Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-10-2010, 12:38   #167
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Robert obudził się z ciężką głową i pęcherzem, a walenie do drzwi na pobudkę wcale nie poprawiło jego samopoczucia. Język miał jak porośnięty futrem, a we łbie pracował cały pułk krasnoludzkich górników, przekuwających na wskroś kintalowe góry... a przynajmniej czaszkę jednego z lordów Kintal. Jednak Robert swoje lata miał i nie takie imprezy przeżył - wiadro zimnej wody na łeb, tajna mikstura oczyszczająca pradziadka i korzeń imbiru w paszczy sprawiły, że na spotkanie z królewskim wysłannikiem drwal stawił się rześki jak skowronek. Tylko cienie pod oczami i nieco szara cera świadczyły o nieprzespanej nocy. Miałby pewnie problemy z koncentracją uwagi gdyby nie to, że usilnie starał się zapamiętać jak najwięcej z tyrady sekretarza. Im więcej zaś tamten mówił, tym bardziej Robert pragnął znaleźć się daleko stąd. Po drugiej stronie morza na przykład... Przerażone spojrzenie Alta świadczyło o podobnych przemyśleniach, toteż po spotkaniu drwal szybko odciągnął go na bok i bez krępacji przedstawił mu umowę z lady Shannon odnośnie audiencyjnego suflerowania. Na szczęscie lady pamiętała o obietnicy, przez co niepokój tropiciela lekko zelżał. Niestety - tylko lekko.

Jednak rozmowa z imć Onufrym uświadomiła Robertowi coś, o czym nie myślał wiele podczas tej podróży. Na statku czy w siodle spotkanie z królem wydawało się odległe i nierealne... teraz zaś z całą mocą uderzyły go konsekwencje przyjęcia szlachectwa i złożenia władcy przysięgi. Samo to jak wypytywał ich sekretarz... Czy tak samo będą wyglądać spotkania z tutejszą szlachtą? Czy przyjmą ich do swego grona, czy będą gardzić nim, czy też Altem tak samo, jak Wulf i Bran gardzili nimi na statku? Przecie szlachectwo z nadania to nie szlachectwo krwi. Niby w kraju, gdzie król jest wojownikiem zasługi powinny liczyć się bardziej, jednak królowie się zmieniają... Drugą sprawą były powinności wobec kraju - większe dla szlachcica niż dla zwykłego chłopa. Trzecią - polityka. Robert wzdrygnął się. Nie lubił polityki, ciągłych intryg, kłótni i przepychanek. Po prawdzie to nie pamiętał nawet imienia swego rodzimego władcy. Podatki były znośne, trakty bezpieczne, handel kwitł - cóż więcej miałoby go interesować? Wszak i tak nie miał na to wpływu. Teraz mógł mieć... i odpowiedzialność go przerastała. Zresztą - czy szlachta faktycznie myśli o kraju a nie tylko o swoich poletkach? Nie wiedział tego i jakoś nie miał ochoty się dowiedzieć.

- Na zmartwienia najlepszy ruch, powiedział sobie, kupując od karczmarza kilka jabłek i kawałków mięsa, po czym skierował się do stajni. Mięśnie miał sztywne jak postronki, a w karku coś strzykało. Może mój zły humor bierze się z marazmu? W końcu odkąd wyruszyłem z Marsember tylko sobie tyłek w siodle obijam, a nic konstruktywnego nie robię... - dumał, rzucając Yocelyn kawałki tłustego mięsa. Ptaszysko powinno nabrać sadła przed zimą. Gdy skończył wszedł do stajni stwierdzając, że nie tylko on wpadł na pomysł zażycia świeżego powietrza. Jednak w przeciwieństwie do Marie, drwal wyjechał za miasto, rozjeździł nieco konia, po czym puścił się galopem po zamarzniętej ziemi. Świszczący w uszach wiatr dawał poczucie wolności, którego od dawna mu brakowało. W końcu zwolnił do stępa i pozwolił parującemu wierzchowcowi nieco odsapnąć; sam zaś wpatrzył się w horyzont. Czy nie tego właśnie szukał wyjeżdżając z Ronwyn? Wolności? Wolności od obowiązków, nakazów, zakazów, kanonów, oczekiwań rodziny, pracowników, sąsiadów, znajomych i nieznajomych? Swobody wyboru, decydowania o sobie, samotności wśród natury, którą wciąż uczył się rozumieć? Czy po to zrzucał drewniane chomąto by dać nałożyć sobie złote? Czy nie był już zbyt stary by zaczynać wszystko od nowa? Miał gotowizny pod dostatkiem; mógłby rzucić wszystko w diabły i zaszyć się w jakiejś głuszy - na przykład z druidami poznanymi na statku - i doskonalić swoje moce, albo podróżować gdzie oczy poniosą? Na co mu to wszystko - szlachectwo i do tego na spółkę.

Potrząsnął głową i zawrócił konia w stronę miasta. Bogini dała mu te moce w zamian za zamek; co do tego nie było wątpliwości. Gdyby sprzeniewierzył się jej woli mógłby stracić wszystko co uczyniło jego życie wyjątkowym. Poza tym nie mógł zaprzeczyć, że perspektywa odbudowy zamku i zagospodarowania okolicznych ziem była ekscytująca. Była wyzwaniem. A Robert lubił wyzwania - nie takie puste i płytkie jak zawody w chlaniu piwa czy wytrącaniu sobie nawzajem ozdobnych mieczyków, ale prawdziwe, mające wpływ na życie i przyszłość wielu. Przymknął oczy, wyobrażając sobie Elandone - zamek wiosną, gdy wszystko zazieleni się, zaorane pola będą pachnieć świeżą glebą, a na jeziorze pojawią się kaczki i łabędzie; zamek latem, w powodzi kwiatów i pszczół, otoczony łanami zbóż; zamek jesienią, pełen krzątających się ludzi, zapachu wędzonego mięsiwa i suszonych ziół; i zimą - nie taki jak teraz, zimny, wilgotny i pusty, lecz tętniący życiem, z opowieściami i grzanym winem przy ciepłym kominku, dziećmi baraszkującymi na skórach i... Może Marie ma racje, że powinien poszukać sobie żony? Chyba robię się sentymentalny na starość... - mruknął, gwizdnął na Yocelyn i popędził wierzchowca.

➷ ➷ ➷

Część oficjalna spotkania przebiegła bardziej gładko niż Robert się spodziewał. Zakupiony w Heliogabarze oficjalny strój prezentował się całkiem znośnie. Lady Shannon szeptem wspomagała niepewne kroki tropiciela, a król okazał się bardzo przystępnym jegomościem. Co prawda Robert miał wyrzuty sumienia, że jego prośba była najbardziej egoistyczną ze wszystkich, jednak mężczyźni uprzedzili go w sprawach praktycznych. Nawet Marie uzyskała coś użytecznego dla zamku, choć drwal podejrzewał że wynikało to bardziej z jej kaprysu niż chęci przysłużenia się ziemiom Kintal. Ważny był jednak efekt, nie motywy. Zaskoczyło go co prawda, że król oddał własnego rumaka - co się jednak nie robi dla wybawicieli... no i czyż nie każdy mężczyzna miał do bardki słabość?

Tyle że bardka walnęła gafę, dając lustro od siebie... Robertowi coś świtało o prezentach omawianych jeszcze w Elandone, rzecz jasna jednak nic dla króla nie miał. A może razem mieli dać jeden? Nie pomniał w tej chwili, a trema nie pomagała odświeżaniu pamięci. Wulf trochę poprawił, ale i tak drwalowi ścierpła skóra na myśl o uchybieniach etykiety, które w ten sposób mogli popełnić... czy czegoś tam innego. "Diabli nadali to szlachectwo", jęknął w myślach po czym wstał i odchrząknął głośno by zwrócić na siebie uwagę zebranych.
- Ponieważ Marie i Wulf wręczyli już podarki w imieniu nowych lady i lordów Kintal, jako najstarszy z tego grona pragnę wznieść toast za króla Damarii i pomyślną współpracę między królewskim dworem a zamkiem Elandone.
Wszyscy karnie wznieśli kielichy. Dopiero później Robert dowiedział się, że nie miał się zupełnie czym przejmować...

Gdy uczta wrzała już w najlepsze drwal zagadnął królewskiego sekretarza.
- Powiedzcie mi, panie Onufry, co teraz stanie się z ziemiami DeLaneyów, skoro zdradzili króla i koronę?
- Szczerze mówiąc...
- pan Onufry pogładził się po siwej brodzie - ostatnie wydarzenia rozwiązały jeden z królewskich problemów... Bo widzisz panie DeLaneyowie zostali władcami Walls kilkadziesiąt lat temu, kiedy to ojciec starego barona Lucjusza poślubił wdowę po poprzednim lordzie Hiramie MacGonagel
- Aha... -
wystraszył się Robert, pewien że będzie musiał wysłuchać całej historii rodu, ale dzielnie brnął dalej. W końcu kiedyś będzie musiał wyuczyć się genealogii tutejszej szlachty; mógł równie dobrze zacząć od dziś.
- Lawinia MacGonagal z domu Zerin, miała ze swym pierwszym mężem Hiramem córkę, a Edwinowi DeLaneyowi powiła dwóch synów. Kobieta szybko zorientowała się w charakterze nowego męża. bojąc się po urodzeniu mu dziedziców o życie swojej córki oddała ją w ręce zaufanej służki, która uciekła z zamku z dzieckiem, do rodziny Zerin. Tam została wychowana, a potem wydano ja za mąż za Goffreya Peyraca. Jej syn upomniał się u króla o dziedzictwo dziada nieprawnie zagarnięte przez synów DeLaneya gdy tylko doszedł do pełnoletności czyli dokładnie pół roku temu. - Onufry zbliżył sie do Roberta mówiąc konfidencjonalnie - rozprawienie się z hobgoblinami było tylko pretekstem do przybycia tutaj i dokładnego rozeznania się w sytuacji i znalezieniu sposobu rozwiązania problemu. Posiadaliśmy dokumenty i zapisy potwierdzające prawdziwość słów Dawida Peyraca i jego prawo do majątku, bo przezorna matka kazała je zabrać z zamku wraz z dzieckiem. Skoro zaś DeLaneyowie okazali się zdrajcami oddanie Walls prawowitemu właścicielowi obejdzie się bez problemów prawnych i skarg jednego ze znacznych damarskich lordów.
- Czyli włości przejdą na własność rodu Peyraców? - upewnił się Robert, nie będąc pewnym czy dobrze uchwycił sens tyrady rozmówcy.
- Tak własnie się stanie.
- Czyli zrządzeniem losu podwójnie przysłużyliśmy się damarskim mieszkańcom -
uśmiechnął się Robert, jednak w głębi serca był niego rozczarowany. Miał cichą nadzieję, że wobec zdrady potomków Emrysa jego włości przejdą na rzecz Kintalów, rozwiązując problem rozdrobnienia spadku. Szybko jednak zrozumiał jak naiwne były takie myśli - szlacheckie rody były przecież skoligacone od pokoleń i niemożliwością byłby brak spadkobiercy u któregoś z sąsiadów.
- Młody Peyrac na pewno sporo wam zawdzięcza - pokiwał głowa królewski sekretarz.
- Czy to rozsądny dziedzic? Tutejszym ludziom z pewnością przyda się uczciwy pan.
- Młody jest, chłopak ma przecież niewiele ponad dwadzieścia jeden wiosen, ale od śmierci ojca trzy lata temu zarządza dobrami Peyraców i wychowuje dwie młodsze siostry. Ludzie raczej nie narzekali na jego władzę. Sprawdziłem dyskretnie - uzupełnił kiwając głową

Robert uśmiechnął się z aprobatą, dumając jak by można wykorzystać nieoczekiwanego dłużnika, po czym omal nie parsknął w głos. "Już zaczynam myśleć jak szlachciura, zaraz mi szlachectwo do głowy pójdzie i tyle z tego będzie. Stary dureń - kontakty ze szlachtą zostaw Branowi i Meg, a sam zajmij się tym, na czym się znasz i robisz dobrze", pomyślał, po czym jakby pieczętując tą decyzję wbił nóż w wonny barani udziec.
- Daleko ich ziemie są? - spytał jeszcze.
- Daleko, na północy. Koło Żelaznej Ostrogi. To dziki kraj, mało urodzajny i dla twardych ludzi.
- To nic dziwnego, że tutejsze włości chcieli odzyskać - to dobry nabytek.
- Owszem. Okalające nas pola to jedne z najżyźniejszych ziem w Damarze!

"Nasze też nie najgorsze", z dumą pomyślał Robert. Nie dość, że po trochu wszystkiego, to leżąca odłogiem ziemia zdążyła się odrodzić i wyda piękny plon. I jakość dobra... Po chwili jego ucho wyłowiło głos Wulfa rozprawiającego o obronie, toteż przeprosił Korhonena i poszedł posłuchać.

Reszta uczty minęła całkiem przyjemnie... nie licząc Brana, który dosiadł się znienacka i ponownie zaczął truć Robertowi o rozdrobnieniu włości, ożenkach i rodzinnych koligacjach. Po kilku minutach drwal miał ochotę upić siebie albo rycerza, a po paru następnych zwyczajnie wytrzebić lorda z Lon Hern, ratując tym samym nie tylko Polę ale i okoliczne dziedziczki przed nachalnym, pazernym - a pewnikiem i despotycznym - adoratorem. Nóż do dziczyzny kusząco ciążył w dłoni... na szczęście dla klejnotów Brana na horyzoncie pojawił się Alto i Robert umknął w kierunku przyjemniejszego towarzystwa. Niemniej jednak zakonotował sobie przemyśleć sprawę ożenku Poli. Nie młodniał, a po oficjalnych królewskich nadaniach zwrot "zapewnić córce przyszłość" nabrał zupełnie nowego znaczenia. Bran był pierwszym z wielu adoratorów, których interesować będzie jedynie połączenie ziem i tytułów, a nie szczęście dziewczyny i powiększającej się rodziny. Uświadomiwszy sobie co ściągnął na głowę swoją i córki Robert miał ochotę walić makówką w ścianę. Było już jednak za późno, upić się zaś nie wypadało... Drwal westchnął i poczłapał w stronę łotrzyka by podzielić się z nim swoimi zmartwieniami. W końcu chłopak może będzie miał kiedyś podobny problem...

➷ ➷ ➷
 
Sayane jest offline