Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-10-2010, 17:26   #201
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Powiedział. opowiedział wszystko kapłanowi ze szczegółami jak na spowiedzi.
A może nie powiedział?...
Wiele wspomnień wymykało się pamięci Jaczemira od kiedy trafił do zamkowej kuchni, gdzie zastał starą kucharkę, swoją służebną Ingę i jakiegoś niedorozwiniętego wyrostka - posługacza z zamkowej czeladzi.
Chłopak, mimo swego umysłowego opóźnienia okazał się świetnym kompanem do rozmowy. I do szklanki. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że nie pili szklankami. Na protesty kucharki zareagował agresją. To działało. Życie wielokrotnie powtarzając schemat nauczyło go, że baba staje się posłuszną dopiero, gdy poczuje silną rękę albo usłyszy soczysty stek rzuconych w twarz niewybrednych bluzgów. Do rękoczynów nie doszło, bo i nie musiało. Miał w pamięci wyczyny Mistrza Daree, a i tak podziałał drugi sposób i wymowne gesty zaznajomionej z Jaczemirowym zwyczajem Ingi. Kobicina ze łzami w oczach nie robiła na nim wrażenia. Nie tego dnia. Nie w tych okolicznościach. Miał dość własnych problemów, by przejmować się sumieniem. Zalewał więc z przygłupem, imienia którego nawet nie pamiętał, swoją rozpacz i gorzkie wspomnienia ostatnich dni.

Warty w skryptorium nie trzymał. Miał swoje powody. Jaką wartość miała by taka warta pełniona przez pijanego człowieka? Pytanie nie wymagało odpowiedzi. A pijany bywał od tego czasu notorycznie. Pił dużo, często, praktycznie przez cały czas. Odkrył bowiem w sobie niezbadane dotąd pokłady odporności na zawarte w winie trucizny. Spijał się coraz trudniej. Z coraz większym wysiłkiem przychodziło mu osiągnięcie stanu zobojętnienia i nasycenia, o jaką wszak w całym tym zajęciu chodziło.
Dni przeplatały się z nocami, twarze spotykanych ludzi przenikały się z koszmarami, które śnił. Nie był w końcu pewien, które ze wspomnień były prawdziwsze. Pamiętał żołnierza o nijakich, rybich oczach, Lutfryda, stajennego, którego odwiedził w stajniach a opuścił chyba kolejnego a może nawet po dwóch dniach, kapłana i jakichś ludzi z czeladzi. I okropne maski koszmarów. Wszystko tańczyło w szalonym wirze nieświadomości. Wszystko to spychał za siebie kolejnymi butelkami z zamkowej piwnicy, do zawartości której dostęp miał nieograniczony. Może kuchmistrzyni uznała, że najlepszą zemstą będzie pozwolić się dziadowi normalnie zachlać na śmierć?... Nie dbał o to. Topił swój żal. Swoją rozpacz i rozczarowanie.

Ani jedna nowa karta jego autorstwa nie pojawiła się w skryptorium od czasu ukończenia rekonstrukcji Opowieści. Stan umysłu w jakim znajdował się Jaczemir nie pozwalał na to, by tworzył. Mimo, że wcześniej bez względu na stan upojenia pisał z powodzeniem. Czarna rozpacz, to było jedyne, co aktualnie widział jednooki starzec, gdy spoglądał w swoją przyszłość.
Nadejście zimy zastało go gdzieś w nieużywanym, pełnym starych i poniszczonych gratów skrzydle zamku. Swym zwyczajem tego dnia również był pijany, niemal nieprzytomny. Jednk lata spędzone ne duktach i bezdrożach przyniosły owoce. Zadziałał instynkt, który nie oglądając się za świadomością, pozostawioną gdzieś tam, w innej części zamku, wygramolił udręczone ciało spośród rupieci korytarza. Podświadomość nauczona doświadczeniem wiedziała, że kiedy robi się zimno, naprawdę zimno, trzeba brać dupę w troki i szukać jakiejś cieplejszej dziury.
- Wózek... gdzie ten cholerny wózek...? - usłyszał bełkotliwe słowa, a ręce macały poomacku.
 
Bogdan jest offline  
Stary 26-10-2010, 15:30   #202
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Nie wiedział jak długo już błąkał się po ciemnych korytarzach. Złomki muru, porzucone i zapomniane sprzęty, rupiecie, śmieci. O to wszystko się potykał w ślepej wędrówce. Liczył się tylko cel. Znaleźć wyjście. Niczego już tak nie pragnął, jak jednej bladej plamki, łuny, poblasku chociaż, który wskazał by drogę wyjścia, kierunek, jakikolwiek punkt odniesienia.
Nie był trzeźwy. Wirowało mu we łbie, bo przecież nie przed oczami. Swoim nowym zwyczajem znów zalany był w sztok, nawet mimo krótkiego, zdaje się, snu, z jakiego wyrwało go lodowate zimno... i ... coś jeszcze. Teraz utrudzony wędrówką po omacku nie był nawet pewien co to było... Lazł przed siebie niezdarnie macając rękami ściany i mimo stanu w jakim się znajdował, zaklinając los, by nie trafić na żaden niezabezpieczony właz czy studnię. Jaczemir kompletnie nie wiedział, gdzie się znajduje. Wiedział tylko, że w zamku. Czół bardziej skórą niż słyszał ten melodyjny pomruk. W zamku, jego korytarzach, tłumaczył sobie w duchu, nie ważny kierunek. Ten wyznaczała ściana. Trza było przeć naprzód. W końcu jakoś tu przecie wlazł...

Światło.
Namordował się nad nim. I choć pewności nie było, że po ćmoku znaleziona szczapa da ogień, ba, że znalezione coś śmierdzące smołą i lnem wogóle jest łuczywem, opłaciło się. Tak samo, jak to, że od kiedy zaczął regularnie pić...od zamachu na Opowieść, poprawił się znowu, nosił był stale przy sobie czarną, skórzaną sakwę, jedyną bodaj rzecz jaką posiadał, a jaka została mu z czasów, nim trafił na zamek. I to w niej prócz swego największego skarbu - rysunków i wierszy, prócz ziół miał Jaczemir krzesiwo. Huba była mokra, w lochu gówno widział, ale dosyć miał już ciemności. I zimna. Zmielony w garści ziołowy szusz utrzymał iskrę, podłożony kwacz z włosów strzelił duszącym płomieniem. Dla łuczywa wystarczającym.
Sala musiała być duża. Co do skali ogromu pomieszczenia, nie śmiał nawet snuć przypuszczeń. Światło rzucane przez pochodnię nie sięgało daleko, a jego interesowało tylko ile wiedzie stąd wyść. Znalazł jedno. To samo, przez które tu wlazł. Znalezł je, jakieś stoczone przez korniki resztki desek nieodgadnionego już przeznaczenia i osmalony sadzami kociołek. Więcej w rotundzie, prócz gruzu i bardzo starych szczurzych odchodów nie znalazł. Bo i szukał w złym miejscu. Gdy tylko podniósł wzrok nieco wyżej spod nóg, na murze, we wnęce pomiędzy dwoma przyporami oku Jaczemira ukazał się napis.
Częściowo ryty, w części namazany poprostu jakimś czarnym mazidłem na ścianie napis wydobywał się i tonął gdzieś w mroku. Jaczemira zaineresowało najbadziej to, że napisany był w jego ojczystym języku. Zbliżył światło i z ciekawością przebiegł wzrokiem po tekście. Zapomniał, że trzeba iść dalej, bo łuczywo niebawem się wypali. W miarę czytania włosy stawały mu coraz bardziej, a ciężki do zniesienia chłód zmienił się w gorąco.



....A nawałnica jakby to wiedziała, osiągała apogeum!
Huk zawodzącego wichru, szalejącej zawiei sprawiał, że nawet nie było słychać podnoszącej się kraty. Dalej niewyraźne postacie ludzkie walczyły, by ustać na nogach, by zdołać rozchylić kolejne odrzwia. Ryczały do siebie, próbując się zdopingować. Nikt nie widział dalej niż na metr, za murami strażnicy próby porozumienia się głosem były bezskuteczne. Ulrich z dwoma kompanami dopadł tego, co prawie wczołgało się przez otwór, pociągnęli rozpaczliwie za ubranie...Oblepiona śniegiem, oblodzona twarz wycieńczonego Wernera była dziwnie wykrzywiona, chyba coś do nich krzyczał, ale widać było iż goni ostatkiem sił. Wciągnęli go do środka, niczym kukłę zerwaną z lin. Wściekłość nawałnicy zdawała się potęgować, jeden ze strażników wywrócił się w śnieg. Doskoczyli do kapitana, na wpół zamarzniętego - a ten oglądał się w kierunku bramy wybałuszając mało przytomne oczy. Usta coś bełkotały...Ulrich nachylił się ku sinym ustom dowódcy...
- Zamykać...- charczał Schwarzenberger, nie mając siły dobyć mocniejszego głosu - Zamykać bramę, na miłość Sigma...
Potężny podmuch przeleciał przez otwory w opuszczającej się właśnie bronie i wtargnął z impetem do zamku, rozbijając z łoskotem odrzwia, kładąc ludzi pokotem na ziemi i zamieniając dziedziniec w arenę walki rozszalałego, wirującego cyklonu śnieżnej zawiei ze wszystkim co napotykała na swojej drodze...
- Taaaaaaam!!! - poniosło się po zamkowych korytarzach i komnatach - Na dziedzińcu! Najświętszy Sigmarze! Trupy!!!
 
Bogdan jest offline  
Stary 22-11-2010, 18:56   #203
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Litery, pędzące jedne po drugich jak krzyki urywane krzyki biegnące korytarzami szybciej niźli wiatr wiatr na którym jadą cienie cienie przemykające po ledwo oświetlonych ścianach pęd trzaskające drzwi schody krew trupy odnajdywane szybciej niż mijający szok po odnalezieniu poprzednich strażnicy bezdradnośc strach bieg bieg bieg starszych i młodych stary obrazy trupów rozprute brzuchy wytrzeszczone oczy utopców spuchnięte języki otrutych krew narządy na ścianach giną wszyscy nawałnica szaleje po zamku stary mężczyzna tędy to jedyne miejsce to się dzieje właśnie się dzieje



Nie!!!

Sam nie wiedział kiedy otrząsnął się spod wpływu tych liter, znajomych zdań jeżących mu włos na głowie...A nie przeczytał jeszcze wszystkiego! Co to miało znaczyć? I gdzie właściwie był? Czy to wszystko, łącznie z tymi napisami było tylko majakiem, które przecie towarzyszyły mu od kiedy butelki stały się jego przyjaciółkami od serca i powierniczkami sekretów. Otrząsnął się, choć nie mógł przestać myśleć o biegnących tam wysoko na ścianach rotundy znakach, otrząsnął się w samą porę by zdać sobie sprawę że łuczywo przygasa...

Ruszył ku odnalezionemu wcześniej wyjściu, ale o dziwo nie odnalazł go tam, a tylko murowaną przeszkodę. Czy zbłądził w ciemnościach, czy może i ono nie istniało wcale - może to sen, a w nim każde drzwi zwykle są już na innym miejscu gdy odwrócisz wzrok...Na granicy przerażenia ciągnął wzdłuż zakrzywionego muru, widząc coraz mniej bo łuczywo umierało powoli - mrok podchodził go niczym zwierz, dotykał jedną ręką zimnych kamieni i ostrożnie stawiał stopę za stopą. Zataczał się.

Jaczemir nie odnalazł otworu wyjściowego, ale odnalazł pod murem coś innego...Właściwie, to na wysokości głowy na murze coś wisiało, niemal po ciemku się o to uderzył - pochodnia, gotowa do odpalenia, moczona w oliwie tkwiła w przerdzewiałym uchwycie. Łapczywie wyciągnął ją, odpalił od tej resztki ognia którą miał i wsadził na miejsce...Ogień oświetlał teraz więcej, ale mimo to widać było tylko część wielkiej chyba rzeczywiście rotundy...Miał niejasne wrażenie, że zanim zajaśniał blask, wcześniej z jego kręgu uciekły z popiskiwaniem szczury, nawet chyba widział jakieś jasne plamy umykających szybko gryzoni.
Płomienie ukazywały też to, co stało na podłodze pod miejscem, gdzie tkwiła pochodnia. Zaaferowany dotknął ostrożnie kamiennej płyty, próbując ją poruszyć. Zgrzytnięcie poniosło się echem po obudowanej grubym murem zamkniętej przestrzeni.


* * *


Ciszę zakłócało jedynie ciche skrzypienie pióra po pergaminie. Tworzone ręką pisarza rzeki czarnego inkaustu rozlewały się po jasnej powierzchni, gdzieniegdzie tworząc niewielkie jeziorka- cały ten świat był ledwie widoczny w bladym świetle, jakby piszącemu nie przeszkadzał mrok i to, że nie widzi tego co pozostawia na pergaminie. Może zresztą tak było, może wprawna setkami tysięcy utworzonych w życiu liter dłoń nie potrzebowała oka, by powoływac do zaistnienia nowe zdarzenia.
Lekki ból zbyt długo trwającego już napięcia ścięgien dłoni przypominał, że czas na chwilę oddechu. Piszący dokończył zdanie, kropka rozlała się nieco tworząc charakterystyczny kształt. Autor odłożył pióro i począł rozprostowywac skostniałe nieco od znieruchomienia, a może chłodu palce - nie przestając się przyglądac kształtowi ostatniego z postawionych przez siebie znaków.

Coś mu przypominał.

Podparł oburącz zmęczoną głowę, rozcierając po chwili lewą dłonią swoje czoło, co przynosiło ulgę. Przymknął oczy, zastanawiając się nad tym co się właśnie wydarzało. Nie musiał patrzec na pergamin, zresztą światło chyba dawno już zgasło. Tubus został znowu otwarty. Ona...Nie napisała o Tym, który był już tak blisko. Sam zrozumiał to inaczej, jak wszyscy mylił ratunek z próbą unicestwienia. One nadeszły, bo przecież po to zostały wezwane. Czyż można winic skorpiona za to, że kąsa? One były już w środku, a więc taniec rozpoczął się. Nawałnica wdarła się do bezpiecznego schronienia. Bez znaczenia było to, że nie pisał co dzieje się w korytarzach i komnatach, bo lawina zdarzeń ruszyła i śmierc zaczęła zbierac swoje żniwo.
A może jednak...Może świat zatrzymał się, dopóki kolejne wiersze nie objawiały się na murze lub pergaminie.

Czy rażone piorunem stare drzewo, upadające w leśnej głuszy gdzie nie ma nikogo kto mógłby tego słuchac - wydaje przy tym huk, czy nie?


Dźwięk nie był głośny, ale wyraźny - niósł się echem, odbijając od zimnych kamieni. Piszący uniósł głowę nasłuchując, doczekał się - po pierwszym przyszły następne. Powstał, zwijając jednocześnie cicho pergamin i odkładając go na miejsce. Potem wyprostował się, otulił szczelniej odzieniem i ruszył w znajomym kierunku, skąd dobiegał mącący ciszę samotni hałas...



* * *


- Ach, więc to ty.

Poznałby ten głos na końcu świata. Poznał go od samego początku. A może wiedział, że spotka tu właśnie jego...
- Proszę, proszę, jednak wróciłeś...

Odwrócił się gwałtownie, łomot serca, rozbijającego się teraz w piersi jak oszalały ptak w klatce, niósł się wszędzie - wirując w tańcu ech razem z wypowiedzianymi właśnie przez tamego słowami. Kolejny z majaków? Zastygł z przekrzywioną głową, z dłonią zatrzymaną w pół gładzącego gestu na wielkim, rozłożonym na kamieniu arkuszu. Otwarty, stojący pionowo pusty pojemnik oparty o wilgotny mur zdawał się życ i przyglądac tej scenie z cienia.

- Ciekawe, nieprawdaż? - postac zbliżyła się nieco, wyłaniając się z mroku, który jednak zdawał się wciąż zlepiony z odzianym w ciemną szatę mężczyzną - niechętnie się z nim rozstawał gdy ten powoli wchodził w krąg światła pochodni. - Mistrzowska robota. Pewien człowiek przywiózł to kiedyś tutaj...






Jaczemir wciąż jeszcze się nie poruszył. Nie słyszał kroków tamtego, gdy pojawił się za jego plecami niczym senna mara. Nawet teraz ich nie słyszał, a mężczyzna sunął przecież ku niemu dalej. Potrząsnął głową, ociężałą nadal od oparów alkoholu i lęku. Nie patrzył tamtemu na twarz.

- Mimo iż wiem, czym jest to, co właśnie oglądasz...- postac zatrzymała się - ...przyznam Ci się teraz, że jest dla mnie zagadką w jakim celu znalazło się to w zamku. Mimo to zakładam jednak, że cel ten jest odmienny niż sądził ten, kto to sprowadził. Pomyślałem....

Nie patrzył na twarz. Znał wystarczająco dobrze ten głos, by pomylic się co do tego z którym przyszło mu się tu spotkac.

- Pomyślałem, że może Ty rzucisz nieco światła na tę tajemnicę...

Vautrin.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 29-11-2010, 08:54   #204
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Vautrin.

- Naa i'omentien...- szept z ciemności był jak szmer strumienia - On zszedł już z góry. Przybędzie tu na wezwanie tego, który się budzi. Sii'! Czarownik...Summon'ne ho....Summon'ne ho...

Wspomnienie słów elfa zmroziło go bardziej niż sykliwe zdania Voutrina. Bardziej niż chłód grubego muru rotundy. Niż zimno, które spadło na zamek. Patrzył na rysunek i widział znów niewyraźny kontur głowy elfa, sterczące spiczaste liście uszu. Tak samo jak wtedy obrazy nakładały się. Nakładały się na ten sam, jeden obraz... Linie, ciągłe i przerywane... rysunki... regularne koła. Połówki. Plany.
Realne. Prawdziwe i namacalne jak otaczające zewnątrz ciemność i groza.
Pamiętał słowa elfa. Dobrze zapamiętał jego przesłanie.
Vautrin niemal całkowicie wynurzył się już z cienia, i choć Jaczemir był pewien, że tamten znał rysunki doskonale, przyglądał się im z uwagą. Starzec też wpatrywał się w rysunek niczym zahipnotyzowany. Treść napisów, a potem nagłe pojawienie się Vautrina wstrząsnęło nim do głębi. Potrzebował czasu, by ochłonąć. By złapać dystans. By wymyśleć szybko jakieś kłamstwo, bo odpowiedź przecież znał. Tak dobrze, jak to, że byle kłamstwem Voutrin się nie zadowoli.
Przesunął pochodnię. Nieco więcej światła padło na rysunki.



- Ja? - wybąknął z nieźle udanym zaskoczeniem - Dlaczego ja?
Vautrin udawał zaskoczenie równie dobrze.
- Dlaczego ty? Na pewno nie pojawiłeś się w zamku bez przyczyny. Wydaje się, że Strażnik...
Nie dokończył zdania. Przyglądał się teraz bardziej Jaczemirowi, niż pergaminom. Jaczemir zamarł. Niczym boża krówka pragnął przeczekać niebezpieczeństwo w bezruchu. Zcierpł cały, bo wiedział, jak zawodny to sposób.

Rozmówca podniósł wzrok, tam gdzie wysoko majaczyły ciągi liter.
- A to? - zapytał, jakby melancholijnie - Też nie ma nic wspólnego z Tobą, Jaczemirze?
Musiał zauważyć podobieństwa. Ten sam sposób pisania Fe, takim samym charakterem kreślił Że. Składnia. Jak miał wytłumaczyć tamtemu coś, czego sam do końca nie pojmował? W dodatku nie wzbudzając podejrzeń o brak szczerości... w sytuacji, kiedy nie chciał być szczerym?
- Sam zachodzę w głowę... - zaczął mocno ochrypniętym głosem. W zimnym powietrzu uniósł się zapach pleśni i przetrawionego alkoholu. Pauza była celowa. Miała sugerować chwilę zastanowienia, i powziętą decyzję. Kiedy Voutrin odwrócił wzrok od napisów, napotkał już harde spojrzenie starca.
- Toć wiecie, że ma. Nie igraj ze mną, herr zarządco, niby kot z myszą. Wszyscyśmy tu niczym palce jednej ręki...
- Skoro tak...- odparł mężczyzna - To i wy nie igrajcie ze mną, panie. Nie udawajcie, że plany nic wam nie mówią.
- Plany wpierw mus zbadać... oszacować... poznać, by mówić zaczęły. - nie dawał się zbić z pantałyku Jaczemir pakując jednocześnie pergaminy do tubusa.
- Już je badałem. - odezwał się, przysiadając na kamiennym brzegu - Technicznie rzecz biorąc, wszystko jest jasne. Sądziłem, że pomożesz mi znaleźć odpowiedź na inne pytania. Dwa pytania.
Odwrócił się półprofilem. Jedna z dłoni zacisnęła się na kolanie jak na oparciu tronu.
- Po pierwsze...Pytanie o miejsce. Ale to stosunkowo łatwo wyczytać, nawet jeśli ktoś nie jest architektem. Bardziej problematyczne jest pytanie drugie.
Jaczemir miał wrażenie, że wyczuł wahanie. W końcu Vautrin podniósł się powoli, niczym starzec. Popatrzyli sobie w oczy.
- Poświęcasz dużą część swojego życia, by znaleźć rozwiązanie...W pewnym momencie napotykasz mur, mur którego nie potrafią sforsować wszystkie twoje sposoby. Czas płynie. Gdy zaczynasz tracić nadzieję, pojawia się nagle obietnica. Drzwi, których szukałeś. Rozwiązanie jest w zasięgu twojej ręki, a jednak zastanawiasz się czy siły które ci go ukazały rzeczywiście pragną by ci się udało, czy też pod przynętą upragnionego sposobu czeka zdrada i twoja zguba.
Vautrin zatrzymał się na moment. Napięcie na jego twarzy nie mogło chyba być grą.
- To jest moje pytanie do Ciebie, Jaczemirze. Czy powinniśmy? Myślę, że Ty znasz odpowiedź.
W krypcie śmierdziało tak samo. Robiło się jednak coraz zimniej. I ciemniej.

Zdrada i zguba.....Summon'ne ho... miarowe uderzenia młotów, kamienie zamkowego dziedzińca i wirujący tubus...szumiała ulewa, waliły grzmoty...twarz była coraz bardziej wyraźna, wynurzała się...trzepotanie skrzydeł... szturmujący uszy pisk tysięcy stworzeń... gdy skończy się melodia, okaże się prawda!... krakanie ptaków...

- Nigdy się nie cofałeś przed osiągnięciem celu, herr Voutrin. Czemuś teraz zwątpił? Co Ci osąd mąci? Strach? Luksus? Czyś może sens utracił? Wiarę, że pomimo zdrady, nawet za cenę zguby będzie warto...
- Nigdy się nie cofałem. To prawda. - powiedział po chwili długiego milczenia. - Ale czy pisarz się cofa, w pogoni za efektem? Czy obchodzi Cię los tych, którzy wychodzą spod twojego pióra, Jaczemirze? Liczy się przecież to, co pozostaje w pamięci gdy kończy się ostatnie zdanie.
- Liczy się aplauz. Poklask i uznanie... - zełgał gładko Jaczemir.
Zarządca wyprostował się, składając ręce jedna na drugą.
- Przejdźmy się. Przekonajmy się, czy postąpisz wedle swoich słów.
Ruszył powoli, w jedną ze stron. Poruszał się w kierunku którejś ze ścian. W pewnym momencie zwolnił i obejrzał się.
Tubus, torba, pochodnia...Vautrin obrzucił go spojrzeniem, gdy kislevczyk chował plany, a na twarzy zarządcy zamku pojawił się dziwny wyraz - coś pomiędzy smutkiem, ekscytacją a kpiną. Nie powiedział jednak nic. Jaczemir postawił niepewny krok.
- Idziesz, panie? Znasz przecież drogę lepiej ode mnie.
Drogę znał. Bardzo go to zdziwiło. Ale znał. Pochodnia zdawała się coraz bardziej dogasać, na przestrzeni tych kilkunastu kroków prawie umarła. Gdy zatrzymali się przed drzwiami, widzieli już tylko swoje niewyraźne kontury w ciemności.
- Są otwarte. - powiedział Vautrin - Dla Ciebie.
Jaczemir zawahał się. Mimo wszystko nie ufał mu. I tylko jedna myśl nie dawała spokoju przez krótką chwilę wahania. Czy przez resztę życia zgadnie, co czekało za drzwiami, jeśli nie przestąpi teraz progu?

Nie chciał zgadywać.

Nie musiał.

- Powinniśmy? - pchnął przed nim odrzwia Vautrin, odsuwając się na bok - Co się tak naprawdę wydarzy? Co tak naprawdę dzieje się dookoła nas? W tym właśnie momencie, zależy to od Ciebie, Jaczemirze.
Za półotwartymi drzwiami widział kamienny korytarz, przedzielony udrapowaną zasłoną z ciężkiego materiału. Vautrin wyglądał, jakby sam nie miał zamiaru tu wchodzić. Nie zważając na to Jaczemir zrobił pierwszy krok.

W korytarzu było cicho. Jaczemir ostrożnie posuwał się ku zasłonie. Za swoimi plecami usłyszał, jak drzwi domykają się, a potem do jego uszu dobiegł jeszcze charakterystyczny dźwięk. Coś zadzwoniło o twardy kamień podłogi. Odwrócił głowę. Drzwi były domknięte, poza nim w korytarzu nikt nie stał. Pod jego nogami, w świetle ustawionego niedaleko na niewielkiej półce kaganka pobłyskiwało coś małego. Przyjrzał się wytężając wzrok.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 03-12-2010 o 11:56.
Bogdan jest offline  
Stary 29-11-2010, 09:12   #205
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Pierścień.

Kolco... - zdziwił się Jaczemir. Wchodząc w korytarz nie wiedział, czego ma się spodziewać. Wszystko, cokolwiek napotkałby lub natrafił po tej stronie drzwi kryło tajemnice. Ale pierścień? Pozostawiony samemu sobie przedmiot nie wydawał się tu być bez przyczyny. Jaką tajemnicę krył ten? Stary poeta zbliżył się ostrożnie do świecidełka. Pochylił nad nim wciąż jakąś część uwagi poświęcając kotarze. Bał się zasadzki.

Rozbudzona wyobraźnia podpowiadała, że tam za materią kryje się i szykuje do ataku coś, co właśnie na niego zastawiło tę migotliwą pułapkę.
Jednak ciekawość wzięła górę. Klejnot migotał w blasku kaganka. Prężył się leniwie na twardym kamieniu posadzki i chełpił swoim pięknem.
Choć niewielkich rozmiarów, pozbawiony ozdób i szlachetnych kamieni pierścień był niezwykły. Takim się Jaczemirowi jawił. Ot, wydawałoby się zwyczajna obrączka, zgrabnie utoczone kółko, skromne i ciche w swej prostocie. A jednak kolor światła, jakie odbijał był niezwykły. Mieszanina złota i szmaragdu jaką mamił oczy zdawała się żyć, pulsować wewnątrz klejnotu. Jaczemir miał wrażenie, że to nie on przygląda się pochylony pierścieniowi, lecz że przyglądają się sobie nawzajem.

Tymczasem zza zasłony nic nie wyskoczyło, a fascynacja świecidełkiem osiągnęła szczyty. Jaczemir sięgnął po pierścień. Był lekki. Lżejszy niż gdyby wykonany ze złota. Zimny metal leniwie wędrował pomiędzy palcami dłoni starca.

- Czyjś ty? - usłyszał swój własny głos i uśmiechnął się pod nosem - Gadam do pierścienia... - pomyślał Jaczemir z rozbawieniem - ...źle z toboju, Jaczemir Pomiryczu...

Pierścień nie odpowiedział, tylko pysznił się przed nim swoim pięknem. Jaczemir postał tak chwilę, mocując się z pragnieniem ozdobienia klejnotem swojego palca. Póki co nie zdecydował się jeszcze, uniósł wzrok i rozejrzał się dość nerwowo. Za jego plecami, w słabym świetle kaganka niknęły gdzieś domknięte drzwi. Przed nim, ciężka kotara zwisała swobodnie uwieszona wysoko na niewielkich, ale solidnych żelaznych kółkach...I tak wątły spokój mąciło jakieś powtarzające się, odległe i stłumione łomotanie...Kislevita zdał sobie nagle sprawę, że to tylko jego serce dudni niczym bębny wrogów, które niegdyś w czasie nieszczęsnych wypraw nie dawały im spać w gąszczach wschodnich lasów. Bał się. Oddychał tym lękiem, który towarzyszył mu stale od kiedy był nawiedził zamek. Przywykł już do tego, a jednak bywały chwile, takie jak ta, kiedy mrowienie skóry bywało dotkliwsze, kiedy cienie wokół stawały się gęstsze i bardziej upiorne. Kiedy nie zmącone winem zmysły dostrzegały rzeczy, których nie chciał ujrzeć. Serce dudniło, ale on wiedział, że musi przemóc strach. Wiedział, że nie może się cofnąć. Że teraz przed nim jedna droga, ta wiodąca za kotarę. Choć po plecach ciekł lepki pot a w gardle miał suchy wiór przemógł panikę. Roztrzęsionymi rękami wysupłał zza pazuchy zawiniątko z pieniędzmi, do zacnego towarzystwa dziesięciu Karl-Franzów dołączył znaleziony klejnot, by zniknąć w kieszeni kontusza. Zdesperowany Jaczemir poprawił pas torby, szczelniej okutał się wojskowym, zielono-brudnym płaszczem, poprawił mocowanie tubusa.

Raz maty radiła... pomyślał. Ścisnął mocno w spotniałej dłoni swój sękaty kostur, i tak uzbrojony w kij w jednej i blade światło kaganka w drugiej ruszył w kierunku kotary.

Bał się, ale był zdecydowany. Stara, pomarszczona dłoń sięgnęła ujmując ciężką zasłonę...Miał odsunąć ją powoli i ostrożnie, ale nerwy nie wytrzymały i sam się sobie dziwując Jaczemir szarpnął energicznie kotarą. Ciszę zmącił chrobot szorujących po pręcie metalowych kółek, który ucichł zaraz i pozostała już tylko zsunięta w bok, poruszająca się jeszcze zasłona i ciemność przed nim.

Ciemność.

Wytężył wzrok, ale wewnątrz nie było żadnego źródła światła. Poczynił krok i pociągnął nosem. Zapach był jakby znajomy, w zamroczonym alkoholem, strachem i przejęciem umyśle nie było jednak łatwo odszukać odpowiedź. Było cicho, nie wiało i kislevczyk dałby sobie uciąć głowę, że to jakaś spora komnata. Nasłuchiwał nieco, ale z wnętrza pomieszczenia nie wydobywał się nadal nawet najmniejszy choćby dźwięk.
Cofnął się, ale nie odwracając się od komnaty plecami, nie spuszczając z niej wzroku. Sam nie wiedział... Czy bał się że coś z niej, albo nawet ona sama - wyskoczy nagle i zaatakuje go od tyłu? Czy obawiał się, że jeśli odwróci wzrok, to to miejsce po prostu zniknie i zostanie mu tylko korytarz z jednymi tylko drzwiami, zostanie razem z wyrzutem dręczącym go do końca dni? Żalem, że był tak blisko i wycofał się...

Po kaganek.

Ujął go ostrożnie, ale już po pierwszym spojrzeniu ujrzał, że żywot tego niewielkiego źródła światła dobiega właśnie końca. Ostrożnie zdjął go z wysokości, niemal nie gasząc i tak ledwie tlącego się ognia. W trzęsącej się dłoni wysunął go do przodu i ruszył znów dalej, przekraczając granicę odsuniętej kotary...Znów ten znajomy zapach. Światło było tak blade, że Jaczemir był w stanie zobaczyć dosłownie tylko to, co miał nie więcej niż łokieć przed sobą. Stopy stawały jedna za drugą na miękkim dywanie, jego wzór ponownie wydał się kislevicie rzeczą znajomą, ale bał się schylić w obawie przed natychmiastową śmiercią kaganka, a chciał iść dalej.

Był już teraz pewien, że jest pod dachem porządnej komnaty...Gdy światło na moment stało się odrobinę intensywniejsze, stare oczy mężczyzny zauważyły nieco dalej zarysy sporego łoża. Jednocześnie zdał sobie sprawę, że był to ostatni zryw tego małego ognia po którym zaraz pozostanie tylko ciemność. Wiedziony dziwnym pośpiechem, ale też narastającym z każdą chwilą przeczuciem zrobił trzy szybkie kroki i znalazł się nieoczekiwanie przy meblu, który wyłonił się z mroku, dotykając drewnianego brzegu udem. Jaczemir miał tylko jedno spojrzenie na to, co było przed nim, bo ogień właśnie w tym momencie umarł. Jedno spojrzenie, ale wystarczyło, bo wzbierające w nim z każdym krokiem podejrzenie zamieniło się w pewność. Już w absolutnej ciemności starzec rozpamiętywał to, co zobaczył przed chwilą.

Mebel, jakże znajomy, bo też przecież i niejedną już chwilę spędził przy tym stole, na tym krześle - którego oparcie właśnie ściskał kościstą ręką. Tak, to była jego własna zamkowa komnata. Wiedział, choć przed chwilą widział tylko ten stół. Na uprzątniętym blacie widział stojące w jego rogu kilka grubych jak małe beczki, gotowych do zapalenia świec. Obok nich, odtwarzał sobie w mroku ujrzany obraz: dwa pękate i pełne aksamitnego płynu kałamarze, stojący w obręczy pęk czystych piór. Na środku zaś jasny pergamin, jedna z wielu niezapisana jeszcze stronica wyjęta ze stojącego u stołu zasobnika, rozłożona starannie, kusząca swoją czystością niczym dziewica...

Otworzył oczy, ale ciemność nie zniknęła. Nie zapalając jeszcze świec Jaczemir usiadł powoli na swoim krześle i popadł w głęboką zadumę, wyczuwając pod położoną na stole, drżącą lekko dłonią chropowatość papieru...Dookoła starca był świat, tam za ścianami komnaty zamek trwał cichy, zupełnie jak milcząca jeszcze stronica nieopowiedzianej do tej pory opowieści...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 29-11-2010 o 09:20.
arm1tage jest offline  
Stary 06-12-2010, 13:36   #206
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Gdy TO się stało Mistrz Daree siedział w swojej komnacie grzejąc płomieniami żywego ognia kościste dłonie. Nagle z przeraźliwym świstem do komnaty wdarł się mroźny wiatr. W jednym momencie, krótszym niż uderzenie serca okno oraz cały wykusz pokryły się szronem. Tak samo framuga potężnych dębowych drzwi z żelaznymi okuciami zaiskrzyła się od skrywającego je lodu. Przez komin niczym nie proszony gość wdarł się silny podmuch wiatru prawie doszczętnie gasząc trzaskające w płomieniach polana. W twarz Arwida uderzył niesiony podmuchem wiatru popiół z paleniska. Staremu Darre zakręciło w nosie, kichnął po trzykroć, potem ni to do siebie ni to na głos wyraził zdziwienie:

– Ki czort … takiego zamrozu jeszczem nie widział. Dali patrzeć jak woda w szczelinach mury zacznie rozsadzać.

Z pomocą laski Mistrz dźwignął się z miękkiego fotela. Ukląkł przed kominkiem, końcem pogrzebacza dźgał polana szukając czerwonych węglików. Przegrzebując palenisko natrafił na ledwo tlące się kawałki czarnych węgli.

– Liściaste – zamruczał do siebie – nie tak łatwo zgasić.

Arwid sięgnął po ułożone w piramidę szczypy smolnego drzewa. Wziął kilka do ręki, w nozdrza uderzył go żywiczny zapach. Przyłożone do ledwie żarzącego się kawałka drewna natychmiast zajęły się ogniem. Stary Daree podsycał ogień kolejnymi drobno porąbanymi kawałkami drewna. W komnacie dało się usłyszeć przyjemne dla ucha trzaskanie ognia w kominku. Gdy płomień buzował już na dobre Arwid dorzucił do ognia kilka grubych polan. Światło bijące od kominka rozjaśniło wnętrze pomieszczenia. Dopiero teraz Arwid zauważył, że szronem pokryte także było wezgłowie łóżka a także rzeźbione słupy podtrzymujące baldachim. Stojąca na toaletce misa zamarzła wraz z zawartością. Arwid dotknął powierzchni. Woda zamarznięta była tylko na wierzchu, lodowa tafla pękła pod naciskiem dłoni.

Z kolejną klepsydrą w komnacie robiło się coraz cieplej, co prawda z każdym oddechem mistrza z jego nozdrzy unosiła się para ale szron pozostawał już tylko w wykuszach okna.
Arwid siedział opatulony skórą w fotelu koło kominka, cały czas mając baczenie na przeskakujące w palenisku jęzory płomieni. Czuł że stało się coś niedobrego, chciał wyjść zasięgnąć języka ale jednocześnie obawiał się ruszyć, odejść choć na kilka kroków od tego jedynego źródła ciepła. Czekał … na to że może Lutfryd wpadnie jak zwykle z doniesieniami co to na zamku nowego się wydarzyło. Może pilnujący komnaty strażnicy zapukają z pytaniem czy niczego mu nie trza.

Mijały kolejne klepsydry, pomieszczenie nabrało znośnej dla ciała temperatury. Arwid odrzucił okrywającą go skórę. Podszedł do stołu, sięgnął po flaszkę … na moment zawahał się gdy jego dłoń powędrowała w kierunku kielicha z rżniętego szkła. Skojarzenie było proste … lód … Dotknął go dopiero wtedy gdy jego barwa zmieniła się pod wpływem brunatnej zawartości. Wyborne wino tym razem nie smakowało, było za zimne. Arwid odstawił kielich, podszedł do drzwi komnaty, omiótł wzrokiem framugę. Po skrzącym się lodzie nie pozostał ślad. Stary Daree uchylił lekko drzwi i odezwał się w ciemność karidora:

- Każcie podać wieczerze.
- ERZE, ERZE … – odpowiedziało echo.

Daree zatrzasnął drzwi. Wiedział, że tej nocy nie zaśnie. Pisać też nie będzie. Teraz liczyło się tylko utrzymanie ognia w palenisku.
 
Irmfryd jest offline  
Stary 08-12-2010, 00:29   #207
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
...była jak pająk, jak trucizna która cicha, przyczajona w mroku nieświadomości czeka na odpowiedni moment. Niczym owoc zwisający z gałązki i zbierający w swym wnętrzu soki dojrzewa, by zerwać się z uwięzi i z impetem oddać ziemi nowe życie trwała, wiła się w ciasnym labiryncie zamkowych korytarzy podobna do dymu, majaku o nieokreślonym kształcie. Niema, utajona, zimna. Cisza przed burzą...

Zamek zmieniał swoje oblicze. Pogrążone w kompletnej ciemności pióro z cichym zgrzytem skrobało powierzchnię papieru, w mroku niczym liszaje wilgoci na ścianach wykwitały znaki. Stare ręce z wprawą wykonywały skomplikowane gesty, kreśliły na kamiennej posadzce misterne wzory, usta mamrotały monotonnie wyuczone formuły. Przedmioty o ściśle określonym przeznaczeniu zajmowały miejsce w dokładnie ustalonym porządku. Powstawały wzory, znaki, symbole. Świece płonęły, zamkowy przeciąg roznosił woń kadzideł, gorzki posmak ziół cierpł policzki i podniebienie a krew leniwie wsiąkała w szpary kamiennych płyt. To tu, to tam mrok tężał przybierając postać to skomplikowanych wzorów i pieczęci, to kształtów i sylwetek postaci w przeróżnych pozach, w większości przynoszących jedno skojarzenie. Złe, bo bólu i umierania.
W istocie na zamku zagościła śmierć. Wraz z zamiecią niczym niechciany i niezapowiedziany gość pojawiła się znienacka i brała w posiadanie coraz to nowe połacie zamkowych zabudowań. Tajała krew, szkliły się przerażone oczy, marzł w płucach krzyk zgrozy. Ona niczym pies posokowiec szła tropem upiorów i skuwała lodem wieczności ich ofiary. Pierwsi umierali nieświadomi. Kolejni zdjęci przerażeniem potykając się o trupy poprzedników. Następni ginęli spętani poczuciem bezsiły i beznadziei. A one szalały, rzucały się po zamku jedne w ciszy, inne z dzikim wyciem podobne wichurze i z takim samym niszczycielskim efektem zabijały na swej drodze wszystko, co żyło.

- Won!! Plugawe piekielne pomioty!! Won powiedziałem!! Idźcie precz buntownicy!! - wykrzykiwał przez zaryglowane drzwi Sigmund z Duisburga - Apage!! Fora ze dwora, parchy plugawe!! Nie dostaniecie mnie!!!
Odpowiedziało mu wściekłe wycie i jeszcze wścieklejsze łomotanie do wrót celi, którą był od niedawna zamieszkiwał i celebrował na kaplicę. Nie dał się zaskoczyć. Nie on. Uczynione na ostatnią chwilę, ale w porę pieczęcie skutecznie chroniły niewielki kawałek piwnicy, jaki zajmował. Wokół płonęły świece, dymiły kadzielnice. Skomplikowane zaklęcia mocno trzymały znaki, klucze i pentakle. Magia aż trzeszczała pod naporem napastników, jednak ani wątły skobel, ani potężne ochronne pola nie dawały upiorom dostępu wewnątrz eremu, jedynego aktualnie w zamku względnie bezpiecznego miejsca. Kapłan dzięki uczynionym naprędce obliczeniom ascendentu wiedział, że z biegiem czasu jego przewaga maleje, lecz póki co sam musiał przeżyć, bo martwy był równie bezużyteczny, co cała Imperialna Biblioteka Altdorfu - zgrai analfabetów.

- Co teraz? - bezskutecznie łamiąca pazury o deski odrzwi Elvira van Hoff spojrzała w stronę nadchodzącego Torquemady. - Powiedział, że go nie dostaniem.
- Słyszałem co powiedział. - odparł wycierając z parującej jeszcze czerwonej mazi dłonie i nóż niski, połyskujący łysiną osobnik w przemoczonej, rdzawej opończy - A próbowaliście go przekonać?
- Klechę?! - warknął przycupnięty w rogu przy przywleczonym trupie kudłaty potwór zlizujący z łap resztki krwawych plam - Mieliśmy z nim gadać? I może jeszcze po pysku wyboćkać?
- Po wszystkim możesz se go nawet wychędożyć, Max! Sram na to... - w głosie Torquemady nie było emocji - ...teraz mus nam wartko wyłuskać go z niszy.
- Droga wolna. - wycharczał potwór w brudnym habicie prostując się i zapraszającym gestem łapy wskazując pokruszony mur i podrapaną futrynę. Był ze dwie głowy wyższy od łysawego - Myśmy już próbowali.
Tomas Torquemada nie zareagował na zaczepkę, nie wdał się w dysputę, zbliżył się do drzwi. Przez szpary desek buchnęła wstrętna woń kadzidła i aura magii.

Przemierzał pogrążone w ciemności korridory zamku. Śpieszył się żeby zdążyć, nim tamci odnajdą ją pierwsi. Musiał zdążyć. Musiał. Czułe, ostro zakończone uszy łowiły już dźwięki dochodzące z innych korytarzy. Tupot nóg, trzaskania drzwi, jęki dławionej w gardłach grozy...i skowyt. Przyspieszył kroku. Biała plama włosów nikła, to pojawiała się w krużgankach. Minął oprawione w rzeźbioną misternie ramę wielkie kryształowe lustro. Nucił. Ciche stąpanie było jak miarowy akompaniament dla słów, którymi miał nadzieję ją przywołać.
- Uparła się moja tęsknota, uparł się dziki mój żal że muszę ciebie zobaczyć... a była słota jesienna słota... Litość miej! Wyjdź!
Na rozwidleniu korytarza zboczył w prawo. Wiedział, że nie powinien, ale tamten, lewy...był nie dla niego.
- Pod oknami twoimi chodziłem...rozpaczy kamienna! I z żalu wyłem, jak pies! Bo uparła się moja tęsknota, bo uparł się dziki mój żal że muszę ciebie zobaczyć...
Kroki, znów skrzyżowanie. Rozsądek nakazywał iść na wprost. Skręcił.
- Trzeba było się chyba zsobaczyć, upokorzyć się prośbą haniebną. Iść tam do ciebie - prosić!! Co?... Na klęczkach cię błagać, wstyd najstraszniejszy znosić! Tego chcesz?
Krążył. Zataczał koło, a nie to było jego intencją. Zmylił drogę? Niemożliwe...Zniecierpliwił się. Przyśpieszył.
- Byś mnie pogardą zaczęła smagać dziewko!!? Bym ryczał, skamlał jak zwierz? Litość miej!!
Lustro...Wściekł się. Zbił je. Pękło z głośnym jękiem.
- A tobie, psiakrew, nieochota! A tobie w rozpaczy mej przeszkadza słota...mokro... mgła... chlupot błota!...A uparła się moja tęsknota, a uparła się moja tęsknota!...* Gdzieś jest, dziewko..? Taś, taś...

...pod twoję obronę uciekam się, krynico mądrości, niespożyty rogu wiadomości,, kiedy Cię wzywam, odpowiedz mi, oliwo co sprawiedliwość mi wymierzasz. Ty mnie wydźwignij z utrapienia, zmiłuj się nade mną i wysłuchaj moja modlitwę... - zdało mu się, że raniący uszy mroczny szwargot za drzwiami przerwał jakiś rozkaszlały womit, by zmienić się w chrapliwe nawoływanie.
- Klecho! Wyłaź a ocalisz skórę... - dobiegło rozmodlonego kapłana z głębi korytarza. Nie przerywał sobie.
...wznieś ponade mną, Pani, Światłość Twojego oblicza! Wlałaś w moje serce więcej radości niż w czasie obfitego plonu pszenicy i młodego wina. Gdy się położę, zasypiam spokojnie, bo Ty sama jedna, Pani, pozwalasz mi mieszkać bezpiecznie...
- Wyłaź, a otrzymasz łaskę! Słyszysz? A jak nie wyliziesz...
... Twoją bojaźnią. O Pani, prowadź mnie w swej sprawiedliwości, na przekór mym wrogom: wyrównaj przede mną Twoją drogę! Bo w ustach ich nie ma szczerości, ich serce knuje zasadzki, ich gardło jest grobem otwartym, a językiem mówią pochlebstwa. Ukarz ich...
Upiór nie ustępował i dalej ciągnął beznamiętnym głosem w szpary wrót.
- ... sam cie jako węgorza z saka wyłuszcze i tak sprawię...
- A zawrzyj ten pysk parszywy pikielniku! Chcesz mnie!? Oto jestem! - doleciało zza drzwi wołanie poirytowanego kapłana. Upiór, który tylko na to czekał z szybkością wiatru skoczył w mur.
...Spojrzyj, wysłuchaj, Pani! Oświeć moje oczy, bym nie zasnął w śmierci, by mój wróg nie mówił: "Zwyciężyłem go", niech się nie cieszą moi przeciwnicy, gdy się zachwieję, Ja zaś zaufałem Twemu miłosierdziu; niech się cieszy me serce z Twojej pomocy, chcę śpiewać Pani, która obdarzyła mnie....
Potworne wycie poniosło się echem po lochu, gdy ściana z impetem wypluła na powrót pokiereszowanego Torquemadę, który wyrżnął o mur lochu tak, że aż posypała się zaprawa spomiędzy kamieni. Leżał tak chwilę charcząc, opluwając się wymiocinami i złorzecząc. Podniósł się wreszcie z wysiłkiem, a w jego oczach płonęło piekło.
- No, to udało ci się mnie wkurwić, klecho... - wysapał cicho. Stojąca z boku upiorzyca wzruszyła ramionami jakby chciała powiedzieć: A nie mówiłam? Max miał dość smrodu kadzideł, mamrotania zza futryny i bezczynności. Wykrzywił tylko kosmaty pysk w pogardliwym uśmiechu i rzucił się cwałem w plątaninę zamkowych korytarzy.

Pióro skrobało chropowatą powierzchnię czerpanego papieru w kompletnym mroku. Czarny atrament rozlewał się i wsiąkał w jego strukturę zupełnie jak krew zamkowe kamienie. Mrok ogarniający bryłę zamczyska zdawał się wypełzać z jego wnętrza, rozrastać się od środka niczym mrówczy kopiec. Stare oczy śledziły gonitwę płomieni w dogasającym palenisku. Myśli goniły jedna drugą, nadzieja prześcigała się z wątpliwością. Rozdygotana wyobraźnia podsuwała zmysłom majaki dalekich odgłosów. Szepty, szuranie, stukot kroków, wrzaski...?

Ból w starej piersi wyrwał go z zadumy. Na krótką chwilę pozbawił oddechu, wcisnął wgłąb fotela, ukłuł ostrą szpilą niepewności. I głęboko krytej nadziei. Był byż to ten czas? Była byż to ta noc, kiedy nadejdzie łaska Pana Snu? Koniec oczekiwania? Kres rozłąki? Fala gorąca uderzyła starego Mistrza aż pot oblał całe ciało, choć drwa w palenisku tliły się ledwie. Chciał wstać, rozgrzebać, podsycić ogień. Sił starczyło jedynie na kilka stęknięć i głębszych oddechów. Opadł ciężko na fotel nim zdążył dobrze się wyprostować, sapiąc i zbierając wolę i moc do kolejnej próby. Wtedy ją zauważył.
Postać. Samotna. Skryta w mroku sylwetka o niepowtarzalnie znajomych proporcjach stała zaledwie kilka kroków dalej i choć nie rozpoznawał szczegółów stare serce przyśpieszyło w tchnieniu nadziei. Pewien był, że bacznie go obserwuje. Serce łomotało w uniesieniu, ale i ze strachu, że to co widzi po raz wtóry okaże się majakiem. Bo tam, zaledwie na wyciągnięcie ręki spowita w mrok stała ONA. Jego Jasmine. Treść życia, którą utracił. Dla której cierpiał co dnia w nadziei, że kiedyś, u kresu dni spotka ją powtórnie, jak sobie obiecali.
- Jasmine? - wyszeptał, bo bał się spłoszyć tę chwilę.
- Oto jestem...- jej głos był jak utkany z pajęczej sieci, delikatny ale przy tym mocny. Stare serce waliło mocno, aż huczało w uszach. Chciał się zerwać, przycisnąć ją do siebie, utulić, lecz nogi były jak z gliny. Walczył z niemocą bezskutecznie, choć i tak szczęśliwy. Po nogach zaczęło pełznąć zimno, od stóp coraz wyżej - miał wrażenie że choć Ona ma opuszczone swobodnie ramiona, tak naprawdę lodowatymi dłońmi ujmuje go nisko...
- Jasmine... Jasmine... - powtarzał w kółko pijany szczęściem. - Ukochana... - głos wiądł mu w gardle ze wzruszenia.
- Kochany...- teraz naprawdę wyciągnęła ku niemu dłoń i chłód objął we władanie też jego piersi, wargi zaczęły dygotać - czy to z zimna, czy z uniesienia? Coś lodowatego podpełzało do jego serca, ale gdy patrzył w te oczy wcale nie miał chęci tego czegoś zatrzymywać...
Jeszcze nieśmiała, bo spychana przez buzujące emocje na dno świadomości wątpliwość ukłuła w piersi ponownie. Wtedy nagle w jego uszach rozległ się huk...Głuchy, jakby dobiegający spod powierzchni wody - potężny acz odległy...

Biegła. Pędziła na oślep ile sił w nogach. Potykała się, przewracała na czymś lepkim, wstawała i gnała dalej pchana do przodu strachem. Paniką jaka wezbrała w niej gdy raz, ten jeden raz spojrzała mu w ślepia. W płucach brakowało tchu, oszalałe ze strachu nogi, obce i niczyje niosły ją wciąż do przodu, całe, poobijane w dzikiej ucieczce młode ciało było jednym wielkim bólem, ale gnała. Jej ciało, bo ona uciekła już tam, wtedy, gdy ten jeden raz spojrzała mu w ślepia.
Jemu to nie przeszkadzało. Liczył się gon. Polowanie. Radość z przebytej drogi, rozkosz ścigania. Była wolna, zbyt wolna dla niego, ale mała szczęście. Dwa razy zmylił drogę. Dwa razy podjął trop. Pędził więc ciemnymi korytarzami. Dochodził ją, wabił go jej strach.
Dognał, gdy roztrzęsionymi dłońmi szarpała się ze skrzydłem wrót komnaty, gdzie w rozpaczliwej nadziei szukała ratunku. W ramionach tego, który był jej Panem, kochankiem, światem całym...
Umarła na progu.

Coś szarpnęło starego Mistrza do tyłu, haust powietrza wyrwany z jego piersi jakby zawisł w powietrzu razem z krzykiem. Przed oczyma zatańczyła jeszcze twarz Jasmine, ale wykrzywiona wściekłością, zasnuta jakąś mgłą...Miał wrażenie, że upada, ale nie czuł uderzenia...Jednak ujrzał nad sobą kandelabr, który zaraz przesłoniły dwie znajome twarze...

Lutfryd i Liselotte.

Twarze zniekształcone strachem, czerwone z pędu i zmęczenia, rozszalałe oczy. Poruszające się usta...Głos jak zza ściany...
- Mistrzu!!! Mistrzu!!! Musimy uciekać!
Bezwładny, szczękający zębami zauważył teraz lód na swoich rękach, poczuł śnieg i zmarzlinę na swych brwiach i brodzie. Ręce młodziana szarpnęły go do góry, poczuł jak razem z Liselotte biorą go z dwóch stron na ramiona.
- Szybciej! - darł się Lutfryd, dysząc - Zaraz tu będą!!! Nie możesz tu...
Skostniałe nogi szorowały po posadzce, gdy niesiono go prędko w kierunku otwartych drzwi od komnaty...Zbliżało się jakieś wycie, wycie zamieci i jeszcze czegoś. Gdzieś niedaleko coś waliło się z łoskotem na kamienie, sufit zdawał się trząść...
- Tędy!!!
- Ale gdzie dalej...? - wydyszała uginając się pod ciężarem starca Liselotte.

* słowa Julian Tuwim
 
Bogdan jest offline  
Stary 20-12-2010, 02:25   #208
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
W kominku ogień. Przed kominkiem - fotel. W fotelu otulona w ciepłe szale ciemnowłosa, krucha kobieta. W dłoni trzyma nieduży, oprawny w tłoczoną skórę tomik. Czyta powoli, leniwie; niekiedy na długie minuty odrywa wzrok od kartek i wpatruje się w ogień, zamyślona.
Kątem oka widzi lustro. Widoczna w nim niewiasta nie otula się ciepło, doskonale widać wymyślne hafty jej sukni. Kominek pozostaje poza ramą, jednak zdaje się, że nie tak mocno huczy w nim ogień. Różnice między komnatą a jej odbiciem zdają się jednak nie peszyć żadnej z dam.

Nagle jednak - tracą wątek w lekturze, kręcą się niespokojnie w fotelu niby ptak, nie mogący się umościć w gnieździe; przygryzają koniuszek serdecznego palca. Podchodzą do okna, tracąc się wzajem z oczu. Ta na chłód nieodporna stoi bez ruchu, wpatrując się w śnieżycę.

I pada na kolana, przyciska pięści do skroni, gdy eksploduje lodowaty gniew Pani Zamku. Intruzi! Wrogowie!
Mogliby być sprzymierzeńcami, gdyby inaczej spleciono nici tej historii; lecz stało się, jak się stało. Dziś Pani Zamku widzi ich wrogami, wdzierającymi się do jej siedziby, do jej domeny; wrogami śmiertelnymi, grożącymi dwóm ośrodkom jej istnienia. Liselotte, oporne naczynie mocy Damy Kier, podnosi się z kolan, ociera czoło i wymyka się z komnaty.
Chwilę później na dziedzińcu rozlega się krzyk.




Szła przez pogrążone w ciemności korytarze zamku. Kapryśna akustyka niosła do jej uszu tupot n-óg, trzaskanie drzwi... krzyki, stłumione do przeraźliwego szeptu. Nagle jednak przystanęła, nie dowierzając słuchowi.
- Uparła się moja tęsknota, uparł się dziki mój żal że muszę ciebie zobaczyć... a była słota jesienna... Litość miej! Wyjdź!
Powinna iść. Odszukać, ostrzec innych artystów, nim napastnicy wyłuskają ich z ciepłych komnat niby ptaszęta ślepe z ich gniazd. A stała, oparta o zimny kamień, rozpaczliwie pragnąc uwierzyć w te słowa, w śpiewny elfi głos.
Dama Kier nie miała wątpliwości. Rozpoznała moc pokrewną, chłód pustki. Nagłym impulsem zmyliła rozwidlenie korytarzy, oddalając śpiewaka od Liselotte.
- Ja też o lecie śniłam, znam tęsknoty smak... Wiem, podobny kolor włosów, oczu kształt... Lecz nie mnie wyśniłeś wtedy. To nie ja! - zaszeptała zduszonym głosem pieśniarka.
- Pod oknami twoimi chodziłem... rozpaczy kamienna! I z żalu wyłem, jak pies!
- Pomyliłeś, pomyliłeś z jawą sen... - odpowiedziała głosowi, zmuszając stopy do ruchu. - Tamta, której szukasz - nie ma jej... Już niech lepiej nas rozdzieli mróz i śnieg!
Uciekała. W mijanym lustrze dostrzegła bielutkie jak śnieg włosy, wystające spomiędzy nich spiczaste ucho. Elf krążył po dalekich korytarzach, schwytany w błędne koło. Pani Zamku kupowała jej czas - na przełamanie uroku, na dotarcie do reszty artystów. Wciąż słyszała słowa wzywające, i gniew rozpaczliwy, i tęsknotę w nich - nieudawaną.
- Iść tam do ciebie - prosić!! Co?... Na klęczkach cię błagać, wstyd najstraszniejszy znosić! Tego chcesz?
- Tak mi ciebie, tak mi ciebie strasznie żal. Lecz tęsknotę twą ukoić - nie w mej mocy! Już niech lepiej lód zasnuje usta, oczy - niż ten błąd. Nie za mną snami gonisz!... To nie ja! - krzyknęła w labirynt zamku słowa-odmowę, łamiąc czar wezwania.
Za jedną ścianą, pięcioma załomami korytarzy, elf rozwścieczony rozbił kryształowe lustro. Z największego odłamka zalśniły doń szyderczo kocie oczy Pani w twarzy Liselotte. Dziewczyna chwilowo była bezpieczna. Maleńkie jak kurz odłamki lustra na skórze elfa... niewiele trzeba, by go zatrzymać w zapętlonych korytarzach...
Wokół celi kapłana, wokół oblegającej go trójki, wokół parzącego gorąca jego bariery moc zgęstniała w kamieniach.




- Gdzie dalej...? - wydyszała Liselotte, holując wraz z Lutfrydem wciąż zesztywniałego Daree. - Chyba... chyba do skryptorium... - myślała głośno... - naszą bronią słowo, nic innego, a tam - tam mamy największe szanse...
Uśmiechnęła się, przez ułamek sekundy jednomyślna z Damą Kier. Poczuła, jak walą się sklepienia wokół i nad Elvirą van Hoff i Tomaszem Torquemadą.
- Stamtąd przeprowadzimy kontratak. Zamek jest przeciw nim.
 
__________________
jestem tym, czym jestem: tylko i aż człowiekiem.
nikt nie wybrał za mnie niczego i nawet klątwy rzuciłam na siebie sama.

Ostatnio edytowane przez Rhaina : 20-12-2010 o 23:22.
Rhaina jest offline  
Stary 27-12-2010, 08:50   #209
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Lekko uniesione kąciki ust, którym towarzyszyły uwydatniające się w policzkach dołeczki. Uśmiech Jasmine … ciepły, serdeczny. Leciutko poruszające się wargi, jakby szeptały … już czas, chodź do mnie … Było mu dobrze, był szczęśliwy, że to już teraz. Dokładnie tak sobie ten moment wyobrażał. Było mu ciepło, wygodnie i sennie.

Albo Arwid był zbyt słaby albo zbyt mocno omamiony by zauważyć, że spod lekko rozchylonych ust jego Jasmine wyglądają pożółkłe zęby a gdzieniegdzie pod słomianymi włosami prześwituje nieosłonięta skórą kość czaszki.

Gdy czyjeś dłonie chwyciły go pod ramiona, gdy ktoś krzyczał, że trzeba uciekać nagle omam zmienił oblicze. Oczy zaświeciły wściekłym blaskiem, uniesione wargi odsłoniły zęby szykującego się do ataku zwierza.

- … Mistrzu … - ze stanu otępienia wyrwał go głos Lutfryda.

Arwid nie wiedział co się z nim dzieje, nie rozumiał dlaczego jego Jasmine przemieniła się w upiora. Nie pojmował dlaczego go prowadzą, zabierają … i to wtedy gdy było już tak blisko. Stary Daree zaciskając kłykcie dłoni na rękojeści laski, wsparty na Liselotte i swym uczniu potykając się pozwolił się prowadzić. Tylko dokąd? Było mu to obojętne. Mogli go tu nawet zostawić w ciemnościach karidoru. Tuż za progiem komnaty natrafił laską na duży przedmiot. Kątem oka spojrzał w tamtym kierunku … ciało strażnika. Pamiętał jak zwykł był go strofować … teraz leżał uśpiony … martwy. Po kilku krokach Arwida puszczało zesztywnienie w nogach, ale i tak był zbyt słaby by poruszać się samodzielnie. Dalej natrafili na kolejne trupy.
Gdzie oni mnie prowadzą – wolno, jak we śnie dochodziło do świadomości Mistrza. Łamanym głosem, przerywanym przy każdym mocniejszym szarpnięciu Lutfryda Stary Daree odezwał się:

- Nie chodźmy tam – abyśmy nie byli splamieni
Trupa się dotykając … i tych ścian okropnych,
Krwią poplamionych … Niechaj egzekutorowie
Wchodzą sami … z tym oto …nieszczęsnym człowiekiem …
Macie powrozy? – Czyście obejrzeli haki? …

- Jest wszystko … * - głosem Jasmine odpowiedział gdzieś za nimi upiór.

- Mistrzu dosyć, tylko przyciągasz ich takimi słowami – z przerażeniem w głosie wyszeptał Lutfryd. – Musimy iść, iść dalej … są blisko …

- Tak … musimy, musimy iść, do Jasmine … zaprowadźcie mnie do niej dzieci.
- Mistrzu nie czas żegnać się z tym światem, musisz walczyć, wszyscy musimy …
- Śmierci nie uciekniesz mój synu …
- Śmierci może i nie … ale upiorom można i spróbować … choć to prawie niemożliwe – dukał zasapany Lutfryd.
- Upiorom …? Czemu upiorom? Przecie … tylko … jednego … Jaspera … Jaczemir … sprowadził ...
- Oj Panie widać, że gorączka cię dopada, przecie panicza Jaspera z wieży ktoś wypchnął ...
- To ty … bredzisz … aleś młody … wolno ci …

Utrudzony Lutfryd nie miał siły na dalszą rozmowę. Dopiero teraz zauważył, że zajęty rozmową pozwolił by Panienka Liselotte drogę obierała. Tymczasem zamek jakby zmieniał oblicze. Przysiąkłby, że w miejscu drzwi przez które właśnie przeszli, jeszcze niedawno mur kamienny stał. Z kolei korytarz który zwykł w górę prowadzić teraz schody na dół prowadzące odsłonił. Kiedy na kilka uderzeń serca do zimnych murów przywarli aby oddech wyrównać Lutfryd wyczuł na plecach dziwne drgania jakby całym zamkiem dreszcze targały. Poza tym szczegółem w karidorze zapanowała cisza, a mur zamku choć wilgotny to pozbawiony lodu był. Luftryd czuł, że są bezpieczni, przynajmniej do czasu aż wiedzione ciepłem ludzkiego ciała upiory trop wyczują.

* J. Słowacki
 
Irmfryd jest offline  
Stary 03-01-2011, 15:21   #210
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Cisza nie trwała długo...

Zapora z kamieni, pochodząca wszak ze świata materialnego nie mogła zatrzymać istot nie z tego świata, przynajmniej nie na długo...Wycie rozległo się w innej części zamku, za to bliżej - zaraz po nim rozległ się pierwszy huk. Pierwszy szarpnął ich Lutfryd, wyrywając z chwilowego odrętwienia.

- Dalej!!!

Za radą Liselotte pędzili ku górze, gnani hałasami jakie czyniła gdzieś demolująca znów zamkowe wnętrza siła i wyciem szalejącego w korytarzach wichru. Zamek to zdawał się mylić drogi i stawiał nowe przeszkody, to znów ukazywał nieznany skrót dzięki któremu nadrabiali drogi...Nogi ślizgały się na kamiennych stopniach, ręce wiotczały od dźwigania coraz cięższego z każdym piętrem starca - który jakby nie do końca rozmarzł po incydencie w komnacie...Co gorsza, upiorne nawoływania, po chwili wytchnienia gdy zawaliły się za uciekającymi sufity, niestety znów powróciły wplatając się w wiejący za plecami wiatr niczym czarne niechciane wątki w jasny materiał.

Były coraz bliżej...Razem z nimi Mistrza Daree, Lutfryda i Liselotte gonił łoskot, odgłos walących się ścian, rozdzieranych tkanin, tłukących się dzbanów...Dzwoniącym w uszach echem niosły się potężnie huki które wydawały przewracane na posadzki ciężkie zbroje...Ale najgorsze były dobiegające z trzewi zamku krzyki ludzkie, krótkie i urywane, słyszane coraz rzadziej i coraz bardziej odległe, ale tym bardziej właśnie przerażające...

Gdy dopadali wielkich drzwi wejściowych do sali spotkań, hałasy były już dosłownie krok za nimi! Razem z tym, od pogoni po plecach ciągnęło coraz bardziej mroźnym lodowatym wichrem a nad ich głowami zaczęły wirować wściekle tumany śniegu...Na twarzach wartowników było dokładnie takie samo przerażenie jak na ich własnych, ale poczucie obowiązku a może po prostu strach widocznie do końca nie pozwalały im na opuszczenie posterunku...

- Tędy..!!!- krzyczał któryś z nich, otwierając odrzwia...A może to krzyczała Liselotte? W tym opentańczym wyciu wichru i upiorów i burzy śnieżnej biorącej właśnie we władanie hall główny nawet trudno było odróżnić głos kobiecy od męskiego. Przelecieli przez nie niczym ogary rozpoczynające właśnie pościg, choć to ich właśnie ścigano i dochodzono...Na dywanach był tam już lód, podobnie jak już przy wejściu. Stopy niosących straciły przyczepność...Daree poczuł bolesne uderzenie starego ramienia o posadzkę, a jego ciało przejechało dobre kilka kroków po lodzie - zatrzymując się obok nogi jednego ze stołów...
- Mistrzuuuuu....- rozpaczliwy okrzyk Lutfryda, któremu zostało w ręce kawałek odzienia Arwida zniknął w zamieci, tracący równowagę chłopak poleciał na najbliższą ścianę, uderzając w nią, ale zdoławszy jednak uchwycić się jednego z gobelinów by nie wywrócić się całkiem na ziemię. Gobelin zatrzeszczał, ale szczęściem wytrzymał, przez moment młodzieniec był uwieszony na nim niczym majtek na ożaglowaniu statku...
Dziewczyna zachwiała się i zamachała rękoma, ale ustała...Obróciła się na moment w tył, by ujrzeć tylko przez zamykające się drzwi szalejące piekło śnieżnego wichru, rwącego zasłony - widziała lecącą w powietrzu ławkę na której często przesiadywali przed wejściem i wystraszone, ale stężałe i harde jednak twarze strażników - jeden z nich krzyczał coś do niej domykając pospiesznie odrzwia a drugi stawał broniąc wejścia z uniesioną głową i wystawioną w kierunku nadchodzącego zagrożenia halabardą...To był ostatni widok, drzwi łupnęły mocno o siebie i posłyszała jeszcze odgłos rygla...Obrzucając tylko spojrzeniem innych w komnacie skoczyła ku drzwiom, by pozamykać je również i z tej strony...Strach kierował jej rękoma, jakby były niezależnymi istotami i bez udziału jej woli szybko wykonywały swoją powinność. Zamki zdążyły trzasnąć, a ona odskoczyła na parę kroków do tyłu, z trudem omijając oblodzone miejsce.

Na drżących jak gałązki nogach Liselotte płochliwie jak ptak rzucała spojrzeniami na wszystkie strony...Jęczący i próbujący się podnieść stary Daree...Uwalniający się od gobelinu Lutrfyd...Dalekie, znajdujące się po drugiej stronie sali drzwi do skryptorium, na drodze do których na szczęście nic nie stawało...Zamieć szalejąca za wysokimi oknami...

Krzyk pierwszego z wartowników zmroził ich nie szybciej niż spadającą z każdym tchnieniem temperatura. Zza drzwi usłyszeli coś pomiędzy piskiem zarzynanej świni a zwielokrotnionymi odgłosami jej szlachtowania, przy akompaniamencie nieczystego śmiechu szorującego po bebechach jak piła...Zaraz potem coś po raz pierwszy uderzyło w drzwi wejściowe, z impetem, aż poleciały drzazgi i powstało wgniecenie - a idealnie w tym samym momencie po drugiej stronie rozległ się krzyk drugiego z żołnierzy, urwany właśnie w momencie zderzenia - po nim było tylko obrzydliwe i głośne plaśnięcie, podobne hukowi rozrywanej dyni. Nie mieli wątpliwości, co właśnie stało się po drugiej stronie drzwi...

Wtedy nagle nastała cisza...

To znaczy, zastygli jak posągi, słyszeli nadal zawieję za oknami i szalejący za wrotami wiatr, ale zniknęły wycia. Wgniecione uderzeniem ciała strażnika drzwi jakby znieruchomiały...Podnoszący już swojego Mistrza z podłogi Lutrfyd wymienił spojrzenia z dziewczyną...Odrzwia zdawały się rosnąć w oczach...Czy wiatr przycichał...?

Tak, robiło się coraz ciszej...Co tak trzeszczało...? Lutfryd pierwszy zauważył, jak w szparze pod pięknymi, wysokimi skrzydłami drzwi pojawia się lód i zaczyna pochłaniać coraz to większe obszary podłogi...Dywany zaczęły sztywnieć i pokrywać się sięgającą coraz dalej i dalej lśniącą taflą...

- Do skryptorium..!!!- krzyknęła rozpaczliwie Liselotte, dopadając do towarzyszy. Już koniec jej słowa ginął w huku, który nagle wybuchł wszędzie dookoła. Potężne uderzenie wstrząsnęło znowu drzwiami, aż poleciały drzazgi. Wytrzymały...Za nimi waliły się chyba mury, bo łoskot był niemożebny... Jednocześnie znajdujące się najbliżej nich strzeliste okno puściło nagle pod naporem mocarnego podmuchu wiatru, skrzydła z łoskotem uderzyły o ściany! Świat zawirował w tańcu miliardów drobin śniegu i tnącego lodem po twarzach wichru-wodzireja.

Nic już nie widząc i nie słysząc sami siebie wyrwali się znów ku ucieczce na tyły sali, rozpędzeni wpadając pośród zamieci na stoły i krzesła.Śnieg zalepiał oczy, a lodowaty wiatr siekał twarz jak ostrza...Niemal całkiem pozbawiony sił Daree tracił niemal przytomność, wleczony ostatkiem sił przed młodych...Nie patrzyli w tył, tam gdzie coś raz po raz waliło z coraz większą zapalczywością w drzwi, za każdym razem wybrzuszając je coraz bardziej...Nie oglądali się za siebie, biegli...Gdy przedzierali się ku głębi sali, w czasie gdy przebiegali obok wielkich okien, te niczym żywe otwierały się jedno za drugim z hukiem i trzaskaniem okiennic - odrzucając ich coraz bardziej ku ścianom potężnymi sztychami lodowatego wichru ze śniegiem uderzającego w nich zapamiętale niczym szarżująca biała konnica. Gdzieś za nimi, łukowate drzwi puściły wreszcie, ale trzasku drewna nawet nie było tu słychać...Za to do panującego w sali spotkań pandemonium dołączyło szalone i tryumfalne wycie upiorów. Dopadały swoją zdobycz!

Wysoko nad nimi jakaś siła targała i rwała na strzępy dumne uwieszone u sufitu proporce. Daree przez zamrożone szparki oczu, uwieszony na chłopaku tylko metr nad podłogą, widział w zawierusze, jak Liselotte mocuje się z drzwiami do tunelu prowadzącego do skryptorium. Nie miał już sił...Była tylko ta biel i to wycie, już niemal spadające im na plecy...Czarną przestrzeń otwartych drzwi wypełniał wirujący śnieg, w ramach futryn smukłe ciało Liselotte machającej ręką, ze wzrokiem utkwionym gdzieś wyżej...

Jej usta, krzyczące wniebogłosy jakieś słowa zagłuszane przez wycie potworów, wiatr i łoskot upadających dzieł sztuki...

Lutfryd szarpiący się z jego bezwładnym, skostniałym ciałem...

Chciał krzyczeć, by go zostawił tutaj, by schronił się razem z dziewczyną...Próbował, ale szczękające wargi ledwo się poruszały a hałas i tak zagłuszał wszystko...Chciał skończyć swe życie tutaj, bo upiory musiały dostać jedno życie by inni mogli się schronić...

Zamiast tego...Nagle przed jego oczyma znalazła się na moment twarz Lutfryda...Arwid zapamiętał, że po zimnym policzku młodego płynęły gorące, topiące lód strużki łez...Nie słyszał słów, ale widział, że wargi młodziana wyrzekły tylko to...

- Wybacz mi...Wybacz mi wszystko, Mistrzu...

Potem było pchnięcie, brutalne i pełne mocy, które wrzuciło jego stare ciało w mrok korytarza...Nawet nie czuł bólu upadającego na kamienie ciała, bo inny ból, po stokroć potężniejszy objął starego Daree we władanie. Nie był już świadomy sceny, która rozgrywała się za otwartymi wciąż drzwiami...On żył, a okrywała go już cisza...


* * *

Było cicho...

Ogień gasł powoli....

Jaczemir podniósł głowę znad zapisanego niecierpliwym, nierównym pismem pergaminu i popatrzył na świece, a potem znów na stronicę...Kark bolał, a pióro w dłoni drżało...Jedna ze świec umierała, spalając się w ostatnim swoim wysiłku by pozwolić pracować tworzącemu artyście.


* * *
Widziała to w jego oczach...W tym ostatnim momencie, gdy podniósł ten wzrok prostując się po wrzuceniu swojego Mistrza do środka, gdy ciągnąc go za nadgarstek krzyczała próbując wciągnąć go za sobą...Wiedzieli dobrze, że oboje nie zdążą...Widziała w jego oczach decyzję...Decyzję, i to coś jeszcze - czego wcześniej tylko się domyślała...Krzyczała, bezskutecznie, a do tego znów ją zaskoczył...Lutrfyd był silniejszy, przyciągnął ją do siebie i nieoczekiwanie nagle wpił się w usta Liselotte!

Zanim w ogóle zdążyła zareagować, już się oderwał. Pocałunek był krótki i intensywny jak wybuch. Przez wicher i spadające na nich z góry wycie upiorów posłyszała jeszcze strzępek jego ostatnich słów.
- Żegnaj, pani...Zawsze cię...

Ostatni wyraz zginął w świdrującym uszy pisku, gdy potwory ich dopadały...Widziała jego młodzieńcze ciało, zasłaniające ją od ataku czegoś, czego litościwie nie zdążyła zobaczyć. Impet pchnięcia Lutfryda wrzucił ją w ślad za starym Daree, a potem rozległ się trzask domykanych i ryglowanych od tamtej strony drzwi...Liselotte, padając na kolana zacisnęła powieki i zakryła dłonią uszy, by nie słyszeć tego, co się działo po drugiej stronie...

Gdy otworzyła oczy i odjęła dłonie, dookoła panowała absolutna cisza...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 03-01-2011 o 16:28.
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:04.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172