Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-10-2010, 18:53   #87
Cohen
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Wyprawa

Kosma zbierał się już do odjazdu, a reszta do zwodowania łodzi, gdy Hieronim, który sadzał na dziobie jeńca, wyprostował się nagle i wpatrzył w morze.
- O-o! – krzyknął, wskazując na coś palcem.
Wszyscy obejrzeli się w stronę, którą pokazywał.
Zza cypla wyłoniła się spora łódź wiosłowa. Ewentualne dociekania kto zacz i dokąd płynie rozwiał kurs korabia, ewidentnie zmierzającego wprost do Point du Mer Diable.
Yavandir wypatrzył równocześnie jakiś ruch na wyspie. Załoga wieży najwyraźniej oczekiwała tego statku.
- Żywo, ludzie! – rozkaz przywołał wszystkich do tu i teraz. – Kosma, przywiąż gdzieś konie i ładuj się do łodzi! Wy dwaj, krypę do wody! Ruchy, ruchy!
Po chwili cała grupa wraz z jeńcem była już na pokładzie, a zbrojni chwycili wiosła.

Już od dawna żadna łódź nie płynęła celowo do Point du Mer Diable. A teraz płynęły aż dwie.
Na większej łodzi najwyraźniej nie zauważono jeszcze konkurencji, za to ludzie z D’Arvill wytężali wszystkie siły, by zniwelować przewagę odległości i ilości wioseł.
- Kosma.
- Panie?
- Łódź jest zbyt obciążona.

Rzut oka na twarz elfa wystarczył Kosmie, by zrozumieć, o jakie obciążenie mu chodzi. Jeniec nie zrozumiał, dlatego nie zdążył nawet krzyknąć ‘kurwa’, nim wpadł z chlupotem do wody, a kamień pociągnął go na dno.

Wyścig zakończył się poniekąd remisem, gdyż korab du’Ponte przybił do wysepki, gdy łajba grupy ratunkowej przepłynęła już dwie trzecie odległości, ale za to nadal miała przewagę zaskoczenia, bowiem ludzie na wyspie i statku byli zaaferowani wyprowadzką z wieży.
Tymczasem zimne, słone morskie powietrze niosło ludzkie głosy.
- … z tej przeklętej wyspy. Zimno, mokro i jeszcze ten skurwiel jęczy całymi dniami, zaraza na jego kark…
- … będziem w dom, to najsampierw urżnę się w trupa…
- … nie mitrężyć, stary du’Ponte chce go zobaczyć jeszcze tej nocy…


Zamek

Wyćwiczona i dyrygowana przez Tupika służba szybko i sprawnie przygotowała się na przybycie niespodziewanych gości.
Rozwinięto dywan, na murach ustawiono trębaczy, parunastu strażników wcisnęło się w paradne mundury i naprędce próbowano oczyścić dziedziniec z gówna.
To ostatnie udało się najmniej, co prawda zebrano i wywalono to, co na wierzchu, ale w szczelinach bruku pozostało sporo, a i zapach jakoś nie chciał się rozwiać.
Przygotowano również salę biesiadną, a zapobiegliwy majordomus osobiście zajął się specjalną komnatą reprezentacyjną, do poufnych rozmów z ludźmi uznanymi za tego wartych.
W sumie byłby całkiem zadowolony, gdyby nie dopiero co odbyta konwersacja z paniczem.

Zamek, komnata Malcolma, chwilę wcześniej

- Czy ty mi… grozisz? – zapytał zmienionym głosem Malcolm, świdrując Tupika oczami. Jego twarz wyglądała niemal tak samo, jak twarz jego ojca, gdy ten wpadał w gniew. Niemal, ponieważ twarz starego lorda świadczyła o słusznym gniewie, natomiast jego syn płonął gniewem okrutnym. Zwierzęcym. Bezlitosnym.
Dopiero teraz Tupik zauważył, że panicz nie bawił się żołnierzykami. Wrzucał ich do ognia w kominku.
Malcolm wstał. Mimo młodego wieku, górował już nad niziołkiem o półtorej głowy. Na szczęce kontrastował z bladą skórą pierwszy zarost, póki co nieśmiało, ale nie był to już dziewiczy wąsik. Prawdą widać okazało się powiedzenie, że dzieciaki szybko dorastają. Przynajmniej ludzkie. Cóż, konieczność.
– Myślisz, że jesteś nietykalny, bo lepszego garkotłuka nie ma w okolicy? Tym chcesz mnie złamać? Głową z dupą żeś się na miejsca pozamieniał? – parsknął. – Powiedziałbyś przynajmniej, że bez ciebie ta buda się rozleci. Ale wiesz, co bym ci na to odpowiedział? Nie ma ludzi niezastąpionych… Tupik. Pamiętaj o tym. Nie! Nie waż się mi przerywać. – syknął, gdy halfling otwierał usta do riposty. – Mój ojciec nie żyje. Teraz JA jestem panem. I tak masz mnie traktować, rozumiesz? Skoro to sobie wyjaśniliśmy, zajmij się powitaniem gości. Jak ich już usadzisz, poślij po mnie.

Zamek, komnata Malcolma, jeszcze wcześniej

- Nie mogę odmówić mu pewnej racji. W końcu, jakość krasnoludzkich wyrobów jest powszechnie znana, ale… - Malcolm urwał, widząc oburzoną minę kowala. Zastanowił się. – Ale oczywiście nie powinien robić tego w taki sposób. I umniejszać twoich umiejętności. I, co najważniejsze, podejmować takich decyzji bez co najmniej mojej wiedzy. Możesz być pewien, że zajmę się tą sprawą. Jak i osobą majordomusa. – ponownie przerwał, spoglądając na leżący na biurku list od komendanta straży. – O tak, możesz być tego pewien. Oddal się teraz, chcę zostać sam.
Kowal, skłonił się głęboko i wyszedł.

Zamek, sala biesiadna

Goście i ci z Bractwa, którzy byli w zamku, siedzieli już przy stole, oczekując na przybycie dziedzica. Z kuchni zaczynały dolatywać zapachy dające przedsmak wspaniałości, jakie zostaną podane.
Wtem pojawił się herold.
- Jego lordowska mość Malcolm D’Arvill, pan na D’Arvill! – krzyknął gromko i dał znak do wstania.
Ach, więc to tak, pomyśleli członkowie Bractwa. I Nicolas Richelieu.
Na salę wkroczył Malcolm. Ku rozpaczy Tupika dzieciak był w swoim zwykłym ubraniu. Czystym co prawda, ale zwykłym. Rzucił szybkie spojrzenie Richelieu, ale jego twarz nie wyrażała niczego.
Panicz zbliżył się do gości, wpatrując się z uwagą w lady Yolande.
- Pani. – zwrócił się do niej, kłaniając się dwornie. Dziewczyna dygnęła równie dwornie. – Darujmy sobie resztę. Podróż zapewne była dla milady męcząca, zechciej więc spocząć.
Yolande dygnęła ponownie i usiadła.
- Panie…? – Malcolm wyciągnął rękę do rycerza.
- Richelieu. Nicolas Richelieu, namiestnik Lecrou, wasza lordowska mość. – uścisnął rękę chłopaka i skłonił lekko głowę.
Malcolm uśmiechnął się z zadowoleniem, po czym usiadł u szczytu stołu, miejscu zajmowanym dotąd przez jego ojca, po czym wielkopańskim gestem pozwolił usiąść reszcie.
- Tak więc – zaczął, zwracając się do Richelieu. – z czym przybywacie do D’Arvill?
- Mój pan, lord Antoine de La Rocque oferuje waszej lordowskiej mości, w dowód przyjaźni i chęci zacieśnienia współpracy i więzów między waszymi rodami, swą córkę lady Yolande za żonę. Ale nim przejdziemy do tego, czy będziesz, panie, tak łaskawy i wyjaśnisz absencję sir Berengera? W drodze do zamku słyszeliśmy jakieś paskudne plotki, które wywołały w nas żywą abominację. Wybacz, wasza lordowska mość, że każę mu rozwiewać bajania pospólstwa, ale czy jest w nich choć ziarno prawdy?
- Jeśli chodzi ci o to, że mojego ojca zamordowały te nędzne psy du’Ponte, to prawda. Ale o tym później. Na razie najedzmy się i napijmy. Tupik, każ rozpocząć ucztę.


Miasto

Zaraz po opuszczeniu kordegardy, do Franka podszedł jeden z jego ludzi.
- Panie, ktoś do was. Karczmarz.
Frank zdumiony, skinął przyzwalająco. Karczmarze raczej nie przychodzili do niego, bo i po co? Burdy w mieście leżały w gestii straży, nie żołnierzy.
- Szanowny panie rycerz, jestem Rene z „Oberży Rene”. Chodzi o to, że w mojej gospodzie zbiry jakieś siedzą. Przyjechali ze dwa dni nazad i tak siedzą.
- Jeśli sprawiają jakieś problemy, musisz zwrócić się do straży miejskiej, nie do mnie.
- Jaka straż, panie, toć to oprychy takie, że jak straż przyszła, to jeno na nich spojrzeli, a ci zwiali, halabardami podłogę rysując. Siedzą se w najlepsze, bandziory jedne.
- I co poza tym, że siedzą?

Rene zmieszał się, poruszył niespokojnie wąsami, lekka łysina pokryła mu się potem.
- No… nic. – powiedział z ociąganiem. – Ale, po prawdzie, to bojam się ich. Niby nic nie robią, płacą za wszystko, ale nikt inny do mnie nie przychodzi. Nie dlatego, że wyrzucają. Strach jest, jak spojrzą na człowieka, jak więc usiedzieć w jednej sali?
- Obawiam się, że nic nie mogę zrobić…
- Panie, ulitujcie się! To okropne ludzie są, gęby takie, że za tylko za nie do ciupy możnaby wsadzić. Na dziewki patrzą taki wzrokiem, jakby chcieli od razu, choćby i przy wszystkich wychędożyć, co i sami mówili. Bronią obwieszeni cali, cudaczne jakieś kusze bez cięciw mają. Gadają dziwnie, widać że nie nasi. Jeden tak, co bywał w stolicy, rzekał, że to imperialne żołdactwo! Błagam, panie, spojrzycie chociaż!


Młokos

Maszyna puszczona w ruch zadziałała szybko i sprawnie. Oczywiście, trzeba było pamiętać, co to za maszyna.
- Kazał powiedzieć, że za pięćdziesiąt to sam se pan możesz ryć po mieście, tylko o łopacie pomnij. – dzieciak, może sześcioletni, przekazał wiadomość od szefa miejscowego półświatka, niejakiego Kulawca. Widać nie miał oporów przed zarabianiem ile się da na czyimś nieszczęściu.
- Ile?
- Siedemdziesiąt.

Młokos zaklął, porzucał się, ale cóż było robić?
- Niech będzie. Tylko migiem.
- Pan Kulawiec powiedział jeszcze, że może dostarczyć. Żywych lub martwych. Za sto lw…

Dzieciak zniknął, nim ciśnięty dzbanek doleciał i rozbił się w miejscu, gdzie dopiero co stał.

Zapieczętowany list, który dostarczył już inny dzieciak, głosił:

„Stara szopa przy zawalonym pirsie”

Widać bandziory nie były na tyle sprytne, żeby dać nogę z miasta. Albo po prostu ukryć się w lepszym miejscu.
 
Cohen jest offline