Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-10-2010, 10:54   #191
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
- Co to jest...?!!!- trzeba było zdzierać gardło, by przekrzykiwać nawałnicę - Wali do bramy!!!
- Strzelaj! Nie wiadomo, co to! Strzelaj!
Skostniałe palce zakrzywiły się na spustach kusz. W zadymie trudno było utrzymać w polu widzenia cel. A nawałnica jakby to wiedziała, osiągała apogeum!

- Nieeee!!!! - ryknął ktoś na strażnicy - Nie strzelaaaać! Na bogów, toż to pan kapitan!!!
- Pan kapitan!
- Otwierać bramę!!!

Huk zawodzącego wichru, szalejącej zawiei sprawiał, że nawet nie było słychać podnoszącej się kraty. Dalej niewyraźne postacie ludzkie walczyły, by ustać na nogach, by zdołać rozchylić kolejne odrzwia. Ryczały do siebie, próbując się zdopingować. Nikt nie widział dalej niż na metr, za murami strażnicy próby porozumienia się głosem były bezskuteczne. Ulrich z dwoma kompanami dopadł tego, co prawie wczołgało się przez otwór, pociągnęli rozpaczliwie za ubranie...Oblepiona śniegiem, oblodzona twarz wycieńczonego Wernera była dziwnie wykrzywiona, chyba coś do nich krzyczał, ale widać było iż goni ostatkiem sił. Wciągnęli go do środka, niczym kukłę zerwaną z lin. Wściekłość nawałnicy zdawała się potęgować, jeden ze strażników wywrócił się w śnieg. Doskoczyli do kapitana, na wpół zamarzniętego - a ten oglądał się w kierunku bramy wybałuszając mało przytomne oczy. Usta coś bełkotały...Ulrich nachylił się ku sinym ustom dowódcy...
- Zamykać...- charczał Schwarzenberger, nie mając siły dobyć mocniejszego głosu - Zamykać bramę, na miłość Sigma...

Potężny podmuch przeleciał przez otwory w opuszczającej się właśnie bronie i wtargnął z impetem do zamku, rozbijając z łoskotem odrzwia, kładąc ludzi pokotem na ziemi i zamieniając dziedziniec w arenę walki rozszalałego, wirującego cyklonu śnieżnej zawiei ze wszystkim co napotykała na swojej drodze...


* * *


- Taaaaaaam!!! - poniosło się po zamkowych korytarzach i komnatach - Na dziedzińcu! Najświętszy Sigmarze! Trupy!!!


* * *


Nieco przygłupi i przygłuchy stajenny wbrew zdrowemu rozsądkowi wylazł na dziedziniec, choć zadymka jeszcze szalała na nim wciśnięta między zamkowe mury niczym potępieniec wyjąc i rozdając lodowate razy. Jorge zawsze miał ciężki dowcip, ale do koni tyle bystrości umysłu starczało. Przez wirujące białe plamy zobaczył Markusa i Hansa, jak mocują się z czymś lub kimś i chyba dziesiętnika Ulricha na czworakach. Dalej niedaleko podsieni jakaś kobicina walczyła z nawałnicą o utrzymanie pionowej pozycji.
Wiatr szalał, nabierał prędkości w dzikich spiralach i wył. Wył niczym potępieniec. Wył niczym cała horda potępieńców. Bo oto do przygłuchego Jorge dotarło dzikie wycie tak głośne i wyraźne, jakby sama banshie właśnie co rozdarła mu nad uchem swój zębaty pysk.
Ulrich też słyszał to wycie. Z trudem łapiąc oddech unosił się z kolan gdy dostrzegł cień wyłaniający się spośród szalejącej zamieci. Cień z prędkością wichru nacierał nań. Wycie odbierało zmysły i władzę w członkach.
Szarpnięty silnym chwytem Werner Schwarzenberger uniósł się na kolano, gdy także zobaczył cień... cienie. Majaki, które wyłoniły się z wichru i z ogromną prędkością i wyciem rozpierzchły we wszystkie strony. Jednemu z nich droga wypadła akurat tam, gdzie dwóch żołdaków mocowało się z roztrzęsionym komendantem. Czas stanął w miejscu. Werner rozszerzonymi do granic wytrzymałości oczami oglądał z niedowierzaniem jak paskudny stwór z rozwianą kaskadą białych macek wokół głowy przemknął tuż. Widział grymas bólu na twarzy Markusa, gdy ostrze gvyhyra zgrzytnęło przez krzyże żołnierza. I ogień w pustych oczach tamtego... czegoś, co pędząc wciąż minęło go z impetem, by zderzyć się z zamkowym murem.
Jorge aż skulił się na ten widok. W przypływie paniki rzucił się w tył, tylko po to, by nadziać na innego pędzącego potwora. Nim umarł z przegryzionym gardłem przez moment wpatrywał się w żółte oczy kudłatego stwora. Było w nich piekło.
Stary Urlich, weteran dwu wojen mimo przerażającego widoku zdzierżył. Skoczył niczym sprężyna ze zgiętych kolan, wyszarpnął miecz. Fala wichru i potworny skowyt niemal osadziły go z powrotem. Potem zobaczył jej oczy. Zawahał się. Dostał przez twarz, na ukos. Kiedy runął w biały puch tamtego już nie było.
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał później Schwarzenberger było wspomnienie tego wycia przchodzącego w rozkaszlały womit. Wspomnienie widoku cienia który z ogromną prędkością wbił się w zamkową ścianę pozostawiając za sobą szybko znikający w zawiei ślad śniegu na murze. I osuwające się na płyty dziedzińca bezgłowe ciało kobiety, która miała nieszczęście stanąć na drodze upiora.


* * *


Wycie wichru ucichło tak nagle, jak się pojawiło. Śnieg grubymi płatami opadał, rzekłbyś w wesołym tańcu, na płyty zamkowego dziedzińca. Przykrywał szybko białym całunem dachy, blanki, studnię, ławki... i ciała pomordowanych ludzi. Zakrywał krwawe kałuże. Hans na drżących nogach, dzierżąc w spotniałej dłoni miecz z przerażeniem wpatrywał się w rozdygotanego komendanta.
- Na bogów! Co to było?!
Schwarzenberger nie odpowiadał. Ciszę przerwał czyjś przerażony głos.
- Taaaaaaam!!! Na dziedzińcu! Najświętszy Sigmarze! Trupy!!!
 
Bogdan jest offline  
Stary 03-11-2010, 12:16   #192
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

Noc...

Noc zbliżała się do swojego punktu środkowego, wieś okrążyły ciemności tak lepkie, ciężkie i nieprzeniknione że zdawało się iż poza zarysami chat w przestrzeni nie istnieje nic innego. Ognisko prawie dogasło, ale nikt w takim momencie nie chciał się ruszać, przerywać opowieści ledwo widocznego bajarza...Cisza panująca wokół jego osoby była jeszcze bardziej zawiesista niż mrok otulający szczelnie wieś...Tym bardziej że zamilkł. Przestał mówić, nawet poruszać się. Jak zamienieni w posągi, trwali tak pośród ciszy nocy i dziczy...

Słuchacze wiedzieli, co się stanie. Różne wersje tego, co stało się ogniś w Wolfenburgu, krążyły wśród gminu. Niejasne, pełne niedopowiedzeń i sprzeczności. Ale z wypiekami na twarzy, z otwartymi spierzchniętymi ustami czekali na to, co powie bajarz. Ten popijał coś właśnie z podanego wcześniej gąsiora, nie spiesząc się. W końcu, gdy napięcie w tłumie było największe, ozwał się ochrypłym i grobowym głosem...

- Słyszeliście pewnie to i owo o tym, co tej nocy stało się w Wolfenburgu. Ale powiadam wam, nic z tego co słyszeliście nie było tak straszne jak prawda. Gdyż plugawy rytuał dopełnił się, a mag który miał go zatrzymać okazał się zdrajcą.

Ręka bajarza sięgnęła do dziwnego woreczka zawieszonego u pasa, a potem mężczyzna rzucił nagle do ognia jakiś proszek. Huknęło, błysnęło. Po gawiedzi przebiegł krzyk postrachu, niektórzy zerwali się, ale mimo dymu który zasnuł nagle plac i samego bajarza nic chyba nikomu się nie stało...Wtedy, spośród zielonkawego dymu, przed którym cofali się najodważniejsi z wiejskich słuchaczy rozległ się znów głos opowiadającego - tym razem energiczny, złowieszczy i nie przestający opowiadać...

- Stała się przepowiednia. Gdyż Morsliebb tej nocy zapłakał, zapłakał zielonymi łzami. Przekupieni krwią biednych ludzi Imperium, wylaną w noc znaną astronomom - bogowie Chaosu sprawili, że łzy księżyca upadły na miasto...Było ich wiele. Każda z nich była jak zielona gwiazda zniszczenia! Jak ogromny płonący wstrętnym i zabójczym zielonym ogniem pocisk spadający z nieba, burzący wszystko na co spadł! Łzy księżyca padały i padały, spadały na mury i budynki, na ludzi i zwierzęta! Obracały w gruz najpiękniejsze domy, zabijały dostojnych mężów i najgorszych zbrodniarzy, dzieci i starców, mężczyzn i kobiety! Gdzie padała łza, wszystko wybuchało, waliło się. Płonęło plugawym, nieboskim zielonym ogniem! Stał się zgiełk i tumult nie do wytrzymania, dopiero wtedy grzesznicy poczęli nawracać się, azaliż za późno już było! Krzyk trwogi i bólu wydało z siebie miasto, a za murami znowuż rozległ się zakrzyk tryumfu z gardzieli przeklętej armii...

Zielonkawy dym rozwiał się nieco, a wynurzająca się z niego postać bajarza ze zwieszoną głową była niczym duch, opowiadający tamte zdarzenia głosem pełnym bólu i zwątpienia...Mówił teraz wolno...

- Deszcz plugawych łez obrócił w ruinę całe północne mury, grzebiące pod sobą wielu obrońców...Zniszczył wspaniałe kwartały dzielnicy kupieckiej i szlacheckie siedziby. Łez księżyca starczyło, by większa część miasta - aż do rzeki - została zamieniona w czasie krótszym niż wy jecie śniadania w ruinę miasta, pełną płonącego ognia, gruzu i dymiących trupów...Tak to bezbożność niektórych mieszkańców miasta, zdrada i plugawa magia Chaosu zmieniła wspaniały Wolfenburg w krajobraz, którego nie dało się oglądać bez strachu i żalu. W grobowiec mężów i niewiast...Tylko potężny ratusz ostał się w jakim takim stanie. A świątynia, wspaniała świątynia - na nią spadły łzy i zła moc zrównała ją z ziemią... Ale tak naprawdę, Wolfenburg stał się dopiero wtedy polem bitwy.

Nikt nie ważył się odezwać. Ktoś się modlił. Ktoś płakał...

- Gdyby nie szlachetny Marszałek von Schpeer, krewniak przecie samego Cesarza widocznie z niego krwi dzierżący męstwo i rozwagę...- nie poruszał się bajarz - ...chaos, który ogarnął zniszczoną część miasta zapewne wypaliłby wszystkich do końca. Ale dowódca nie stracił ducha, ani rozumu. Rozkazał on wszystkim, którzy przeżyli natychmiast łączyć się w grupy, zabierać żywych jeszcze mieszkańców i cofać za rzekę, by bronić mostu. Ostatniej szansy, by plugawe zastępy nie zalały całego miasta i górującego nad nim zamku...

- Świątynia...? Świątynia zniszczona?! - szlochała jakaś kobieta.
- Ale co z bohaterami...?! - wyrwał się podekscytowany młodzian - Zginęli?!!!

Bajarz podniósł po raz pierwszy od dawna wzrok i popatrzył smutno na tłum zgromadzony wokół studni. Białka oczu błysnęły ponuro pośród rozwiewającego się dymu...




* * *



WOLFENBURG
stolica prowincji Ostland
noc, w którą Morsliebb zapłakał



W oczach Hermana odbijały się zielone płomienie. Wszyscy dookoła zginęli albo stali się szaleni, ale on wciąż nie stracił głowy - choć jak żył nie widział takiego kataklizmu. Pamiętał jeszcze widok, który zobaczył zanim cały świat runął na łeb na szyję i rozpętało się zielone piekło...Zanim Morsliebb zaczął płakać, hordy już ruszyły. Wiedziały. Działały dokładnie według planu swojego wodza.

Topór jarzył się jak nigdy dotąd, parzył, mienił barwami jakich khazad jeszcze nigdy nie widział...Także tarcza stała się inna, cięższa, świetlistymi kręgami rysowały się na niej dziwne symbole. To właściwie tarcza uratowała Hermana, gdy waliły się mury na których stał - nawet nie pamiętał dobrze, jak odbijały się od niej kawały płonącego muru, jak schowany pod nią niczym pod dachem słuchał ognistego deszczu i ryku płonących, przywalonych kamieniami. Tych, którzy nie mieli Tarczy. Świat stawał się piekłem, a przed jego oczyma przesuwały się obrazy które ukazywali mu przodkowie, których nie znał...Widział...

Gdy pierwsze ogniste bomby uderzały w miasto, przeklęty Surtha Lenk dawał buławą znak do wymarszu. Niesieni tryumfalnym rykiem tysięcy gardzieli szli na miasto, by dokończyć dzieła. Po krwi i czaszkach zarżniętych jeńców. Z mroku, tam gdzie płonął zielony ogień. Armia maszerowała i rozpędzała się. Tysiące odzianych w skóry bezdusznych barbarzyńców łaknących tylko krwi i zadowolenia swoich panów. Zastępy orków i innych górskich potworów. Ogry i górujące nawet nad nimi przyzwane z najgorszych miejsc stworzenia, których nie godzi się nawet opisywać...Postrzępione proporce znów kołysały się, by pod nimi hordy Surtalana odniosły kolejne ze zwycięstw...

A przed główną armią, na pole którego nie miał już teraz kto bronić, wylewała się masa. Niczym morze szczurów, cicho lecz nieubłaganie zielona fala zbliżała się szybko do miasta...Forpoczta rojnych niczym mrówki goblinów, wypuszczonych niczym ogary przed pogonią. Tysiące zielonoskórych pokurczów, wysłanych już zawczasu by dobijać rannych, rabować i przygotować pole na przyjście swoich władców...





* * *

Był tylko huk i wrzask. Odgłos walących się murów i pisk płonących. Zalewany tymi wrażeniami mózg kurczył się gdzieś i zapadał w sobie, a do głosu dochodziły najbardziej pierwotne instynkty. Uciec. Przeżyć. Tylko tyle...

Ogień. Ogień. Wszędzie zielony ogień...






Miano osądzić go za szpiegostwo. Razem z innymi, z którymi go zamknięto. Teraz więźniowie, razem z pilnującymi jak szczury tłoczyli się przez rozwalone mury, tratując nawzajem, mieszając. Nikogo już nie obchodziło kto kim jest - byle wydostać się na zewnątrz, z tego piekła biegnących po ciałach przywalonych, przez zielony ogień...William biegł i walczył tak jak inni, bo nie istniały już kraty ani mury. Łokcie, pięści i zęby...Szaleństwo i biegający wszędzie ludzie...Gdy wynurzył się okrwawiony i ranny z czeluści, zobaczył obraz miasta w płomieniach i plugawego zielonego księżyca wiszącego nadal nad miastem niczym oko złego boga. Jego oczy nie mogły uwierzyć w to, co widzą...


* * *


Niebo waliło się na głowę i panował odpowiedni dla tego huk...Budynkami wstrząsały wybuchy, domy i świątynie trzęsły się jakby potrząsał nimi jakiś olbrzym...Przed oczyma Magnego przelatywały jakieś rzeczy. Czuł żar..Płonące zielone szczapy upadały jedna obok drugiej, a zaraz potem nagle coś huknęło tak głośno że przestał słyszeć i zapadł się w długostajny pisk...Nagle świat zawirował, stracił bieguny...Ostatkiem świadomości doktor Magne czuł, jak zsuwa się szybko po pochyłej teraz podłodze w stronę ziejącego otworu który jeszcze niedawno był ścianą...Wszędzie był ogień, zmieszaniu umysłu Magne przypisywał jego kolor, ale parzył tak samo...Jeden rękaw płonął...Wieża się wali - przelatywało mu przez myśl, tak szybko, jak szybko sunął do tyłu po pochylni, wprost w objęcia rozciągającej się tam przepaści...


* * *


Przepadło. Przepadło wszystko. A Surtha Lenk był zdrajcą. Zmieniał plany. Nie tak miało to być. Ale przecież czarodziej wiedział to, wiedział jaki jest Chaos i wiedział, jak to jest służyć Panu Przemian. A jednak wciąż był w tej wieży, za długo, bo była jedna jedyna rzecz której van der Vaart nie zaplanował przybywając do tego miasta.

Ona.

To, że ją pokochał. Od pierwszej chwili, gdy ją oglądał.

To dla Niej. Gdyby nie Ona, dawno już by go tu nie było, zgodnie z planem. Nie było by go tu teraz, biegnącego na złamanie karku po schodach walącej się budowli...Rzucane wściekle zaklęcia z coraz większym trudem utrzymywały go przy życiu, gdy wszystko dokoła trawił nieświęty ogień. Kolejny potężny pocisk spadł niczym meteor i mag usłyszał nagle, jak sufit nad nim eksploduje z hukiem tysięcy dział...Czarodziej zdołał podnieść głowę, by zobaczyć lecący na spotkanie z nim ogromny, większy niż młyńskie koło, urwany mosiężny kandelabr z setkami wciąż jeszcze płonących świec...


* * *


- Dziesięć!!!

Przez moment Jasper czuł się jak najpotężniejszy mag, bo oto po jego słowach nagle runęło wszystko! Ogromna eksplozja wstrząsnęła dzwonnicą i zakołysała nią, zamieniając w rozsypującą się ruderę...Ale nie było już czasu tego rozważać, nie było czasu na nic...Z góry słychać było buchanie olbrzymiego ognia, Tupik nie wiedział, czy to z powodu jego rzutu czy też tego, co działo się na zewnątrz...Jedna ze ścian waliła się, zasypując ich gradem większych i mniejszych kamieni...Węgiel krzyczał rozpaczliwie, przygnieciony od pasa w dół ogromnym kawałem kamienia, spod którego płynęła jego krew...Tam z góry też ktoś krzyczał...I z dołu...

- Uciekajmy!!! - ryczeli "wyznawcy", ci którzy nie zamienili się jeszcze w płonące zielone pochodnie...Tłumek uderzył przez rozwalone drzwi, depcząc gruz i kłusowniczą pułapkę...Marietta czuła, że szarpią ją jakieś ręce - jeden z mężczyzn ciągnął ją z całej siły za sobą na zewnątrz, krzycząc przed dym i ogień:
- Kapłanko!!! Za mną - uchodźmy!!! To wszystko zaraz się zawali!!! Tędy!!!
- Jaspeeeerrr!!!!- krzyczały jej usta, gdy walczyła z ciągnącym ją w stronę zgruchotanych drzwi człowiekiem. Zadarty w górę wzrok Marietty wyławiał rozpadające się drewniane piętra dzwonnicy gdzie byli wciąż jej ukochany i niziołek, skąd spadały kawałki drewna i płonące żagwie.. Jurgen kołysał się na linie. Cały świat trząsł się w posadach, dzwonnica chwiała się i były to ostatnie chwile by się ratować...
- Tędy, błagam!!!
- Jaspeeeeeeeer!!!! - wyrywała się, jakby chciano ją brać na męki.

Pod ich stopami nagle znikała podłoga, zamieniając się w pękające głośno dechy i fruwające drzazgi.

Tupik odruchowo rzucił się w kierunku okna, a przynajmniej tego co z niego pozostało...Kamienie waliły się, wiatr owiał jego twarz a oczy niziołka wszędzie widziały już tylko zielony ogień...Buchało gorąco i gryzł w oczy dym...Za plecami słyszał jakiś świst, obejrzał się przez ramię...Ściana, w której był otwór okienny i której kurczowo się trzymał halfling, waliła się...

Gdy pod nogami Jaspera zabrakło podłogi, jego nogi zamachały jakby chciał wspinać się po niewidzialnych schodach...Ostatnim ruchem rzucił się, chwytając kawałka kamiennych umocnień obiema rękami...Miecz zabrzęczał o kamień metr dalej, banita rozpaczliwie zamachał nogami utrzymując się ledwo, by nie upaść w ślad za kawałkami drewna spod jego stóp tam w dół...Wytrzeszczone z wysiłku oczy widziały poprzez dym, jak z resztek, również walących się schodów prowadzących do góry, z wrzaskiem turla się w dół jakiś płonący zielonym ogniem człowiek, a druga nieznajoma postać z nożem w zębach zjeżdża po dzwonniczej linie - tej samej na której wisiał wciąż zamordowany Jurgen...Jasper wściekle szarpnął się, by poderwać się w górę, jedna z nogawek banity zajęła się zielonym płomieniem...Gdzieś z dołu słyszał krzyk swej ukochanej, a wypełniający walącą się dzwonnicę dym wyciskał z oczu łzy...

Morsliebb zapłakał tej nocy, by długo płakały całe ludzkie pokolenia...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 03-11-2010 o 12:29.
arm1tage jest offline  
Stary 03-11-2010, 14:07   #193
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
.
Stary Bjoorn opowiadał mu kiedyś, bardzo dawno temu, historię swego kuzyna Swendoga z Marggadonów o tym, jak pewnego razu szyb z wyrobkiem, gdzie rył Swendog zawalił się i odsłonił przejście do komór srogiego pustoszego smoka Vircestrixxa. Hermann pamiętał jak wtedy, jeszcze szczeniak i gołowąs z rozdziawioną gębą słuchał wraz z rówieśnikami opowieści starego bajarza. Pamiętał, jak to wyobrażał sobie on i pozostali, jak musiały wyglądać wydarzenia, kiedy niczego nie podejrzewających górników zaskoczył powracający na leże Vircestrixx, a które zasłynęły potem pod nazwą Slakter'uder Unglefjellet - masakry pod Sowią Górą. Stary Bjoorn zawsze ze swadą snuł swoje opowieści. Hermann zasypiał potem z wypiekami na twarzy i mrowieniem na karku jakby to on sam był bohaterem ballad barda. I wciąż słyszał szczęk żelaza i huk płomieni.

Płomienie. Były wszędzie. Wybuchały krwawymi kalafiorami dokoła niszcząc wszystko i wszystkich którzy mieli nieszczęście znaleźć się w swej bezładnej ucieczce w ich zasięgu. To nie był odwrót. To była ucieczka. Bezładna, szalona, paniczna bieganina w każdym kierunku. Byle dalej od wybuchów, od pełzającej ciasnymi uliczkami śmierci, która grzebała w eksplozjach wszystko, co zdołała pochwycić. Gruz latał wokół ze świstem, ranił uciekających, walące się ściany grzebały w oka mgnieniu, zielonkawy ogień popielił wszystko, co tylko zdołał ogarnąć, płomienie ryczały w piekielnym zaśpiewie. To był ich festyn. Ich uczta.
Nawet nie było z kim walczyć.
Mur zawalił się już pod pierwszą salwą. Ci, co nie zostali pod nim, z szaleństwem w oczach i klątwami na ustach, ranni, przerażeni, rozbici zanim spojrzeli wrogowi w twarz biegali bezładnie. Uciekali. Byle dalej od eksplozji. Byle dalej od inferna, jakie otworzyło się nad ich głowami i z dzikością pustoszego smoka niszczyło, zabijało, burzyło wały, mury, budynki, paliło całe dzielnice. Oni uciekali. I umierali. Paleni ogniem, miażdżeni gruzem, duszeni żarem i trującym wyziewem. Krzyki przerażonych, wyrwanych z płytkiego snu mieszkańców bombardowanych dzielnic, bezładne nawoływania w pośpiechu wycofujących się ocalałych z pierwszego pogromu oddziałów mieszały się z rykiem spadających pocisków, grzmotem wybuchów i gruchotem walących się kwartałów.
Potem wszystko ucichło. Skończyło się tak nagle, jak się zaczęło.
A miasto wciąż żyło. Umierało, ale wciąż walczyło. Wycofujący się z resztkami swego oddziału Hermann ze zdziwieniem natykał się na nielicznych posłańców. Pozbawionych chyba samozachowawczego instynktu szaleńców, którzy przez to pozostawione za ich plecami piekło parli w gruzy, by zanieść rozkazy z szaleńczą nadzieją, że zastaną tam tych, którym były przeznaczone. Treść rozkazów była wszędzie taka sama. Zebrać ocalałych, przegrupować i wycofać jak największą liczbę żołnierzy na linię rzeki. Dowództwo najwyraźniej szybko otrząsnęło się z szoku i zorientowało w skali zniszczeń. Położone na wschód od rzeki Wolfen dzielnice niedługo po ataku były już tylko dymiącym, cuchnącym śmiercią cmentarzyskiem, jakimś śnionym w koszmarze morzem ruin, z pod którego pomału wyłaniać zaczęły się ludzkie strzępy. To byli ci, co mieli nieszczęście nie zostać pogrzebanymi w ruinach własnych domostw. Bo właśnie na nich, pozbawionych ochrony murów, opuszczonych przez wojsko, pozostawionych samych sobie na tej wypalonej ziemi niczyjej rzuciły się zastępy hordy. Rzuciły się by plądrować, zabijać i grabić. By dokończyć to, czego nie zdołały dokonać płomienie.



Biegł dymiącą uliczką wraz z innymi. Choć słowo biegli nie do końca można było odnieść do mozolnej wspinaczki od jednej kupy gruzu do drugiej, posuwali się wciąż w kierunku rzeki. Musieli sporo nadłożyć drogi w kierunku na północ, bo z meldunków napotkanych gońców i gęstych tumanów czarnego dymu wynikało, że położone w południowych dzielnicach składy ogarnięte są pożarami.
- Tamtędy nawet ptak nie przeleci - wykrzyczał Walter Gross, rzemieślnik cechu kołodziejów, obecnie sierota, bankrut i kurier.
- To aż tam dosięgły strzały? - zdziwił się Otto Hyncke, piekarz i straganiarz z Małego Targu.
- Eee. Tam gorzało już wcześni - wyjaśnił ktoś trzeci - Mówio, co chaośniki w burgu ukryte... Uny składy podpaliły. Hej.
- A, pierdolisz Johan... - nie dowierzał Otto Hyncke. Albo nie chciał wierzyć.
- Som pierdolisz! - orlonosy Johan w baranicy nie dawał się zbić z tropu - To tutej tyż sie samo zawoliło?
- Ruhe! - niski bas Bleicha zakończył wszelkie rozmowy i osadził oddział w miejscu. Papatrzyli po nim i po sobie. Wzorem khazada zaczęli nasłuchiwać, choć nikt właściwie nie wiedział czego. Gdzieś, ze wschodu słychać było jedynie trzask pękającego w żarze pogorzeliska. I odległe, pełne histerycznego uniesienia wycia hordy. Kurganie, pomyślał Hermann, który z muru znał już niektóre zaśpiewy i kojarzył je. Jednak nie to wzbudziło jego niepokój. Inni też w końcu to zauważyli. Ostrza Stjertaskara i runy Galzar Bar pałały żywym seledynem.

Podeszli ich cicho. Jak wilki. Nie było hałłakowania, gradu płonących strzał, nie było wycia i harcy harcowników. Były za to ciche strzały. To były gobliny. Ci, co przetrwali pierwszy ostrzał rzucili się do walki. Krótkiej, gwałtownej, brutalnej. Przeważyli. Niedobitki zielonych podały tyły i zniknęły w gruzach tym razem nie siląc się już na ciszę. Nerwowe powarkiwania i krótkie wycie oznajmiało, że nie odskoczyli daleko, a to mogło oznaczać jedno: kolejne watahy już nadciągały. A ich został tuzin. Z pięciu dziesiątek ocalałych obszarpańców, jaką miał nadzieję przeprowadzić Bleich za rzekę. Niewiele, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że od dzielnicy Doków dzieliło ich jeszcze dwa kwartały. Chciał ich przeprowadzić, zrobić chociaż tyle... Z Jurgenem pożegnał się był już wcześniej, na murze, we właściwy dla siebie sposób. Nawet pomimo dającego ledwie cień nadziei listu tego Willa. Takiego samego smarka jak Jurgen... Kurwa!... Pożegnał się z Jurgenem. Na żałobę przyjdzie czas. Teraz chciał choć przeprowadzić tych tutaj, jednak obrana taktyka okazała się zła. Byli zbyt wolni i za mało liczni. A opętańcze ujadania nadciągających kolejnych watach odzywały się coraz bliżej.
- Dobra ludkowie. - Bleich postanowił, i zabrał się do objaśniania nowej taktyki najbliżej zgromadzonym - Dość pierdolenia się. Zielone nie odpuszczą. Wiecie to jako i ja, a rozkaz był przebić się do mostu. Tedy będziecie się kumotrowie przebijać. Cwałem i bez oglądania na zad. Zrozumiano?
Chyba zrozumiano, choć nikt nie kwapił się z zapewnieniami. Tylko po minach żołnierzy dało się wymiarkować, że przynajmniej kilku z nich widzi w planie poważne luki. Bleich rozwiał wątpliwości. Przynajmniej tak mu się wydawało.
- Co się gapita? Jak to zielone gówno wyskoczy, salwą, a potem w nogi.
- Wszyćkich nie położym - zaprotestował Johan - Ogarnom nas...
- Nie ogarną - zapewnił Bleich - Moja w tym głowa.
Nie dyskutowano. Każdy chciał żyć... Prawie każdy...
Czekali.
Nie długo. Na dany znak zwolnili bełty i rzucili się do biegu, w stronę rzeki. Bleich też biegł, tyle że w innym kierunku. Dość miał tego pierdolenia. Dość miał bycia tropioną zwierzyną. Dość miał przelatujących przed oczami twarzy. Klausa Bergmana, Manfreda Husa, Torfinna i Einara, Ulfreda Reggostupa, Alberta Mayera... Jurgenna... wszystkich...
Pierwszy zielony łeb poszybował w bok kreśląc lot czarną strugą. Wojownicy hordy zawyli triumfalnie widząc jednego tylko szarżującego przeciwnika. Zawyli i skoczyli. Wkrótce ich okrzyk napełnił się nowymi nutami. Cierpienia. Strachu i umierania.
.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 03-11-2010 o 14:57.
Bogdan jest offline  
Stary 10-11-2010, 20:46   #194
 
Morfidiusz's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwuMorfidiusz jest godny podziwu
WOLFENBURG
Noc, w którą Morsliebb zapłakał

Nie było co tłumaczyć,nie dostał posłuchania. Niczym dla nich była Marietta w opałach, niczym uprowadzony Jurgen. Nie chcieli słuchać, mieli wszystko w dupie. Obłędny strach przed zdrada, ledwo skrywana panika ogłupiała obrońców. Nie było sensu stawiać oporu, zwłaszcza, gdy pierwsza próba nie przyniosła rezultatu. Drugiej mógł już nie przeżyć, zresztą pierwsza przeżył jeno dobrej pamięci Leszka piwowara, którego brata wczorajszego dzionka odratował. To on wstrzymał kosę, która kaprawy chłystek już niemal do gardła mu przystawiał zaraz po tym jak oprawcy zęby posypały się po bruku. Nie było jak walczyć było ich za dużo, zresztą Will nie chciał przelewać bratniej krwi, nie teraz kiedy każde ramię znaczyło tak wiele. Zegar wybijał już północ kiedy zatrzasnęły się za nim kraty. On był tu, tak daleko od niej, tak daleko od paszczy szaleństwa, którą zgotował dla niej ten plugawy czaromiot. William miał dość. Stłoczony w małej celi z różnej maści barachłem odchodził od zmysłów. Nie słyszał kiedy bębny zmieniły swą nutę, za nic miał odgłosy kolejnego ataku, ale na to co było dalej nie mógł być obojętny. Odgłosy paniki i wstrząsy, aż po fasadę, jęki , skomlenia i zielona gehenna, która spadła na miasto niczym armagedon. Nim jeszcze padła wschodnia ściana w celi wybuchła panika. Zwłaszcza po tym jak ostatni strażnik opuścił korytarz zostawiając niedoszłych skazańców na pastwę losu. Zwłaszcza kiedy kolejne pociski, niczym boskie komety zaczęły opuszczać niebiosa. Wpierw osunęła się cześć muru wznosząc kurzawę i odsłaniając niebo. W innym miejscu i innym czasie był by to znak od losu, teraz widok zielonego księżyca budził trwogę w sercach najtwardszych. Blask płomiennych pocisków spowijał niebiosa niczym huragan godząc we wszystko co napotkał. Cela zamarła na wieść o mknącej zagładzie, którą niebiosa pchnęły w kierunku sufitowej wyrwy. Przyszło gotować się na śmierć, Pani Małodobra zapraszała do swego upiornego tańca. Zielony płomień ogarnął izbę, a huk eksplozji powalił i tak już leżących ze zgrozą w oczach pensjonariuszy przymurnego karceru. Minęła dłuższa chwila nim resztka ocalałych zdołała wygrzebać się z pod ciał poległych złoczyńców. Zielone płomienie harcowały po zmasakrowanych ciałach i ruinach tego co kiedyś było więzieniem. Wschodnia ściana padła odsłaniając furtę do wolności, a raczej piekła, które czekało na zewnątrz...
Will nie pamiętał dobrze jak przedzierał się do wyjścia osłaniając się od chaotycznych jęzorów korpusem jakiegoś nieszczęsnego wyrostka, ale widok bombardowanego miasta na stałe zostawił blizny w jego psychice. Wszystko płonęło, resztki ocalałych obrońców błądziły bezładnie próbując uniknąćcoraz to nowych pocisków. Co chwilę legły w gruzach kolejne budynki. główna bram, a raczej jej zgliszcza odsłaniały dalszą część horroru, którą obrońcom z gotowali upiorni bogowie. Hordy wlewały się do miasta nie bacząc na zielony ogień mknęły na przód z imieniem swego boga na ustach niszcząc wszystko co stanęło na ich krwawej drodze. Will nie miał wątpliwości nastawał koniec. koniec wszystkiego, co było mu drogie, wszystkiego co było ludzkie, nastawał czas zmian, czas chaosu. Chłopak spojrzał raz jeszcze na bombardowane miasto, dzwony już nie biły, nie było dzwonów, ruiny katedralnej wieży smagały zielone płomienie, kolejne wybuchy i jednostajne jęki płonących mieszkańców. W oddali z łoskotem runęła wieża znienawidzonego maga - MARIETTA!!!
Will niczym zahipnotyzowany, nie zważając na ogarniające wszystko wokoło zielone ognie, ruszył do stanicy przez jamę, która jeszcze niedawno nazwać można było drzwiami, odszukał miejsce, gdzie rzucono jego brońwraz z innym żelastwem odebranym zamkniętym. Dobrał jeszcze jeden miecz, napełnił kołczan tym co było pod ręką i ruszył ku ogarniętej płomieniem wieży.
Płomienie szalały wokół pustosząc resztki niegdyś cieszącego się dobrobytem miasta, dziś gruzowiska, które na długie lata pozostanie jeno cmentarzyskiem. Biegł wolno starając się omijać coraz tonowo powstałe przeszkody i większe skupiska penetrującej miasto hordy. Nie uciekał w popłochu, nie porzucał broni jak większość uciekających w panice wolfenburgczyków. Parł na przód przez szalejące zielone płomienie, zostawiając za sobą kalające bruk zielone plamy goblińskiej posoki. Nie było sensu uciekać, trzeb było przeżyć, dla NIEJ i dla zemsty, której smak napędzał go do działania, dodawał odwagi i prowadził do celu. Trzeba było to zakończyć zanim nadejdzie ciemność i odebrać to co zostało odebrane. Mknął jak cień przez martwe gruzowiska, wieża była już blisko...
 
__________________
"Nasza jest ziemia uwiązana milczeniem; nasz jest czas, gdy prawda pozostaje niewypowiedziana."
Morfidiusz jest offline  
Stary 14-11-2010, 19:17   #195
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
WOLFENBURG
stolica prowincji Ostland
noc, w którą Morsliebb zapłakał



Nie było czasu na analizę wydarzeń, wybuch tuż po rzucie świadczył o podpaleniu beczki prochu... choć niemożliwością było aby buchło to tak szybko... chyba że na wybuch ktoś tam na górze był przygotowany ... chyba że ktoś chciał ostro zabawić się z ekipą ratunkową. Ekipą po której wkrótce miały zostać resztki. Zbiry wynajęte przez Tupika właściwie już nie żyli - co pracodawca przyjął z pewną ulga, bał się ich nie mniej niż porywaczy, ale nie miał zbytniego wyboru w doborze sprzymierzeńców. Po tych których wynajął mógł spodziewać się wszystkiego - głownie noża w plecach na zakończenie robótki.

Chaos w czystej formie, tego się Tupik nie spodziewał. Deszcz zielonkawego ognia niosący zniszczenie i spustoszenie. Halflingom nie trzeba było powtarzać jak bardzo zły jest chaos, ale to co widział zdawało się być jego esencją. Niszczącą wszystko i wszystkich siłą, nie da zatrzymania. Mógł mieć jedynie nadzieję, na to , że śmiercionośny deszcz szybko się zakończy, ale w chwili gdy padał nie było nawet co na to liczyć, trzeba było się chronić. Tylko jak? Skoro nawet dzwonnica zawalała się pod wpływem parzącego i niszczycielskiego ognia przez myśl przebiegły mu jedynie dwa słowa - kapłanka i kanały. Jakiekolwiek inne miejsce było skazane na zagładę, kapłanka mogła być chroniona mocą bóstwa, a kanały... były jedyną solidną konstrukcją która mogła ich ochronić przed śmiercionośnym zielonkawym płomieniem spadającym z góry...

- Do kanałów - krzyknął znajdując się dość szybko na dole, co prawda ręce przetartą liną i przeszywający ból w nodze która wciąż pulsowała od wcześniejszego zranienia, piekły bólem, ale w tej chwili nie liczyło się nic prócz ucieczki. Właz znajdował się niedaleko - tam gdzie go dostrzegł kierując się do dzwonnicy a jednocześnie ignorując. Nie przypuszczał nawet że ten sam właz może okazać się zbawienną ucieczką, schronieniem, nie tylko dla niego ale i dla całej reszty - nie małego tłumku wyznawców, oraz przyjaciół. Jedynych jakich miał w tej chwili, jedynych na których życiu jeszcze mu zależało. Chwycił kawał rozerwanego dachu podnosząc go nad sobą i czyniąc prowizoryczną tarczę choć wiedział, że ta długo nie wytrzyma, nie było jednak ani czasu ani sposobności nad tym by wymyśleć coś mądrzejszego.
Płonący chaośniczy deszcz przyśpieszał wszystkie decyzje bardziej niż odliczanie Jaspra.
 
Eliasz jest offline  
Stary 15-11-2010, 21:25   #196
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
WOLFENBURG
noc, w którą Morsliebb zapłakał


Widziała to już. Rozbite na wiele przebłysków, w wizjach zapominanych po przebudzeniu. Teraz rzeczywistość wydaje się kolejnym koszmarnym widziadłem.
Płonie dom, którego dach zapadł się pod łzą; płoną w nim nawet kamienie, topią się w migocący żużel. To nawet nie byłoby straszne, gdyby nie uwięzieni w środku ludzie. Ale są tam i krzyczą. Już ich słyszała; przez chwilę. Teraz ich krzyk nie ma końca.
Ktoś szarrpie ją za ramię - Kapłanko! Uciekać? Bez Jaspera? Nie! Szlochając, wołała jego imię, szarpała się i opierała próbującym ją wyprowadzić. Gdy zjawił się przy niej wreszcie - objęła go mocno, rozpaczliwie. Dopiero teraz zdołała zebrać myśli.

Nie pomożesz wszystkim, Marietto. Nie możesz. Wyprowadź tych, którzy są przy tobie. Ochroń przed nieświętym ogniem, przed łzami z nieba - to zdołasz! Tyle zdołasz!

Nagle coś przeskoczyło, z jednym uderzeniem serca Jaspera pod policzkiem. Znowu była w stanie czynić to, co powinna.
Zaintonowała modlitwę, błagając Sigmara o ochronę dla towarzyszy. Blask objął członków grupy, zajaśniał na ich czołach. Twarze, wcześniej upiorne w zielonawej poświacie, nabrały normalniejszych barw.

Chwilę później pobrnęli kanałami, prowadzeni przez Tupika. Blask ochrony był słabiutki, lecz wystarczał, by widzieli się nawzajem. Marietta, kurczowo trzymając dłoń ukochanego, szeptała litanię do Młotodzierżcy. Dwóch czy trzech wiernych zaczęło modlić się wraz z nią. Chwilowo - chwilowo byli niemal bezpieczni.

Co jednak, gdy dotrą do końca sieci kanałów? Gdzieś będzie trzeba wyjść na powierzchnię. I co z Williamem? Co z Bleichem? Na te pytania nie było odpowiedzi poza modlitwą.
 
Rhaina jest offline  
Stary 18-11-2010, 13:13   #197
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Zaklęcie wyrwało się z jego piersi, jakby ktoś hakiem wyciągał mu wnętrzności. Zmieszane z niedającym się powstrzymać okrzykiem przerażenia, niedokładne. Wysiłek aż go zamroczył, bo też potężny czar kosztował wiele. Znajomy pisk przeciął uszy Erwina van der Vaart, gdy przestrzeń zakrzywiała się i poddawała jego woli...Przerażony chudy służący, przyparty hukiem do walącej się już ściany najpierw stwierdził, że nic nie słyszy, a gdy odważył się otworzyć oczy pobladł... Stał zupełnie gdzie indziej niż gdy zamykał oczy, a raczej stał w tym samym miejscu, ale piętro wieży wyglądało zupełnie obco...Przed szeroko otwartymi oczami pachołka schody, które powinny biec tędy, zakręcały teraz ciągnąc się przy jednej ze ścian...Służący, w scenie bez dźwięku widział jak zbiegający po tych schodach wielmoża próbuje uchylić się przed opadającymi tonami żelaza ogromnego kandelabru...

Czarodziej wiedział, że udało się tylko częściowo. Zatoczył się na zimną ścianę, uszedł przed spadającym kandelabrem zyskując może półtora metra - na tyle by żelastwo nie zgniotło go jak muchę, nie tyle jednak by mosiężna krawędź nie zahaczyła go...Poczuł jak ciężar z chrzęstem łamie mu lewy obojczyk, poczuł też swąd palonych tkanin i ciała... Wszystko zamieniło się w ból i świat zaczął wirować...

Służący, ściskając w ręku worek ze zrabowanymi właśnie dobrami z parteru, z otwartymi szeroko ustami patrzył jak żyrandol roztrzaskuje się niedaleko niego o pokrytą gruzami posadzkę, a tam wyżej uderzony wielmoża, którego płaszcz zajął się ogniem od świec zatacza się i wyjąc koziołkuje po schodach w dół...Jak płonąca kula, z hukiem stacza się na pokryte wciąż drogimi dywanami podłogi najniższego poziomu tego, co zostało z wieży...Pachołek Matheus nie czekał, by zobaczyć czy tamten będzie w stanie się podnieść, nie niósł pomocy, oszołomiony rzucił się nagle pędem przesadzając gruz, ku stojącym jeszcze drzwiom prowadzącym na zewnątrz płonącej pułapki...

Jego ciało było jak jeden wielki ból, płonął...Wciąż jednak żył, van der Vaart otworzył nabiegłe krwią oczy, patrząc w płonące zielonym ogniem belki stropu mamrotał jak w gorączce słowa formuł...Podniósł się, zerwał z siebie płonący płaszcz, zaklęcia mogły powstrzymać na chwilę trawiący jego ciało ból poparzeń i potrzaskanych kości, ale świadomość pojawiała się i znikała niby księżyc tylko czasem wyłaniający się zza chmur... Chwiejąc się, zataczając ruszył ostatkiem sił w kierunku drzwi...Zebrał się cały w sobie, aby jedyną sprawną ręką pociągnąć uchylone nieco, popękane już odrzwia. Pociągnął za uchwyt, wysiłek znów niemal go powalił, ale usłyszał skrzypnięcie zawiasów i poczuł powietrze pachnące dymem oraz śmiercią na swojej twarzy...



* * *


Kanały...

Zostawili to za sobą, a raczej nad sobą...Ogień, wrzaski, obłędny zielony blask. Mimo to słychać było całe pandemonium dziejące się tam, na powierzchni, może nawet bardziej przerażające, bo stłumione, oddające pola karmionej przecież jeszcze świeżymi wspomnieniami wyobraźni. Można wierzyć lub nie, ale ci którzy przeżyli zawalenie się dzwonnicy - od kiedy kapłanka nałożyła na nich swoją ochronę - nie ginęli już od padającego wciąż morderczego deszczu. Biegli i dopadali otwartego przez niziołka włazu, jeden po drugim, a spadające z nieba zielone płomienie po prostu ich omijały. Niziołek wskakiwał ostatni, dopiero gdy w ciemnym otworze zniknęli Jasper i Marietta, zamykając za sobą właz...

Stali więc w wielkim podziemnym tunelu, przestraszeni, oszołomieni, rozglądając się po wilgotnych murach, walcząc ze smrodem który ciągnął treść żołądka na zewnątrz. Tu kapanie wody i każdy dźwięk z miasta nad nimi odbijał się głuchym, niepokojącym echem...Część ludzi zginęła pod walącą się dzwonnicą...Nie było ich już wielu, nie mieli ze sobą żywności, a światło dawały tylko dwie pochodnie. W ich blasku patrzyli na swoje przerażone, osmolone twarze...Marietta trwała, przytulona do ukochanego...Pod porwaną nogawką Jaspera były świeże poparzenia, na jego twarzy malował się ból i gniew. Tupik patrzył na niego w półmroku, zastanawiając się jak wydostał się z trafionego zielonymi bombami, walącego się budynku. Czy to ważne? Z chwilą, gdy deszcz ognia zamienił wszystko w piekło, większość z nich przestała interesować się innymi. Przetarte od liny dłonie halflinga przypominały mu, jak on sam się uratował. Co się stało z resztą najętych kompanów? Co z ujętym więźniem? Czy zbój, którego widział pod koniec uchodzącego z góry na linie, przeżył? Niziołek tego nie wiedział, a potem, gdy już szli dalej podziemną drogą i zapytał o to Jaspera, okazało się że i on nie miał czasu tym się zajmować. Żyli, i to się liczyło...Tupik prowadził pochód, bo jako znający się na jaskiniach był jedynym, który miał pojęcie o podróżowaniu pod ziemią - a i kanałami przyszło mu już w życiu nie raz się przedostawać...

Prowadził więc dalej całą, znajdującą się na granicy przerażenia gromadę dalej, nie mówiąc im tego co kołatało mu się pod czaszką...Że kanały podmiejskie to labirynt, a oni nie mają mapy. Ale przede wszystkim nie mówił tego, że najczęściej kanały mają swoich mieszkańców...

Byli już sporo dalej, sporo po tym, jak ucichło bombardowanie. Wtedy wysoko, nad swoimi głowami usłyszeli dziwne dźwięki, gardłowe ryki i piski które nie mogły już pochodzić z ust ludzi...Chwilę stali z uniesionymi głowami...Ryki zbliżały się, a wkrótce dołączyło do nich dudnienie tysięcy stóp...

- Armia...- powiedział ponuro Jasper - ...armia właśnie wdziera się do miasta.
- Dalej...- Tupik udawał, że dobrze zna kierunek - Nie możemy tu zostać!

Wciąż było pusto, a pochodnie wciąż jeszcze były mocne. Niziołka zaczynało denerwować to, że nie było śladu żadnych wyjść...Trzęśli się z chłodu i wilgoci. Halfing nie chciał zdradzać się z obserwacją, że nie było tu żadnych szczurów...Wtedy to natknęli się na pierwsze rozwidlenie dróg.
Szeroki kanał, śmierdzący najgorszymi nieczystościami wzdłuż którego się dotąd przemieszczali, skręcał kierując się szerokim korytem na wschód. Na rozwidleniu, gdzie leżały sterty przegniłych dawno i dziurawych beczek, od głównego koryta szły dwa mniejsze tunele, na północ i południe.

- Co dalej...? - Jasper przeniósł wzrok na niziołka. W świetle pochodni halfling zobaczył wiele innych spojrzeń skierowanych na jego skromną osobę. Był głodny, cholernie głodny.
- Cicho! - krzyknął nagle jeden z "wyznawców". - Słyszycie?

Zamilkli...Nic chyba nie jest w stanie opisać tej grozy, gdy wytężony słuch począł wyławiać odległe, dziwne odgłosy...Były daleko, ledwo słyszalne. Echo sprawiało, że trudno było ustalić skąd właściwie się biorą. Były to chyba krzyki czy też warkoty jakichś stworzeń...Raczej nie ludzi...
A najgorsze jest to, że tym razem nie brały się już one ze świata nad nimi. Dobiegały z kanałów...



* * *


Z wieży pozostał właściwie tylko parter... William pędził w stronę wrót...Było mu wszystko jedno, nie baczył już na nic, na uchodzących w przeciwną stronę wrzeszczących ludzi, na trupy, na płonący wszędzie zielony ogień...Z mieczem w dłoni i zaciętą twarzą biegł w stronę ostałych drzwi, widział jakiegoś młodego pachołka który w panice, z workiem w ręku wybiegał właśnie z ruin płonącej wieży, nie trudząc się nawet domknięciem odrzwi za sobą...William przesadzał kamienne schody, skacząc jak ryś, z zimną determinacją, zaciskając w ręce rękojeść broni...



- Gdy to się stało, czy był wtedy sobą? - zawiesił głos bajarz - Czy to, co kłębiło się w jego głowie jak w gotującym się garze było powodowane gniewem, wściekłością i rozpaczą, czy też wiszący tam nadal nad jego głową Morsliebb roztaczał nadal swój wpływ nad biegającymi wszędzie pośród straszliwej pożogi ocalałymi ludźmi? Dość powiedzieć, że w młodzieńcu nie było chwili zastanowienia co robić gdy jego oczom, rozpędzonego by jak taran przebić się przez zajmujące się już ogniem drzwi, ukazał się w nich nagle Ten...Ten, którego William obwiniał za wszystko - za porwanie Marietty, za zniknięcie kamienia, za wszystkie te straszne przeżycia które zamieniły jego spokojne niegdyś życie w piekło...W otwartych drzwiach widział pochyloną postać, której twarz pamiętał z kościoła...Czy młodzieńca objął we władanie Chaos, czy też opętana zemstą wola nie dopuściła innego rozwiązania...

Milczenie wokół studni było absolutne. Jakby wszyscy wokół pomarli, a opowiadający gadał tylko do siebie...

- W pełnym biegu William nie pomyślał nawet o czymś innym, niż o tym, co naprawdę zrobił...

Teraz ręce bajarza poruszają się. Rysują kształty. Naśladują ruch...Głos niesie się po pogrążonej w ciemności i ciszy wsi...

- Stopa odbija się od ostatniego kamiennego stopnia...Ostrze samo kieruje się ku temu, który podnosi zaskoczony głowę i otwiera jeszcze usta, ale nie zdąży już wyrzec ani słowa, zanim...Pchnięcie z ramienia, sztych w który William wkłada wszystko to, czego zdążył się nauczyć i cały swój gniew...Erwin van der Vaart wygina się w łuk, gdy ostrze przebija jego korpus, wzrok wbity w przeklęty księżyc a popękane usta są otwarte. Nawet nie krzyczy, z jego gardła wydobywa się charkot...William, ten chyba coś krzyczy...Puszcza oszołomiony swój miecz, utkwiony w ciele maga...Czarodziej, z otwartymi szeroko z niedowierzania zamglonymi oczyma osuwa się powoli, rozkłada krzywo na kamiennych schodach prowadzących do ruin płonącej wieży...Połowa jego ciała jest zdruzgotana, nadpalona, a z rozbitej głowy leje się krew której strumyczki łączą się na bruku z obitą rzeką juchy z najnowszej rany. Mimo to żyje jeszcze, choć gaśnie w oczach, dusza niechętnie opuszcza podtrzymywane jeszcze mocą magii ciało...

- Gdzie jest Kamień?!!!- szarpie go za odzienie William, gorączkowo przeszukując jego spaloną szatę. Van der Vaurt najwyraźniej nie ma go przy sobie, a uciekając przed pożogą nie brał również ze sobą żadnych toreb - Piekielny durniu, gdzie go ukryłeś?!!!

- Powiedział, czy nie?!! Co powiedział?!!!- gorączkował się jeden z wieśniaków, nie umiejąc się powstrzymać - Co un powiedział?!!!
Bajarz przeciągnął tę chwilę najdłużej, jak tylko się dało.

- Dygocząca chuda dłoń, obciążona wciąż drogimi pierścieniami wyciąga się w kierunku odległego ratusza.- potok słów jest szybki, gorączkowy - William rozumie, odwraca na moment głowę w tamtą stronę. Potężne zabudowania tylko częściowo uszkodził płonący deszcz, choć dym zasnuwa wszystko...
- Tam...- charkot już tylko trochę przypomina ludzką mowę - Nie pozwól,by...
Ciało coraz bardziej osuwa się na kamiennych stopniach. Van der Vaart umiera, zapomina zdania w jego połowie, zaczyna bełkotać jak w gorączce...
- Za późno...Już za późno...Wszystko skończone, matko...Nie ma już nadziei...
William jest także jak w malignie. Nie bacząc na stan maga, szarpie go energicznie za poły okrwawionych szat.
- Gdzie jest dziewczyna?!!!
- To koniec...Odeszła...- mamrocze potrząsany.
- Co zrobiłeś Marieccie, sukinsynu?!!!- wrzeszczy ze łzami w oczach William.



- Ma...rietta...

Imię działa jak zaklęcie, na moment, ostatni raz resztka świadomości wraca, w oczach Erwina van der Vaart ostatni raz pojawia się światło. William patrzy, jak trzęsąca się dłoń maga ściąga z trudem z palca jeden z pierścieni...
- Ja...Dla niej...Ja ją...Posłałem ludzi, by ją...Uratowali...Wyprowadzili z miasta, zanim...

Dygocząca ręka usiłuje wepchnąć Williamowi oprawiony klejnot...

- Weź...Weź to...Znajdź mojego człowieka...Mówią mu Wurst...Pokaż mu to, a posłucha cię...Może im się udało...Może ją ma...

Młodzieniec widzi, że oczy tamtego znów zasnuwają się mgłą...Wątek rwie się, głos jest znów coraz słabszy...
- Ja ją...Ja ją ko...Za późno...Nie żyją...Tarcza...Za późno...Odejdź...Już jej nie ocalisz...- czarodziej kona.

- Kłamiesz!!!- William zrywa się we łzach, szarpnięciem wyciąga miecz z ciała...Czarodziej zsuwa się po schodach topiąc się niemal we własnej krwi i flakach. Jego usta cały czas się poruszają, ale prawie nic nie słychać a może mag mamrocze dziwne słowa w nieznanym młodzieńcowi języku...Oszalały William nie słucha, tnie w półpiruecie, szeroko. Odcięta głowa Erwina van der Vaart toczy się z hukiem po kamiennych stopniach kończąc swoją drogę w bajorze pełnym zwęglonych desek. Wygięta nienaturalnie dłoń od ręki pozbawionego głowy ciała rozchyla się jak kwiat, pierścień spada z niej, stukając po kamiennych schodach i zatrzymuje się u stóp ciężko dyszącego młodzieńca...

W jego głowie trwała burza, zupełnie jak wszędzie dookoła. Myśli goniły jedna drugą. Odeszła...To nieprawda, tak być nie może...Ona musi żyć..Przeznaczenie....Kamień...Ratusz...Wspomni enie mszy...Palec Magnusa Pobożnego...Odnaleźć relikwię...Biegiem! Cud...Musi stać się cud...

- Idą! - rozlegają się krzyki uciekających, przebijające się z trudem przez płacz i rzężenia rannych - Idą, ratuj się kto żyw! Za rzekę!!! Idą!

Ciało Williama spina się do biegu. Zanim jednak puszcza się pędem do ratusza, wzrok jego pada jeszcze na leżący u jego stóp pierścień Erwina van der Vaart.



* * *

Dociągnął ich...Przebili się przez środek miasta, widzieli po drodze całkowicie zniszczony Kościół, niedawną dumę miasta, i jego zawalone wieżyce. Widzieli ratusz, który ostał się ze wszystkiego cudownym chyba zrządzeniem losu, a może dzięki swej niesamowicie solidnej i zwartej bryle, w miarę nienaruszony - choć po wspaniałych zdobieniach nie było już śladu. To z ratusza, gdy ustało bombardowanie, w panice uciekali chroniący się w nim ludzie którzy w momencie kataklizmu byli na rynku...Było ich wielu, ale jeszcze więcej z nich pozostało na głównym placu miasta...Trupy były wszędzie, a na tak wielkiej przestrzeni robiły piorunujące wrażenie. Jeden z oddziału oszalał tam od tego widoku, nie mogli go zatrzymać, zginął im w którejś z uliczek. Musieli iść dalej...Wszędzie były ruiny i pożar, Herman sapał, gdy kluczyli rozpaczliwie napotykając co rusz zawaloną gruzem nieprzechodnią ulicę czy też nieprzebytą ścianę ognia...Widzieli też dużo innych, jeszcze gorszych rzeczy. Ale szli...Ku rzece...
Z tych, którzy przeżyli zawalenie murów, teraz została ich nie dużo więcej niż połowa. Wcześniej... Wcześniej osłaniał ich odwrót, zieloni szybko nauczyli się że nie są w stanie stawić mu czoła - rozlewali się więc przed nim jak woda, okrążając go i szukając łatwiejszych ofiar. A do tego ciągle strzały...Wiedział, że tylko dzięki Tarczy nie pozostał tam, zhańbiony śmiercią z rąk tych pokurczów, zdawała się przyciągać pociski, kierować je na inny tor, łamać drzewce a nawet powodować z daleka pęknięcia cięciw. Ale do jego towarzyszy z oddziału strzały wciąż leciały...Potem zieloni odpuścili, gdzieś mniej więcej w centrum miasta, widocznie czekając na resztę pobratymców. Odtąd ich wrogami była już tylko panika i ogień. Ludzie trzymali się go, a kiedy już po zachodniej stronie miasta dołączyli do ciągnących ku rzece, wcale licznych oddziałów wojskowych, ocalałych poprzez schronienie się z innymi w ratuszu, mógł odetchnąć...Oni padali na kolana...Gwar i nawoływania wojskowych narastały, a w okolicach starej zniszczonej całkowicie bombardowaniem dzwonnicy okrzykiwały już ich pierwsze straże...Krzyczano, że wszystko, co za rzeką ocalało...

Tu, po wschodniej stronie mostu, panowało największe, ale jednak już kontrolowane zamieszanie...Było to całe wojsko, które jeszcze żyło i wszyscy mieszkańcy którzy byli w stanie utrzymać broń...Część oddziałów ochraniała przejście, a raczej bieg ocalałych kobiet i starców, uchodzących jak zwierzęta na drugą stronę, tam gdzie nad nietkniętą deszczem zachodnią częścią miasta ponuro rysowała się sylweta zamku. Bleich z ciekawością zauważył, że wielu ludzi kręci się tam nisko, przy przęsłach mostu. Tymczasem na przedpolach widział wszędobylską, przemieszczającą się postać Marszałka von Schpeera, we wspaniałej zbroi wydzierającego się językiem ulicy czy wojskowego obozu. Dwoił się i troił, przegrupowując ocalałe jednostki, wydając szybkie rozkazy żywym jeszcze oficerom...Wszyscy uwijali się jak w ukropie, ponaglani jego siarczystymi przekleństwami.

- Oszalał! - kręcił głową kapitan Siegfried Bachus, którego ponury, przetrzebiony mocno oddział właśnie połączono z niedobitkami Cechu Włókniarzy. Herman znał go z pamiętnej popijawy w "Rubasznym Niedźwiedziu", gdzie to wydało się, że papiery świadczące kompanom o jego szlachetnym pochodzeniu nabył miesiąc wcześniej na rynku. Miał być sądzony. Wypuścili go z lochów? Widocznie tak, może nawet całkiem niedawno. Chwilowo przestawało to mieć znaczenie. - Ten von Schpeer myśli kurwa, że jesteśmy tacy popieprzeni jak on sam?

Krasnolud łapał oddech, oparty na toporze. Krew z mniejszych ran ciekła powoli. Dym przesłaniał wszystko, gryzł w oczy. Wyglądali wszyscy jak banda umorusanych diabłów, na zadupiu piekła. Z daleka narastał wrzask nacierających na miasto...

- Jakie rozkazy?! - wychrypiał khazad.
- Powiedział, że potrzebuje tu czasu! Ktoś musi przytrzymać tę nacierającą halastrę, przynajmniej pierwszą falę, mówi jakby chodziło kurwa o pieprzoną sraczkę, dopóki nie zdążę przerzucić cywilów na drugą stronę i przygotować obronę!
- Kto byłby na tyle porąbany by to zrobić? - warknął ktoś, kto chyba dziś pożegnał się z jednym okiem.
- Ochotnicy, kurwa. - zgrzytał zębami Bachus, oglądając się na gromadę ludzi których miał pod sobą. - Niektórzy już wyruszyli parę minut temu, obchodzą od Kaiserstrasse. Mamy do nich dołączyć. Wytrzymać ile się da, a potem spierdalać na tyły. Jak zdzierżycie, powiedział, dostaniesz ten swój tytuł. Dacie wiarę?!
- Co to za wojsko poszło?
- Trochę naszych, którzy nie mają już nic do stracenia. No i ta pieprzona zamorska kompania...- Siegfried liczył przed wymarszem swoich ludzi - Najemni. Tym obiecał dodatkowy geld.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 18-11-2010 o 14:04.
arm1tage jest offline  
Stary 30-11-2010, 14:52   #198
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Halfling nie miał wielkiego wyboru, musiał zdecydować gdzie iść dalej i musiał zdecydować szybko. Miał świadomość, że znaleźli się w pułapce - miał nadzieję, że nie bez wyjścia. Brak szczurów już dawno uświadomił mu jak jest źle, żałował nawet, że nie został ani jeden - szczury mogły wskazać wyjście a tak... widać, że zagrożenie przybyło już dawno i co gorsza nieuchronnie zbliżało się do małej, bezbronnej grupki.

- Za mną. - zaordynował Tupik, potwierdzając oczywistość i starając się zachować poważne, niezałamane brzmienie głosu.

Był już zmęczony, ale adrenalina napędzała go sama - dochodzące z kanałów dźwięki przyspieszały każdy jego krok, choć obawiał się o to czy nie przybliża się właśnie do śmierci.

Na wyjście z kanałów drogą wodna specjalnie nie liczył, obawiał się krat lub armii zielonoskórych - gdyby krat już nie było. Pozostawało liczyć, że gdzieś po drodze znajdą wyjcie z kanałów na miasto, choć i tam nie było co liczyć na jakiś większy azyl. czuł, że lina wokół gardła zaciska się coraz bardziej a ponura świadomość, że palący deszcz niszczył i zabijał wszystko nie dawała mu wielkich nadziei. Póki co wciąz jeszcze żył, co pulsujący ból w stopie uświadamiał mu z każdym krokiem ' Póki boli znaczy że żyjesz" - pomyślał w przypływie wisielczego humoru.
Nie miał siły na dodanie otuchy pozostałym, słowa grzęzły mu w gardle nie chciał nikogo okłamywać, a prawda mogła ich tylko załamać, nie mówił więc nic.

Spoglądał tylko ku sufitowi licząc , że znajdzie w końcu jakiś właz lub choćby schodki prowadzące być może do jakiejś nie zawalonej piwnicy... Zastanawiał się przez moment czy była jakaś budowla mogąca wytrzymać deszcz ognia a do głowy przychodził mu tylko zamek...
" Zamek powinien mieć wyjście do kanałów, co prawda pewnie zamknięte, ale z otwarciem zamkniętych drzwi czy krat to sobie poradzę... z zamku zaś będzie można wydostać się na miasto, lub zwyczajnie się bronić drogo sprzedając swoje życie..."
- jak pomyślał tak postanowił zrobić kierując ucieczką przy każdej możliwości i rozwidleniu w stronę zachodu - tam gdzie mieścił się zamek. Znalezienie wyjścia do zamku było jak szukanie igły w stogu siana, ale lepszego pomysłu , choćby na kierunek marszu i tak nie miał i wiedział, że cała reszta już dawno zatraciła pojęcie gdzie się znajdują, liczyli , że wie to halfling i że doprowadzi ich do wyjścia a Tupik nie lubił zaprzepaszczać czyjegoś zaufania...
 
Eliasz jest offline  
Stary 01-12-2010, 10:14   #199
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
WOLFENBURG KAISERSTRASSE

Stary Wolfenburg nie widział jeszcze takiego wojownika, choć setki ich, ba, tysiące przez kilkaset lat od posadowienia miasta przewinęło się przez jego ulice. A było wśród owych tysięcy wiele przedziwnych indywiduów. Ten nie był ani największym, bynajmniej najpotężniejszym, czy nawet najpyszniej odzianym i uzbrojonym z nich. Przeciwnie, gnającym za rzekę szczurom jawił się brudną, obszarpaną, cuchnącą dymem, juchą i śmiercią niezgrabną kupą mięcha, z pewnością szaloną, bo kroki swe stawiającą w kierunku, którego żaden obdarzony instynktem samozachowawczym szczur z pewnością by nie wybrał. On szedł tam, gdzie dopalały się zgliszcza. Tam, skąd nadciągała horda, a wraz z nią strach, zniszczenie, śmierć i pędzące całe to nieszczęście niczym szalone pastuchy pomioty Czterech.
Sam dziwił się sobie. Do łez niemal rozbawiony przedziwnym zrządzeniem losu, ironią, gdyby miał szczęście jak dotąd spotkać na swej drodze kogokolwiek na tyle światłego i cierpliwego, by zdołał odsłonić przed nim głębię zagadnienia, że oto teraz przyjdzie mu stanąć ramię w ramię z, jak ich określił swego czasu ten kislevski lis Ivan Prokofiew, tymi tileańskimi łochami, najemnikami bijącymi się za złoto w obronie miasta, które podobnie jak ich, jego gówno obchodziło. Niesławne Czerwone Rękawy. Legion Gwiazdy Zwycięstwa Bruno Haupleitera, takiego samego jak oni wszyscy rzeźnika na tyle bezwzględnego i okrutnego, by utrzymać żelazną dyscyplinę pośród armii rzezimieszków i morderców. Wyrżnął im jeńców, prawda. W bitce padło kilku z nich, też fakt. Ale to było w gniewie, niechcący, jak to miał w zwyczaju często powtarzać, więc się nie liczy - łomotała się po czerepie myśl. Srać na nich - zagłuszała pierwszą inna - niech no który parch warknie jeno...
Te i dziesiątki podobnych kłębiło się pod rudą czupryną krasnoluda, kiedy pokonywał kolejny już raz drogę do Kaiserstrasse. I choć były wśród owych myśli niemiłe a nawet straszne, wstrętną z przyrodzenia, a z wiekiem wcale nie wypiękniałą facjatę Hermanna Vanmichellen, popularnie wśród mieszkańców i obrońców Wolfenburga zwanego Bleichem wykrzywiał głupkowaty uśmiech. Były w tym uśmiechu i figiel Ranalda i sadyzm Solkana. Było jeszcze wiele różnych rzeczy, ale przede wszystkim była czysta radość z tego, co miało nadejść. Gdzieś tam w swym zimowym królestwie Ulryk podnosił już wilczy łeb i chciwie zasysał w nozdrza słodki zapach, zapowiedź krwi. Krwi, która będzie przelana na jego ołtarze. Świadomość tego niosła go na Kaiserstrasse niczym letni zefir białe pióropusze mleczy. Całe ostatnie godziny dwoił się i troił w wysiłku wykrwawiania pomiotu, jaki przelał się przez gruzy murów. Strupy czarnej juchy kruszyły się z jego odzienia i pancerza niby sadze ze zduna. Nie widział się, ale wyglądał strasznie, tak groteskowo jakby jego miejsce było nie tu, ale wśród wyjących w przeczuciu triumfu wojowników hordy. A jednak to było wciąż mało. Ciągle wierzył, że teraz, bo jeśli nie teraz to kiedy, natrafi wreszcie na tego, który będzie godzien skrzyżować z nim oręż. Wierzył, a wiara dawała mu pewność, że oto dziś napotka wroga, tego przeciw któremu występował zbrojnie przez wszystkie lata swojej tułaczki. Tu, w Wolfenburgu. Podczas największej masakry w jakiej kiedykolwiek brał udział. W mieście ruin, mieście bez murów. W mieście bliźnie, której ostatnią nadzieją byli zabójcy i mordercy.

Ludna niegdyś, pyszna i dumna promenada, jaką jawiła się do niedawna Kaiserstrasse obecnie była tylko cieniem, nie, widmem zaledwie tej alei, którą pamiętał Bleich. Popioły dymiły jeszcze w zgliszczach niegdyś okazałych kamienic i pałaców. Osmolone marmury, spękanymi kamiennymi zębami szczerzyły się chmurom w niemej skardze. Słyszał niemal ich ból. Czół stopami ich jęk. Jeszcze godziny nie mijały jak spadł plugawy deszcz, a już następowała zmiana. Przeklęty Surtalan zadbał o to, by nadciągające zastępy jego plugawej armii czuły się w pogorzelisku jak u siebie.
Najemnicy też zrobili swoje. Wzniesiona pospiesznie, ale jak zauważył fachowo barykada potężnie przetrzebiła aleję ze znacznej ilości gruzu, rzeźb, parkowych obelisków, bruku, ogrodzeń, bram.... wszystkiego, co w tych trudnych, polowych warunkach można było spożytkować na budowę bastionu, a co nie zgorzało w pożarze. Z uznaniem spoglądał na umocnienia, z nie mniejszym na ścielące się wokół placu budowy trupy członków jakiegoś północnego plemienia, zapewne bardziej chciwych łupu i sławy wojów armii Surtalana. Budowniczy musieli pracować w boju. Przynajmniej na początku, bo choć widział po drugiej stronie zniszczonej promenady w ruinach niejeden dziki, orczy łeb horda nie atakowała. Poza z rzadka wypuszczoną strzałą nic nie mąciło gorączkowych przygotowań saperów. Te psy na coś czekały. Nie łudził się. Runy Oriol Mazar i ostrza Stjertaskara świeciły niczym kocie ślepia. Powarkiwania ukrytych w ruinach chaotyków niosły się daleko, a i oni sami nie kryli swej obecności. Kolejny raz już tej nocy nadzieja wstąpiła w serce Bleicha. Skoro czekały, to znaczy należało się spodziewać czegoś potwornego.



Do bitki z gwardzistami Hauptleitera wbrew oczekiwaniom Bleicha nie doszło. Powiadomionemu przez bladością oblicza dorównującego chyba tylko jemu Lutfryda von Logendorfa, że jest persona non grata, łotr i rakarz, oraz że w obecnych okolicznościach jego obecność na umocnieniu będzie jednak tolerowaną, Bleichowi jak innym ochotnikom natychmiast przydzielono zadania głównie polegające na umacnianiu barykady. Ten stary drań naprawdę potrafił utrzymać swoje psy na smyczy, a widać było, że mieli ogromną ochotę na wywarcie zemsty. W spojrzeniach, godnych bazyliszka, widział zapiekłą złość. Z tego, co Bleich niegdyś posłyszał o Tileańczykach, mieli oni na tego rodzaju zawiść specjalne określenie - vendetta. I ponoć uczynili z niej swoisty sport narodowy. Nie, żeby się specjalnie przejął, ale lata spędzone na duktach i bezdrożach uczyły, że zlekceważony wróg jest drakroć groźniejszy. Jednak spojrzenia na dryl panujący w oddziale starczyło, by stwierdzić, że puki co noża między łopatkami może się nie spodziewać. Przynajmniej dopuki Bruno Hauptleiter będzie trzymał komendę nad tą zgrają morderców, lub puki sam nie cofnie swych rozkazów.
Puki co wróg był jeden, i tkwił zasadzony tam, w gruzowisku po drugiej stronie Kaiserstrasse.
 
Bogdan jest offline  
Stary 02-12-2010, 17:52   #200
 
Rhaina's Avatar
 
Reputacja: 1 Rhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumnyRhaina ma z czego być dumny
Wędrowali kanałami, prowadzeni przez niziołka, nie bardzo wiedząc, gdzie idą i czego szukają. Marietta z ulgą oddała Tupikowi przewodnictwo. Dobrze było choć przez chwilę nie myśleć, nie martwić się, nie decydować. Co prawda brodzenie w gnojówce - prawdopodobnie gnojówce - nie należało jako takie do przyjemności, ale nie było też zadaniem ponad siły. Szczególnie, że tuż obok szedł Jasper. Nie czuła się na siłach zastanawiać, czy to dobrze i o czym to świadczy, że uścisk jego ręki niesie więcej pociechy niż modlitwa.

Aż nagle... te dźwięki. Tak obce, że przez chwilę czuła się jak człowiek idący po schodach, gdy nagle zabraknie stopnia pod butem. Potem zrozumiała i żołądek podjechał jej do gardła.

- Zwierzoludzie. Albo coś podobnego. Trzeba będzie walczyć.

Już przyzwyczaiła się, że musi coś takiego powiedzieć, że tego się od niej oczekuje. Ale bardzo trudno jej przychodziły takie słowa. Nie było łatwo posyłać ludzi do walki, gdy widziało się efekty.
- Sigmar nas wspomaga. Nie lękajcie się. Cokolwiek napotkamy, poradzimy sobie - rzekła, po raz kolejny pokazując więcej wiary, niż miała. Z czarnej głębi wypłynęły słowa, nie pamiętała, czyje: "Daję ludziom nadzieję... sobie nie zostawiam żadnej".
 
__________________
jestem tym, czym jestem: tylko i aż człowiekiem.
nikt nie wybrał za mnie niczego i nawet klątwy rzuciłam na siebie sama.
Rhaina jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:52.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172