Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-10-2010, 10:18   #33
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Marcus von Klatz

Las był dosyć rzadki, przynajmniej w okolicach parku. Potem natomiast okazało się, że najemnicy Flamii nie próżnowali poznając teren. Dlatego podróż przebiegała w miarę sensownym szlakiem. Niemniej, kilkanaście mil w nocy to bardzo solidna marszruta. Dlatego Marcus powoli odczuwał zmęczenie. Gdyby nie trening klasztorny, który nauczył go ignorować pewne drobne niedogodności oraz głuszyć je siłą własnej woli, nie byłoby wesoło. Znacznie lepiej szło elfowi. Niemniej, nawet niektórzy nowo poznani towarzysze narzekali, aczkolwiek pod nosem obawiając się podnieść głos, gdy Flamia, albo Pagas byli w pobliżu.
- Zobaczysz, jakie to wesołe, korniszonie – parsknął Edwin. - Uwielbiam zapach kuli ognistej o poranku – zacytował klasyczne dzieło dla sympatycznych czarodziejów.
- Wal się – odpowiedział mu równie uprzejmie Mizzrym.


Wybrane miejsce wydawało się idealne. Cała grupa pod dowództwem Flamii przyczaiła się niczym mysz pod miotłą. Nawet zwierzęta, które przychodziło do wodopoju nad rzeka nie przypuszczały, że niewiele metrów od nich czai się kilkanaście morderczych istot mających pyski równie wredne, jak zamiary, no, poza dowódczynią jedynie. Ktoś wlazł do dziupli, inny skrył się na drzewie, jeszcze inni wleźli w krzaki. Marcus przycupnął za wielkim, obrośniętym mchem głazem.

Cisza przerywana tylko odgłosem nocnego lasu. Aż wreszcie nadeszła jutrznia zwiastująca świt. Dobrze, gdyż inaczej Marcus nie widziałby nawet końcówki własnego nosa. Już zaczął się denerwować, szczególnie że krople rosy zaczęły gnieździć mu się za koszulą, już inni najemnicy zaczęli szeptać cichym głosem, gdy Pagas podniósł dłoń. Wszelkie dźwięki ucichły niczym przecięte klingą. Marcus wyjrzał zza głazu. Przez jakiś czas nie wiedział, co się stało, kiedy do jego uszu zaczął dochodzić jakiś szmer. Buty, to były buty, dużo butów, które gniotły poranną trawę. Zbliżali się. Marcus uścisnął mocniej w garści broń. Czekając na rozkaz zerkał na wyłaniających się z gąszczu nieprzyjaciół, którzy uformowali szyk przed przejściem na drugą stronę rzeki.


Najpierw wyszła piątka nieznajomych. Stali w półmroku leśnym. Nie widział ich dobrze, ale to było trzech mężczyzn i dwie kobiety, prowadzeni przez wielkiego barbarzyńcę władającego ciężkim toporem. Przez chwile ta grupka postała nad rzeką rozmawiając chwilę, po czym zaś weszli w sięgającą ud wodę, za nimi zaś inni. Łącznie przewyższali oddział Flamii o pięciu, czy sześciu wojowników. Pierwsza grupka przeciwników dotarła już na brzeg, gdzie czaili się najemnicy wynajęci przez lady di Grizz.
- Kiedy zaatakujemy? - zastanawiał się Marcus. Wtedy jednak padły pierwsze strzały. Zadźwięczały łuki, świsnęły pociski. Kobieta idąca przy barbarzyńcy z toporem zachwiała się i upadła trafiona w ramię. Dwóch innych runęło do wody barwiąc ją czerwienią. Jednakże strzały przeznaczone w dowódcę przeciwników nie doszły celu. Jedna nie trafiła, ledwie muskając okrywająca go skórę, zaś drugą odbił, po prostu odbił toporem. Marcus nie widział nawet wśród najlepszych nauczycieli walki tak błyskawicznego ruchu toporem.
- Atak! - obok pozostałych towarzyszy broni rzucił się do walki na zaskoczonego przeciwnika.

Kenneth Ramsay

Sztylet nie był potrzebny, a kilka stuków o jego drzwi okazało się pomyłką. Jakiś totalnie zawiany gość był święcie przekonany, że dobija się do własnej żony uparcie nazywając przez drzwi Ramsaya „swoją laleczką, której zaraz strzeli po tej głupiej oraz wyszczekanej mordzie, jeżeli nie otworzy”. Taktyka ignorowanie zdała egzamin, bowiem po jakims czasie pijany głos przyznał, ze chyba się pomylił oraz zaczął dobijać się do gościa obok.

Śniadanie smakowało wspaniale, szczególnie, że podszedł do niego jakiś żebrak prosząc o datek. Normalnie nie lubił żebraków, ale ten szepnął mu.
- Na lewo za domem siodlarza jest stara opuszczona szopa. Będzie czekać na ciebie. Bądź niedługo.


Szopa śmierdziała starym winem. Normalnie szlachetny trunek zyskiwał na wartości wedle upływu lat, ale niektóre sikacze zawierające więcej jakieś świństwa, po prostu jełczały. Jego znajomy bard tym razem miał nieco bardziej wojowniczy wygląd.
- Chodź – rzucił – musimy pogadać, ale nie tutaj. Nie lubię szczyn.
- Wolałbym załatwić sprawę od ręki. Nie podoba mi się, że za mną łazisz, jeszcze mniej mi się podoba łażenie za tobą.
- Słusznie – skrzywił się tamten. - Słuchaj więc, bo nie będę powtarzać. Oficjalnie potwierdzam zaproszenie. Wieczór, pewnie zacznie się koło szóstej. Potem sam wiesz. Dam ci znak. Powinno być tam kilkunastu palantów. Przeważnie to banda idiotów, nawet mających trochę pieniędzy oraz wynudzonych urzędasów. Doimy ich, ci zaś jeszcze kwiczą z radości, durnie. Jednak będzie też kilku takich, których trzeba ruszyć. Oni nie dadzą się lekko. Przede wszystkim Misty. Najlepiej ją ogłuszyć od razu, potem zaciukać, jeśli chcesz, ale to nie moja sprawa. Potem taki wielkolud Jelenie Oko. To przyboczny Misty. Barbarzyńca oraz jej człowiek. Jest jeszcze Kariba czarodziejka. Poznasz ją, bo przypomina dziwkę, tyle, za ma malunki na gębie. Jej siostra jest podobna, ale nieźle walczy szablą. Jeszcze Bored oraz Klergos. Będą dobrze uzbrojeni. Nie wiadomo, jak się zachowają, bo są zdrowo kopnięci. Reszta, powinna tylko zwiewać. Bezpośrednio przed wejściem podam ci, gdzie Misty trzyma grupkę uwięzionych.
- Jak właściwie to będzie wyglądać?
- Ciekawyś? Słusznie. Będzimy na dole. Tam jest taka sala. Dwa duże kamienie na środku, na nich będą rozłożone dwie osoby na ofiarę. Najpierw Misty nie będzie. Wszyscy śpiewają jakieś brednie, ale wystarczy, że będziesz mruczeć. Potem wchodzi Misty, coś tam bredzi, podnosi nóż oraz uderza. Pierwszy cios będzie obok ofiary, żeby go przestraszyć. To dla ciebie znak, żebyś ja załatwił. Potem wal, których wskazałem. Oprócz ciebie będę tłukł ja oraz jeszcze kolejny. Jakieś pytanka? Dawaj. Odpowiem, co wiem. Trzaśniemy ich, potem spadam gdzieś.

Igan Mardock

Ciemne ulice miasta są dla ludzi cienia czymś bliskim. Zaułki, placyki, przejścia kompletnie mroczne, lub tylko z rzadka oświetlone jakimiś pochodniami czy lampami w okolicach karczm zapewniały bezpieczeństwo. Osoby takie, jak Igan, mogły niekiedy się lękać dnia, lecz noc była ich naturalnym środowiskiem, niczym dżungla dla tygrysa. Kiedy Mardock szedł ściany opowiadały mu, co zdarzyło się podczas dnia. Rozlana krew, ślady taniego wina, zapach męskiego nasienia świadczący o tym, że jeszcze niedawno sprzedawała się pod tamtą baryłą jakaś tania dziwka. Może nawet ta niedaleko, młoda jeszcze, pewnie niedawno została gamratką.
- Panie, za srebrniaka zrobię ci tak dobrze, jako nie bywało. A dasz pięć, to rób ze mną, jak chcesz – próbowała naciągnąć mijającego ja Igana. To wyglądało zdecydowanie inaczej, niż czysty przybytek Lady Yllaatris.

Mardock szedł lekko klucząc. Cień będący jego przyjacielem szeptał mu bowiem, że ktoś za nim idzie. Oczywiście, mógł być to przypadek, dlatego na początku średnio się przejmował, tylko wydłużył trasę nieco klucząc uliczkami miasta. Ale kroki za nim nie umilkły. Szedł ktoś lekki, idąc szybko, ale dosyć drobnymi krokami, ponadto prawdopodobnie nie miał doświadczenia, gdyż nie kryl się zbyt dobrze oraz poruszał się stanowczo zbyt głośno, jak na osoby profesji Igana. Przez jakiś czas Mardock grał, jakby, bawiąc się, igrając ze śledzącym go cieniem oraz prowadząc na miejsce odpowiednie do zasadzki. To był bowiem jakiś kompletny żółtodziób. Jednak nawet żółtodzioby mogą narobić bigosu kompletnie niepotrzebnego, dlatego Igan zaczaił się w jakimś zaułku chcąc zobaczyć, kim jest ów szpieg – niedorajda, jeśli zaś zajdzie taka potrzeba, to także unieszkodliwić przeciwnika.

Nie czekał długo. Śledząca go osoba szła niepewnie, rozglądając się, jakby się bała, że straciła trop. Zresztą pewnie tak było. Była smukła, ubrana w suknię, kiedy zaś snop księżycowego światła rzucił blask na jej twarz Igan rozpoznał dziewczynę – to była urocza Elysys z przybytku kapłanki Yllaatris.

Lady Yllatris

Świt się zbliżał. Wstała ziewając kompletnie niezadowolona. Kto bowiem wstaje o tak wczesnej porze? Na pewno nie ona. Doliczając zaś ponadto sen, gdzie wyprawiała takie rzeczy, że nawet bezpruderyjna Elysys dostałaby rumieńców, niespodziewane przebudzenie przez Darsys nie było najmilsze. Cóż, trzeba się było szybko przygotować, Orlamm, raczej jego siostrzenica, czeka. Rodzące się dziecko nie zatrzyma się w łonie matki tylko dlatego, że kapłanka Sune ma ochotę: w najlepszym wypadku poswawolić w męskich ramionach, w najgorszym zaś poleniuchować wracając do sennego marzenia zdominowanego przez mocno erotyczne wstawki. Jednak spokojne, choć stanowcze nalegania pokojówki przynosiły rezultat tym bardziej, iż kapłanka sama wiedziała, ze tak naprawdę powinna się ruszyć. Koszmarnie ziewając wstała z łóżka, ciągle jeszcze rozpamiętując co bardziej perwersyjne kawałki snu oraz zastanawiając się, czy można by je ewentualnie wprowadzić do oferty prowadzonego biznesu.
 
Kelly jest offline