Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-10-2010, 10:54   #191
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Co to jest...?!!!- trzeba było zdzierać gardło, by przekrzykiwać nawałnicę - Wali do bramy!!!
- Strzelaj! Nie wiadomo, co to! Strzelaj!
Skostniałe palce zakrzywiły się na spustach kusz. W zadymie trudno było utrzymać w polu widzenia cel. A nawałnica jakby to wiedziała, osiągała apogeum!

- Nieeee!!!! - ryknął ktoś na strażnicy - Nie strzelaaaać! Na bogów, toż to pan kapitan!!!
- Pan kapitan!
- Otwierać bramę!!!

Huk zawodzącego wichru, szalejącej zawiei sprawiał, że nawet nie było słychać podnoszącej się kraty. Dalej niewyraźne postacie ludzkie walczyły, by ustać na nogach, by zdołać rozchylić kolejne odrzwia. Ryczały do siebie, próbując się zdopingować. Nikt nie widział dalej niż na metr, za murami strażnicy próby porozumienia się głosem były bezskuteczne. Ulrich z dwoma kompanami dopadł tego, co prawie wczołgało się przez otwór, pociągnęli rozpaczliwie za ubranie...Oblepiona śniegiem, oblodzona twarz wycieńczonego Wernera była dziwnie wykrzywiona, chyba coś do nich krzyczał, ale widać było iż goni ostatkiem sił. Wciągnęli go do środka, niczym kukłę zerwaną z lin. Wściekłość nawałnicy zdawała się potęgować, jeden ze strażników wywrócił się w śnieg. Doskoczyli do kapitana, na wpół zamarzniętego - a ten oglądał się w kierunku bramy wybałuszając mało przytomne oczy. Usta coś bełkotały...Ulrich nachylił się ku sinym ustom dowódcy...
- Zamykać...- charczał Schwarzenberger, nie mając siły dobyć mocniejszego głosu - Zamykać bramę, na miłość Sigma...

Potężny podmuch przeleciał przez otwory w opuszczającej się właśnie bronie i wtargnął z impetem do zamku, rozbijając z łoskotem odrzwia, kładąc ludzi pokotem na ziemi i zamieniając dziedziniec w arenę walki rozszalałego, wirującego cyklonu śnieżnej zawiei ze wszystkim co napotykała na swojej drodze...


* * *


- Taaaaaaam!!! - poniosło się po zamkowych korytarzach i komnatach - Na dziedzińcu! Najświętszy Sigmarze! Trupy!!!


* * *


Nieco przygłupi i przygłuchy stajenny wbrew zdrowemu rozsądkowi wylazł na dziedziniec, choć zadymka jeszcze szalała na nim wciśnięta między zamkowe mury niczym potępieniec wyjąc i rozdając lodowate razy. Jorge zawsze miał ciężki dowcip, ale do koni tyle bystrości umysłu starczało. Przez wirujące białe plamy zobaczył Markusa i Hansa, jak mocują się z czymś lub kimś i chyba dziesiętnika Ulricha na czworakach. Dalej niedaleko podsieni jakaś kobicina walczyła z nawałnicą o utrzymanie pionowej pozycji.
Wiatr szalał, nabierał prędkości w dzikich spiralach i wył. Wył niczym potępieniec. Wył niczym cała horda potępieńców. Bo oto do przygłuchego Jorge dotarło dzikie wycie tak głośne i wyraźne, jakby sama banshie właśnie co rozdarła mu nad uchem swój zębaty pysk.
Ulrich też słyszał to wycie. Z trudem łapiąc oddech unosił się z kolan gdy dostrzegł cień wyłaniający się spośród szalejącej zamieci. Cień z prędkością wichru nacierał nań. Wycie odbierało zmysły i władzę w członkach.
Szarpnięty silnym chwytem Werner Schwarzenberger uniósł się na kolano, gdy także zobaczył cień... cienie. Majaki, które wyłoniły się z wichru i z ogromną prędkością i wyciem rozpierzchły we wszystkie strony. Jednemu z nich droga wypadła akurat tam, gdzie dwóch żołdaków mocowało się z roztrzęsionym komendantem. Czas stanął w miejscu. Werner rozszerzonymi do granic wytrzymałości oczami oglądał z niedowierzaniem jak paskudny stwór z rozwianą kaskadą białych macek wokół głowy przemknął tuż. Widział grymas bólu na twarzy Markusa, gdy ostrze gvyhyra zgrzytnęło przez krzyże żołnierza. I ogień w pustych oczach tamtego... czegoś, co pędząc wciąż minęło go z impetem, by zderzyć się z zamkowym murem.
Jorge aż skulił się na ten widok. W przypływie paniki rzucił się w tył, tylko po to, by nadziać na innego pędzącego potwora. Nim umarł z przegryzionym gardłem przez moment wpatrywał się w żółte oczy kudłatego stwora. Było w nich piekło.
Stary Urlich, weteran dwu wojen mimo przerażającego widoku zdzierżył. Skoczył niczym sprężyna ze zgiętych kolan, wyszarpnął miecz. Fala wichru i potworny skowyt niemal osadziły go z powrotem. Potem zobaczył jej oczy. Zawahał się. Dostał przez twarz, na ukos. Kiedy runął w biały puch tamtego już nie było.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał później Schwarzenberger było wspomnienie tego wycia przchodzącego w rozkaszlały womit. Wspomnienie widoku cienia który z ogromną prędkością wbił się w zamkową ścianę pozostawiając za sobą szybko znikający w zawiei ślad śniegu na murze. I osuwające się na płyty dziedzińca bezgłowe ciało kobiety, która miała nieszczęście stanąć na drodze upiora.


* * *


Wycie wichru ucichło tak nagle, jak się pojawiło. Śnieg grubymi płatami opadał, rzekłbyś w wesołym tańcu, na płyty zamkowego dziedzińca. Przykrywał szybko białym całunem dachy, blanki, studnię, ławki... i ciała pomordowanych ludzi. Zakrywał krwawe kałuże. Hans na drżących nogach, dzierżąc w spotniałej dłoni miecz z przerażeniem wpatrywał się w rozdygotanego komendanta.
- Na bogów! Co to było?!
Schwarzenberger nie odpowiadał. Ciszę przerwał czyjś przerażony głos.
- Taaaaaaam!!! Na dziedzińcu! Najświętszy Sigmarze! Trupy!!!
 
Bogdan jest offline