Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-10-2010, 22:30   #26
Ajas
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Vincent już miał pokonać rozwścieczonego mnicha gdy do walki nagle wkroczył jakiś wielki osobnik w którego żyłach płynęło zapewne sporo krwi smoczej rasy. Młody zaklinacz musiał przyznać, że nowo przybyły podobny był do jego trochę starszego kuzyna Esghera, chociaż Esgh nigdy nie ubrałby na siebie tyle żelastwa. Przybycie potężnego wodza zakonu Tempusa przesądziło los walki w kilka chwil, mnich odniósł porażkę, a dzielni obrońcy z Vincentem na czele odnieśli wspaniałe zwycięstwo.
Łuskowaty z uśmiechem wsunął miecz na jego miejsce i powiedział do zgromadzonych kurtyzan.
- Nie ma się już czego bać! Pokonaliśmy zło które zagościło w tym przybytku! – była to pierwsza walka młodego zaklinacza i stwierdził, że powiedzenie czegoś takiego jest jak najbardziej na miejscu. W książkach które czytywał zawsze główny bohater mówił coś po ciężkim boju!
Słowa młodziana były niczym zapalnik to bomby, materiału który wybuchł radością i głośnym piskiem. Skąpe ubrane kobiety rzuciły się na rudzielca, ściskając go i co chwile prawiąc mu komplementy. Zaskoczony i speszony Vincent zarumienił się i jedyne co był w stanie powiedzieć to co jakiś czas „ Ale to naprawdę nic takiego
Jednak po dłużej chwili bycia obściskiwanym kurtyzany rozstąpiły się robiąc miejsce kobiecie która była tej chyba tej samej rasy co rycerz Tempusa który pomógł im w walce z mnichem.
- Wiesz co młody? Masz więcej szczęścia niż rozumu, takiego tyłeczka to ja dawno nie widziałem!- stwierdził miecz który wiele by dał by aktualnie znaleźć się na miejscu młodego zaklinacza. Kobieta podeszła do rozczochranego i zdezorientowanego zaklinacza.

-Pomogłeś nam w potrzebie zacny rycerzu. W nagrodę, twój pierwszy raz tutaj, będzie za darmo.- rzekła lekko mrukliwym głosem, po czym pochyliła się i gdy jej twarz była na wysokości twarzy Vincenta dodając żartobliwym tonem.- Oczywiście, jak już będziesz na tyle duży, by móc docenić uroki naszego domku.

Po tych słowach przywarła pyszczkiem do ust zaklinacza, a jego świat zrobił kilka kolorowych obrotów wokół własnej osi i wkroczył na zupełnie nowe tory. Czas w którym trwał pocałunek był dla młodzika niczym blask fajerwerków na niebie dla małego dziecka. Wrażeniem które mogłoby się nigdy nie skończyć.
Gdy usta kobiety oderwały się od jego ust, rudzielec dalej stał w miejscu z zamglonymi oczami i miękkimi kolanami. Gaccio złapał go za kołnierz i pociągnął za sobą, niczym nie nakręconego żołnierzyka.

~*~

- Vincent, Vincent dzieciaku słyszysz mnie!? Vincent jesteś tam!? Vincent!
– miecz na próżno próbował zwrócić na siebie uwagę młodego zaklinacza. Chłopak szedł tylko obok Gaccia i zamglonym rozmarzonym wzrokiem wpatrywał się w niebo.
- Pomógłbyś chłopakowi, a nie leziesz przed siebie! Oblej go wodą czy porządnie kopnij w rzyć! – miecz z oburzeniem zwrócił się do najstarszego osobnika w okolicy którym w tej grupie był ich pracodawca. Szlachcic westchnął tylko i zatrzymał się na środku drogi razem ze smokowatym i kilka razy poklepał go po policzku.
- Młody wracamy do świata realnego! – wydarł mu się do ucha.
Vincent potrząsnął głową niczym dziecko po przebudzeniu i zamrugał kilka razy. Rozejrzał się niepewnie i zdziwionym głosem wypalił.
- Kiedy stamtąd wyszliśmy?
-[i] Jakiś kwadrans temu [/I] – burknęła klinga.
- Ooo... Trochę się zamyśliłem...
- To widzimy... – odpowiedział obrażonym głosem miecz.
Kilka minut jednak pozwoliło zaklinaczowi wrócić do swego normalnego samopoczucia. Znowu był energiczny oraz rozgadany, jak i również miał wiele pytań do Gaccia.

- Co to był z wielki smokowaty? Ten który nam pomógł? Nie wyglądał na mojego kuzyna, na pewno bym ich poznał, a po za tym przyjechałem tu tylko z rodzicami!- Młody odgarnął czuprynę czekając na odpowiedź szlachcica.

-W zasadzie to są nie smokowaci, a bahamutianie...Ci, którzy odrodzili się. Synowie króla smoków, boga Bahamuta. Mają wiele epitetów. Kiedyś... zza czasów mego prapraprapradziadka wyłoniło się ich ponad pięć tysięcy z mgieł. Były to akurat czasy najazdu tuigańskiej hordy, albo... nie pamiętam dokładnie, kto najechał wtedy Srebrnobrzeg. W każdym razie ich armia uratowała wówczas naszą krainę. I potem tu zostali.-odparł Gaccio gestykulując przy tym energicznie.- Bahamutianie żyją na całym obszarze Srebrnobrzegu, więc ich jeszcze nie raz spotkasz.

Vincent przytaknął i z uśmiechem odpowiedział.
- Myślę, że się z nimi dogadam! Ten był bardzo podobny do jednego z moich kuzynów, mówiłem Ci już o nim. Nie? A więc... – tutaj nastąpiła dość długa i pełna różnorakich niedokończonych wątków opowieść o kuzynie młodego zaklinacza. Gdy już skończył mówić o swoim krewnym z jego ust wypłynęło kolejne pytanie.
- A czemu ten Bahamutianin kłócił się z... – wzrok Vincenta zamglił się na wspomnienie kobiety która skradła jego pierwszy pocałunek. – ... Z tą piękną, miłą, uroczą, cudowną, niesamowitą...
- O zgrabnym tyłeczku... – dodał miecz jak gdyby sam do siebie.
- O zgrab... – zaczął mówił płomienno-włosy.
- Nie powtarzaj tego!! – szybko krzyknęło ostrze.
Vincent otrząsnął się jak na komendę i dokończył pytanie.
- W każdym bądź razie, czemu się kłócili?
-Cóóóż...to bardzo skomplikowane. Pierwotni bahamutianie byli gorliwymi czcicielami Bahamuta i wrogami złych smoków oraz innego smoczego bóstwa Tiamat. Tyle, że Bahamut nie przeszedł z nimi przez mgły, a złych smoków choć w Faerunie wiele, to napotkać ciężko. Powiedzmy, że po jakimś czasie kolejne pokolenia tej rasy, zatraciły cel... musiały się zmieniać.- wzruszył ramionami szlachcic.- Pierwszym dla nich problemem, było wymieranie. Bahamutianie, ci pierwotni składali śluby czystości. Ale ich bóstwo, nie budziło w faeruńczykach członków ich rasy. Zaczęli się więc krzyżować, z ludźmi przeważnie.Dzięki temu niektórzy z ich potomków mogli się ponownie narodzić i stać członkami ich rasy.- Gaccio potarł kark, dodając.- A potem, wiesz jak to jest...kiedy jeden nakaz religii przestaje mieć znaczenie. Padają pytania o sens kolejnych.
Następnie zasępił się i rzekł.- Obecnie ich rasa rozpadła się na kilkanaście frakcji. Ale to co widziałeś to... Wiesz. Oboje mają inne poglądy na życie. To wszystko.

Rudzielec przytaknął kiwając głową niczym filozof badając największy problem natury metafizycznej. Po chwili jednak kolejne pytanie wypłynęło z jego ust.
- A co właściwie miałeś tam do załatwienia?
- O Bogowie... – miecz westchnął zastanawiając się co za wymówkę wymyśli Gaccio

-Musiałem się pożegnać z przyjaciółką...wylewnie pożegnać i odzyskać to.- rzekł Gaccio podnosząc przed oczy chłopaka kunsztownie zdobiony rapier.- Pamiątka rodowa i najlepszy oręż jakiego miałem okazję użyć w boju. W pojedynkach, zazwyczaj.

Vincent spojrzał na ostrze i wyszczerzył zęby.
- Mój stryj jest kowalem, mówiłem Ci już o tym.... – i Tym sposobem kolejna opowieść ruszyła przed siebie.

~*~

Obrady trwały w najlepsze pojawiło się wiele sugestii i pomysłów co do przemycenia artysty poza mury miasta. Vincent nigdy nie uczestniczył w akcji przemycenia kogoś po za miasto więc było to dla niego wielce ekscytujące. Jak zawsze bił od niego niezwykły entuzjazm a pytania sypały się niczym z automatycznej kuszy.

- To jakiej wersji wydarzeń się trzymamy? Po co opuszczamy miasto?
-Ja... jadę do domu. Mój ojciec właścicielem ziemskim. Mamy rodową posiadłość poza Everton.- rzekł krótko Gaccio.

Smokowaty zaklinacz zadał kolejne pytanie nim Gaccio odpowiedział do końca na pierwsze.
-Moja magia może się jakoś przydać?
-Nie wiem...nie znam się na magii.- mruknął Gaccio.
- Zobaczysz, że na pewno nie będę wam kula u nogi! – odpowiedział z uśmiechem potomek starożytnych gadów.

-Czy potrzeba nam zwojów lub czegoś magicznego, bo jeżeli tak to mogę wynieść trochę z domu!- dodał po chwili zastanowienia rudzielec.
-Eeee...lepiej nie. Wiesz, nie chciałbym, byś miał przeze mnie kłopoty.- odparł nerwowo Gaspaccio.
- W sumie racja, ojciec pewnie by się zdenerwował.

-Czy mam jakieś specjalne zadanie? – zapytał konspiracyjnym szeptem młody zaklinacz.
-Romualdo pilnować?- spytał retorycznie Gaccio.
Vincent zasalutował przyjmując ten niezwykle ważny rozkaz.

-No i co po wyjściu z miasta mamy w planach? – zapytał na zakończenie chłopak którego zębów mógł pozazdrościć nie jeden rekin.
-Jak wspomniałem pojedziemy do innego miasta by wykraść miłość Romualda. Niestety nie mogę nic więcej powiedzieć, na obecną chwilę. Wszystko w swoim czasie.- zakończył sprawę Gaspaccio, wyraźnie dając do zrozumienia, że nic więcej nie powie.

~*~

Wszyscy rozchodzili się powoli a Vincent znowu został bez konkretnych wytycznych co do swojej osoby. Jednak skoro wszyscy się rozeszli to kto miał pilnować artysty! Wszak ktoś mógł zakraść się do jego pokoju i porwać go w worku, a to oznaczało by porażkę ich misji, no i kolejną przygodę! Zaklinacz poderwał się z krzesła i złapał za rękę osobę która do ochrony Romualdo na pewno podejdzie z całym sercem. Szponiasta dłoń ciągnęła Cypia do góry po schodach, na piętro gdzie udał się Romualdo.
Przed Vincentem wykwitł szereg drzwi, a na twarzy zaklinacza pojawił się szeroki uśmiech. Trzeba było znaleźć odpowiednie odrzwia, a kto wie na co można natknąć się za tymi nie właściwymi! Drakkano podszedł do najbliższych drzwi i zobaczywszy ze są zamknięte wyszeptał cicho kilka słów. Jego ręką zaświeciła fioletowym blaskiem a gdy dotknął nią zamka te szczęknął cicho. Młody Zaklinacz pociągnął za klamkę...
 

Ostatnio edytowane przez Ajas : 29-10-2010 o 22:32.
Ajas jest offline