Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-10-2010, 22:07   #26
Blaithinn
 
Blaithinn's Avatar
 
Reputacja: 1 Blaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumnyBlaithinn ma z czego być dumny
Słowa Benedykta były niczym policzek dla Morgainne. Zachowała jednak spokój podczas przemowy regenta i jedynie pobielałe kłykcie jej dłoni świadczyły o wzburzeniu. Czekała na ciąg dalszy, była prawie pewna, że poza oskarżeniem o otrucie Mandora zaraz pojawią się podejrzenia co do śmierci królowej. Nic takiego nie nastąpiło, zamiast tego Benedykt zmienił ton na współczujący i starał się jej wytłumaczyć sytuację niczym małemu dziecku. To było jeszcze gorsze. Na twarzy amberytki pojawił się delikatny rumieniec. Wiedziała, że nie ma szans, by przekonać wuja co do swoich racji, jedyne co mogłaby osiągnąć dyskutując z nim na ten temat, to utwierdzenie go w zdaniu, że niczego nie rozumie.
Sugestię o opuszczeniu zamku przywitała ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Po ostatnich słowach regenta odetchnęła głębiej dając sobie czas na opanowanie głosu.
- Doskonale rozumiem. - odpowiedziała zupełnie spokojnie po chwili. - Proszę jedynie, byś miał na względzie, to iż przy lordzie Sawallu cały czas ktoś musi być. W każdej chwili może znowu zacząć podróżować po Cieniach.
- Oczywiście. - Benedykt skinął głową przyglądając się jej uważnie.
- O swych planach poinformuję Cię wuju, gdy tylko zdecyduję co dalej robić. - ciągnęła dalej. - Dziękuję, że chociaż Ty nie wierzysz w te oszczerstwa... - dodała ciszej i wstała. - Mogę tylko zabrać swój kuferek z pokoju lorda Mandora?
Regent pokiwał głową i pozwolił jej odejść. Skłoniła się lekko i wyszła.
Zabranie swoich rzeczy w obecności lorda Jesby było trudniejsze niż sądziła. Panowała jednakże już nad sobą w pełni. Poinformowała go, iż Benedykt uznał, że lordem Mandorem powinni zająć się specjaliści z Dworców i pożegnała się. Mordad nie odezwał się słowem, ale czuła jego wzrok na swych plecach, gdy opuszczała komnatę.

Pierwszy raz w życiu miała ochotę trzasnąć drzwiami, tak była wściekła. Oczywiście nie zrobiła tego, ale chęć pozostała. Siadła na dywanie w swoim pokoju i zaczęła serię ćwiczeń oddechowych, by się uspokoić. W innym wypadku musiałaby coś rozwalić, a tego wolała uniknąć. Pogłoski o córce Deirdre rozbijającej meble rozeszłyby się po całym zamku lotem błyskawicy. Co mogła teraz zrobić? Miała dwa wyjścia: zostać na zamku i być w dalszym ciągu solą w oku prawdziwego winowajcy lub dołączyć do wyprawy poszukującej królewicza. W przypadku pozostania w Amberze narażała siebie i innych na kolejny atak zupełnie nieznanej jej osoby, a gdyby wyruszyła z resztą mogłaby przynajmniej na coś się przydać. Ucieczka nie wchodziła w ogóle w sferę jej rozmyślań, tak więc decyzja została podjęta.
Gdy już uspokoiła się trochę, wyciągnęła kartę Corwina i zaczęła w nią intensywnie wpatrywać.
- Corwinie?
Dłuższa chwila ciszy zaniepokoiła Morgainne. Brat matki długo milczał, ale w końcu się odezwał:
- Tak?
Odetchnęła z wyraźną ulgą.
- Wszystko w porządku?
- Tak. A u ciebie? - spytał z troską w głosie.
- Miałeś rację. Ktoś próbuje na mnie zrzucić odpowiedzialność, tym razem za otrucie Mandora. Podobno fakt, że tą próbę udaremniłam, niczego nie zmienia. - powiedziała z przekąsem. - Może czyni mnie jeszcze bardziej podejrzaną... - westchnęła cicho. - Przepraszam...
Chciałam Ci powiedzieć, że planuję dołączyć do wyprawy.
- Rozumiem - odpowiedział Corwin - Rozdzieliliśmy się. Ja próbuje dostać się na zamek w którym prawdopodobnie rezyduje Bleys, a reszta ruszyła za królewiczem. Jeżeli chcesz możesz do nich dołączyć, ale nie wiem czy to będzie dla ciebie bezpieczne miejsce. Wokół Amberu robi się naprawdę gęsta atmosfera. Szczerze mówiąc wolałbym, byś ukryła się gdzieś w Cieniu niż podejmowała ryzykowną wyprawę.
- Słyszałam od Connleya, że się rozdzieliliście. Nie uważasz, że opis zachowania pasuje raczej do kogoś innego z naszej rodzinki? - uśmiechnęła się ciepło. - Wyprawa jest dla mnie z pewnością bezpieczniejsza niż pozostawanie na zamku, a ukrywać się nie mam zamiaru. Ale dziękuję za troskę. - powiedziała ciepło.
- W tej chwili to tak naprawdę trudno coś powiedzieć. Zbyt wiele znaków zapytania. Dopóki nie sprawdzę to nie będę widział nic na pewno. Uważaj na siebie Morgainne zbyt wiele osób interesuje się tobą, a większość z nich zapewne ma niecne zamiary. Pamiętaj, że w razie niebezpieczeństwa masz gdzie się ukryć.
Pokiwała lekko głową. - Wiem, dziękuję. Ty również na siebie uważaj, nie chcę byś zniknął jak Gerard. - popatrzyła na niego poważnie.
- Dobrze będę uważał - uśmiechnął się Corwin - W takim razie do zobaczenia.
- Do zobaczenia...
Dopiero gdy połączenie zostało przerwane kapłanka zdała sobie sprawę, że wuj wspomniał o osobach się nią interesujących, nie osobie. Czyżby wiedział coś więcej? Będę musiała się go o to spytać następnym razem.

Kolejną osobą, z którą chciała się skontaktować był Connley.
Dźwięki uruchamianego Atutu są bezgłośne, lecz dla Amberyty stanowią coś porównywalnego ze starym kurantem. Głośne straszliwie, chociaż początkowo przypomina leciutkie, narastające brzęczenie. Przynajmniej tak Connley odbierał próby połączenia. Tą także, chociaż pachniała także subtelnym połączeniem różu oraz orchidei. Morgainne. Naprawdę ucieszył się oraz odruchowo wyjął parasol zasłaniając się od chluśnięcia wodą. Cóż, kuzynka wypraszając go wcześniej udowodniła, że ma charakter oraz jednocześnie charakterek. Mimo niedługiej znajomości polubił ją, ale jednocześnie wcale by się nie zdziwił, gdyby zrobiła mu jaki kawał, chociażby zimny prysznic.



- Proszę, wejdź - zasłaniając się parasolem niczym tarczą wyciągnął rękę do dziewczyny pojawiającej się wewnątrz portalu.
Uniosła brwi w niemym geście zdziwienia na widok parasola ale podała wyciągniętą rękę i przekroczyła portal. A on cóż znowu wymyślił?
- Mogę wiedzieć cóż to za nowy pomysł Connleyu? - spytała rozglądając się lekko. Przywitała księżną i Aleksandra delikatnym uśmiechem, który jeszcze bardziej uwidocznił jej zmęczenie i ponownie spojrzała na Connleya.
- Mówisz o parasolu? - opanował się szybko, widząc, że dziewczyna nie dzierży w dłoni niebezpiecznego dzbanka z zimną wodą. Zrobiło mu się głupio, więc czym prędzej złożył parasol oraz postanowił zamydlić oczy.. - Ach, no wiesz, kupiłem kiedyś na wyprzedaży, taki kształt jest bardzo praktyczny, bo ... bo, tak słyszałem chyba. No wiesz, spodziewałem się, że będzie padać, dlatego rozłożyłem go. No wiesz, wtedy ty tak nagle się pojawiłaś. Nie zdążyłem go złożyć, bo ucieszyłem się na połączenie. Mówiłem ci już, że pięknie pachniesz - szybko spróbował komplementu mając nadzieję, że dziewczyna nie będzie drążyć tematu parasola. Komplementu właściwie tym łatwiejszego, ze prawdziwego. Morgainne wyglądała ślicznie, ale kwiatowy zapach rzeczywiście stanowił dla niej niezwykle pasującą kompozycję.
Przysłuchiwała się wyjaśnieniom kuzyna z lekkim niedowierzaniem Co on wygaduje?, na końcu westchnęła lekko.
- Chciałam się spytać czy mogłabym do Was dołączyć. - zupełnie zignorowała komplement. - Lord Sawall już nie jest pod moją opieką. - jej głos był zupełnie opanowany, ale dało się wyczuć nutkę smutku, zawiedzenia? Tu zwróciła się do księżnej Chanicut. - Benedykt posłał po lekarzy z Dworców, więc nie musi się Pani o lorda Mandora obawiać. - po czym znów mówiła ogólnie. - Tak więc chwilowo nie mam co robić, a chciałabym się do czegoś przydać.
Lilavati tylko lekko powieka drgnęła gdy usłyszała wyjaśnienie amberytki. Kapłanka nie zamierzała jednak ciągnąć tematu.
To było przykre, co Morgainne powiedziała, szczególnie ze względu na ton. Nie rozumiał decyzji Benedykta, chyba, że zaszło coś, o czym nie wiedział.
- Morgainne - zapytał. - czy stało się coś szczególnego? Bowiem co do ekspedycji, to tworzą ją ochotnicy, nie wyznaczone osoby, tak, że nawet gdybyśmy chcieli, nie możemy, przynajmniej osobiście nie czuję, że mogę, komukolwiek zabronić. Przecież wiesz, jak prosiłem cię, żebyś się przyłączyła wcześniej. Jesteś świetnym lekarzem - powiedział, jakby był to wyłączny powód chęci, by się przyłączyła.
Takim świetnym, że w większości przypadków rodzinka odsuwa mnie od osób potrzebujących pomocy...
- Zatem proszę, poczekajcie na mnie. Przygotuję się tylko do drogi i mogę ruszać. - wyciągnęła kartę i jeszcze spojrzała na Connleya. - Będziesz mógł otworzyć portal do stajni?
- Oczywiście, znaczy, daj mi tylko znać Atutem, że już jesteś gotowa i natychmiast cię przywołuję. Śpiesz się. - uśmiechnął się zadowolony.
Skinęła głową.
- Dziękuję, zatem do zobaczenia. - powiedziała i zniknęła.

Na zamku szybko spakowała swoje rzeczy. Zabrała wszystko z czym przybyła do Amberu, nie miała zamiaru pozwolić na to, by ktoś wykorzystał jej własność do swoich planów, po czym udała się do regenta. Benedykt wysłuchał jej i wyraził zgodę na udział w ekspedycji, choć poprosił by przemyślała dobrze swoją decyzję. Morgainne jednakże była pewna, że nic lepszego na chwilę obecną nie może zrobić. Regent wydał więc szambelanowi polecenie, by dano jej wszystko co potrzebowała do wyprawy.

Sakwy przytroczone do konia załadowała własnoręcznie, zresztą wierzchowca również oporządziła samodzielnie. Wolała zmniejszyć możliwość wystąpienia niespodzianek do absolutnego minimum. Chciałaby jeszcze zobaczyć jak czują się pozostali ranni, ale uznała, że dla ich bezpieczeństwa będzie lepiej, gdy tego nie zrobi. Sprawdziła jeszcze raz czy niczego nie zapomniała i przywołała Connleya przez Atut.
- Gotowa.
- Wobec tego, madame, otwieramy portal - usłyszała kuzyna i błyszczące powietrze nagle wypełniło przestrzeń po prawej stronie. Najpierw kłębiło się niczym stado szalonych chmur, ale potem wygładziło do poziomu wypolerowanej stali, przemieniając wreszcie w solidną bramę. - Kuzynko, zapraszamy ciebie i twoją kobyłę, oczywiście, jeśli to kobyła, skłonił się mrugnąwszy do niej. Widać, że cieszył się, bo nawet tworząc przestrzenne wrota mruczał pod nosem jakąś piosenkę. Connley jak zwykle w doskonałym nastroju...
Morgainne przebrana w spodnie z czarnej, miękkiej skóry, błękitną koszulę z długim rękawem i wysokie do kolan czarne buty wskoczyła zgrabnie na konia po czym umiejętnie skierowała zwierzę w stronę portalu. Na jej plecach można była dostrzec pochwę z mieczem.
- Witam ponownie. - powiedziała po pojawieniu się po drugiej stronie. - Gdzie ruszamy?
- Przed siebie - powiedział nieco bezsensownie, jak czasem mu się zdarzało. - Znaczy za tropem, który jest, powiedzmy sobie, dziwny. Teraz zaś tam - wskazał na kamienne iglice przypominające bramy. - Tam prowadzi ślad. Tam kryje się niebezpieczeństwo. Uważaj proszę. Miej rękę na mieczu - rzekł patrząc troskliwie. - Cieszę się, że jesteś - uśmiechnął się - ale tu musimy uważać. Wiesz co - dodał cicho po chwili, kiedy akurat ich konie stanęły tuż obok. - nie odpowiedziałaś na wcześniejsze pytanie. Czy coś się wydarzyło w zamku takiego, no wiesz, że Benedykt odsunął cię od opieki nad lordem Sawallem? Nie wierzę, żeby to stało się z powodów lekarskich lub czegokolwiek podobnego. Polityka więc? Chyba, że wolisz porozmawiać kiedy indziej.
- Będę uważać. - pokiwała głową spokojnie. Spojrzała na Connleya uważnie jakby zastanawiając czy odpowiedzieć na pytanie. Czy mogę Ci zaufać? - Tamta służąca podobno wychodziła z mojego pokoju. - odparła w końcu równie cicho. - Oczywiste jest więc, że nie mogę zajmować się lordem Mandorem.
- Służąca? Czyli dobrała się do twoich specyfików trując Mandora, albo, co prawdopodobniejsze, po prostu pojawiła się tam ot po prostu, żeby istniał powód do podejrzewania ciebie. Szczęśliwie chyba wszyscy wiedzą, kiedy przybyłaś oraz jak. Czy miałaś jakichkolwiek służących oraz czy wśród nich była właśnie ta? Bo jeżeli nie, to doskonale zdają sobie sprawę, że to szyte grubymi nićmi. Nie mówiąc na temat prostego faktu: gdybyś to zrobiła ty, zresztą każdy Amberyta, to na pewno nie pozwoliłby, żeby dostrzeżono jego służącego. Paradoksalnie więc, nawet, jeśli ktoś mówi co innego, to prawdopodobnie postawiłaś się poza wszelkimi podejrzeniami. Benedykt postąpił politycznie. Musiał tak postąpić. Nie przejmowałbym się, kiedy zaś dorwiemy tego ochlaptusa, który próbował cię w to wkręcić, zrobimy mu ładne kuku. No proszę - kontynuował szept. - nie smuć się tak. Jakiś krewniak próbuje rozwalić to, co Random sklejał przez tak długi czas oraz wykorzystuje do tego inne osoby należące do rodziny. Ech, wraca dawne - zafrasował się. - No nic, musimy się trzymać razem.
- Przybyłam sama, nie potrzebuję służących... I wiem, że Benedykt musiał tak postąpić, jednak niepokoi mnie to wszystko... Nie czuję się dobrze zostawiwszy Mandora w takim stanie... - westchnęła ciężko po czym milczała przez chwilę. Słowa Sawalla, gdy prosił ją o pomoc utkwiły w jej pamięci i teraz, gdy nie mogła nad nim czuwać dręczyły ją po cichu. - Tak, musimy się trzymać razem... - pokiwała lekko głową. - I paradoksalnie jestem tu chyba bezpieczniejsza niż na zamku. - uśmiechnęła się leciutko, choć uśmiech ten nie dochodził do oczu.
- Wiadomo - pomyślał dumnie od razu na temat swojego potencjalnego bohaterstwa, które docenia taka dziewczyna jak właśnie Morgainne. Uśmiech spłynął mu na poważna jeszcze przed chwilą twarz.
- Oczywiście prawda. Masz rację. Tutaj nie mamy wprawdzie potęgi wojsk Amberu, ale jesteśmy swobodni. Jakby był jakiś problem, zawsze możemy uciekać przez cienie, jakby zaś przyszło co do czego, potrafimy się również obronić.
- Czy chcesz mi zabrać moją pracę drogi kuzynie? - słowa Aleksandra dotarły do nich z tyłu. Wypowiedziane były tonem, który miał jednoznacznie świadczyć, że jest to żart. - Jednak dobrze zauważyłeś, że powinniśmy zachowywać się ostrożnie. To dotyczy się nas wszystkich.
- Będziemy ostrożni. - odpowiedziała synowi Benedykta odwracając się na chwilę w siodle w stronę kuzyna. - Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji. - dodała wracając do spoglądania przed siebie. Nie wydawała się chętna dalszej rozmowie.
- Kuzynie, mogę zastąpić cię przy gotowaniu klusek śląskich, bo kucharzuję niekiedy - dodał Connley. - ale co do walki, jestem za tobą, nie przed. Możesz mi wierzyć, naprawdę nie palę się do wyręczania cie przy takiej robocie.
Aleksander kiwnął głową słysząc tą odpowiedź
- Cóż, szczerze powiedziawszy wolę Irish stew, może kiedyś będzie okazja popróbować jakiś specjałów ... na razie musimy ruszać.
Morgainne nie miała pojęcia o jakich potrawach mówią, ale szczerze powiedziawszy nie bardzo ją to na tą chwilę interesowało. Zgadzała się z jednym - powinni ruszać.

Krajobraz idealnie wpasował się do jej nastroju. Z każdą chwilą mocniej zdawała sobie sprawę, że wybrała pomiędzy jednym gorszym wyjściem, a drugim. Trudno, z pewnością lepsze to niż siedzenie z założonymi rękoma.
Widok ogromnego, regularnie wybudowanego miasta ze świątynią w centralnym punkcie zaskoczył ją. Nie sądziła, że królewicz zostanie zabrany w takie miejsce. Na dodatek mieszkańcy nie zdawali się być do nich przychylnie nastawieni.
Ślad prowadził prosto do świątyni. Kapłanka chciała spytać strażnika dla jakiego bóstwa została wybudowana, gdyż mogło mieć to spore znaczenie w ich dalszych planach, ale nim zdołała się odezwać, wydarzyło się parę rzeczy.
Znikąd pojawiła się radośnie uśmiechnięta Monique i niemal przykleiła do Aleksandra, który zaczął zachowywać się jak kogucik. Amberytka rozumiała doskonale, że piękna kobieta może wpłynąć na zachowanie mężczyzny, ale nie spodziewała się po synu Benedykta, aż takiej chęci zaimponowania. Chyba, że jego niezwykle ostra rozmowa ze strażnikiem świątynnym, która niemal doprowadziła do rozpoczęcia walki była spowodowana czymś innym. Tylko czym? Czyżby tak się przejął tym diabelskim pomiotem? Morgainne próbowała podjąć rozmowę ze strażnikiem, ale niestety był już wyjątkowo na nich cięty i nie można go było o to winić.
Sytuacji nie poprawiła księżna Chanicut zmieniając swą postać na ognistą istotę. Zdawała się nie rozumieć, że tubylcy mogą to potraktować jako zaproszenie do walki. Wszyscy szaleju się najedli czy co? Kapłanka chciała spytać Connleya co sądzi, by robić dalej, ale kuzyn podjął już decyzję. Strażnicy ugięli się pod jego wolą i zrobili im przejście. Na dodatek syn Fiony poprosił ją o pomoc w dalszym pacyfikowaniu. Nie podobało się jej to, wpływanie na wolę innych nie było etyczne, ale z drugiej strony lepsze niż walka z nimi. Zgodziła się i razem uspokoili kilku kolejnych.
Za nimi gęstniał wrogi tłum, przed nimi znajdowała się świątynia do której prowadził ślad królewicza. Wszyscy tak rwali się do przodu, że amberytka nie miała za bardzo wyjścia, ustawiła się obok Connleya, by w razie czego osłaniać go przed wrogiem.
 
Blaithinn jest offline