ustać na nogach, by zdołać rozchylić kolejne odrzwia. Ryczały do siebie, próbując się zdopingować. Nikt nie widział dalej niż na metr, za murami strażnicy próby porozumienia się głosem były bezskuteczne. Ulrich z dwoma kompanami dopadł tego, co prawie wczołgało się przez otwór, pociągnęli rozpaczliwie za ubranie...Oblepiona śniegiem, oblodzona twarz wycieńczonego Wernera była dziwnie wykrzywiona, chyba coś do nich krzyczał, ale widać było iż goni ostatkiem sił. Wciągnęli go do środka, niczym kukłę zerwaną z lin. Wściekłość nawałnicy zdawała się potęgować, jeden ze strażników wywrócił się w śnieg. Doskoczyli do kapitana, na wpół zamarzniętego - a ten oglądał się w kierunku bramy wybałuszając mało przytomne oczy. Usta coś bełkotały...Ulrich nachylił się ku sinym ustom dowódcy...
- Zamykać...- charczał Schwarzenberger, nie mając siły dobyć mocniejszego głosu - Zamykać bramę, na miłość Sigma...
Potężny podmuch przeleciał przez otwory w opuszczającej się właśnie bronie i wtargnął z impetem do zamku, rozbijając z łoskotem odrzwia, kładąc ludzi pokotem na ziemi i zamieniając dziedziniec w arenę walki rozszalałego, wirującego cyklonu śnieżnej zawiei ze wszystkim co napotykała na swojej drodze...
- Taaaaaaam!!! - poniosło się po zamkowych korytarzach i komnatach - Na dziedzińcu! Najświętszy Sigmarze! Trupy!!!
 
Bogdan jest offline