Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-10-2010, 14:39   #293
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Strażnica Wschodu - różnie, Prowincja Shinda, terytorium Klanu Kraba; 14 dzień miesiąca Hantei; wiosna, rok 1114, wieczór.

Smok spoglądał na leżącego przed nim dzieciaka, wewnętrznie gotując się z gniewu.
I na starca który nawet nie badając chłopca wydał taki okrutny wyrok.
Gniewu wynikając ze sprzecznych myśli. Chłopaczek leżący w śniegu został pobity na śmierć.
I Fukurou mu współczuł, ale nie wiedział jak pomóc. Cucić? Ha... jedyny sposób cucenia jaki znał, to natarcie twarzy śniegiem. Powinien ratować dzieciaka. W sumie to nie tyle powinien, co... wypadało go ratować.
Tao Shinsei określało każde życie jako cenne.
Bushido zaś wymieniało siedem cnót:
Gi – Prawość
Yu - Odwagę
Jin - Litość
Rei - Uprzejmość
Makoto - Uczciwość
Meiyo - Honor
Chugi – Lojalność.
Litość była częścią bushido, jedną z cnót, ale... jak daleko posunięta litość ? Ile można uczynić dla heimina. Ile samuraj powinien zrobić dla heimina?
Nie... to było złe myślenie. Prawdziwe pytanie, powinno brzmieć: Ile on, Fukurou powinien zrobić dla tego dzieciaka i ile mógł w obecnej sytuacji.
Malec leżał w śniegu.
- Pomóż mu.- rzekł Fukurou, do starego znachora. Ten zaś się odezwał. – Panie, on umiera.
-Pomóż na tyle, na ile jesteś w stanie. –
niemal warknął Smok. Zacisnął dłoń na czole... Jin jest cnotą bushido. Odpowiedź była prosta. Jin nakazuje pomóc, ale... sprawa jednak tak prosta nie była.

Bowiem w grę wchodziło jego On "twarz"- wizerunek i prestiż. Fukurou nie był anonimowym bushi Smoka. Był Mirumoto Fukurou i z racji swego pochodzenia powinien zachowywać się godnie, jak na syna Mirumoto Yomei przystało.
Nie mógł sobie pozwolić na niegodne zachowanie, tylko dlatego że inni bushi odwracali by od niego oblicze w takiej sytuacji. Nie mógł zachować się niegodnie, tylko dlatego że tutejsza Strażnica była pełna zhańbionych Krabów. Nie mógł zachowywać się niestosownie do swego statusu, nawet jeśli to nie naruszało kodeksu bushido. Nie mógł narazić imienia swej rodziny... zwłaszcza teraz.

Był Mirumoto Fukurou, był synem Mirumoto Yomei... i kimś więcej. Choć chciał o tym zapomnieć.
Jego dziadek wziąłby dzieciaka i zaniósł do Strażnicy Wschodu domagając się jego uleczenia.Ale Musashi był uznanym szermierzem... był "Wężem" Musashi, osobą znaną z kontrowersyjności zachowań ale i honorowości swych czynów.
Mirumoto Yomei wziąłby dzieciaka i uprzejmie poprosił, być może z nutką groźby, o uleczenie dzieciaka. Ale Honor Yomei był głazem, którego nie dało się łatwo podważyć.
A Fukurou nie była ani swym dziadkiem, ani ojcem. A jego On nie był krystalicznie czysty.
Co prawda nikt nie mógł powiedzieć głośno, że syn Yomei postąpił niehonorowo. Nikt nie mógłby przytoczyć sytuacji w której Fukurou złamał kodeks bushido.
Nikt tak otwarcie nie mówił. Ale jego honor był splamiony, brudem pomówień, brudem plotek. Jedna sytuacja, którą złe języki odpowiednio zinterpretowały. Fukurou pamiętał te kose spojrzenia, te złośliwe uśmieszki, te... szepty za swymi plecami.
Nie mógł dopuścić, by ta sytuacja się powtórzyła.
Mirumoto Fukurou nie przybył na Mur w poszukiwaniu sławy. Miał powody, których nie zamierzał wyjawiać towarzyszom podróży. Mimo iż wiedział, że powrót z Muru oznaczał ponowne zmierzenie się z własną przeszłością, to i tak nie zamierzał wyjaśniać kłopotliwych momentów ze swej przeszłości. Akito i Manji dowiedzą się, gdy przyjdzie odpowiedni czas.

W czasie, gdy Mirumoto bił się z myślami, zielarz zajął się poleceniem, wyraźnie wzburzonego samuraja. Starzec wniósł go do środka, złożył niedaleko paleniska, przykrył i poił czymś.
Sytuacja jednak dobra nie była.
Dzieciak na przemian dochodził do przytomności i mdlał. Bredził coś w malignie. Był wyraźnie.
Fukurou spojrzał do chaty i zacisnął pięści w gniewie. Miał patrzeć jak to dziecko umiera?
Z ust Smoka wyrwało się przekleństwo. Nie miało już dla niego znaczenia, czy ten czyn stanie się kolejnym źródłem plotek. Fukurou wiedział, że dopóki postępuje zgodnie z bushido, nie ma znaczenia co pomyślą inni samuraje. Wystarczyło przekuć zażenowanie w gniew, a wstyd w furię.
-Owiń go kocami.- rzekł Smok podejmując decyzję. Był wściekły, ale tą wściekłość spętał okowami swej woli. Ukrył ją pod maską spokoju. Był wściekły na tą sytuację, na to że musiał się zastanawiać rozważać. Był wściekły że musiał uważać na dobre imię swej rodziny. Był wściekły... że się wahał, że miał wątpliwości. Jego ojciec od razu wiedziałby co robić.
Fukurou zostawił niewielką zapłatę dla medyka mówiąc.- Dziękuję za pomoc, jeśli znasz rodziców tego dziecka, to ich zawiadom. Proszę.

Wziął malca owiniętego kocami i ruszył w kierunku strażnicy, szybkim krokiem, energicznym krokiem. Zbyt rozgniewany, by zważać na to, czy ktoś teraz zobaczy z heimińskim dzieckiem w ramionach. Byle zdążyć, byle dotrzeć.
Bez słowa, acz z ponurym spojrzeniem minął straże i ruszył w kierunku lazaretu. Nikt go nie zatrzymywał, nikt go nie próbował zatrzymać. Fukurou miał furię w spojrzeniu, furię godną berskerkerów Kraba.
Przed lazaretem będzie stało paru bushi, którzy na widok Fukurou znieruchomieli i odprowadzali go spojrzeniami z skamieniałych twarzy. Nie próbowali przeszkadzać Smokowi w wejściu, ale choć on sam miał wrażenie, że na coś lub kogoś czekają.
Nie miało to jednak znaczenia w tej chwili.

Po wejściu do lazaretu Smok rozejrzał się po nim i z pewną satysfakcją zauważywszy shugenja z monem Kuni. Miał już z członkami tego rodu do czynienia, podczas swych podróży. I darzył ich umiejętności wielkim szacunkiem. I dlatego skłonił mu się mówiąc. -Shugenja-sama... wybacz, że odciągam twą uwagę od pilnych obowiązków, ale te oto dziecko zostało pobite i tutejszy zielarz twierdzi, że nie dożyje jutra. A także rzekł, że jego uleczenie jest wyzwaniem, którego tylko utalentowany shugenja mógłby się podjąć.
I ułożył dzieciaka na pierwszym wolnym łożu.
Shugenja zajął się uzdrawianiem chłopca, wykorzystując znaną mu wiedzę i magię.
O nic nie pytał, ale zobaczywszy obrażenia dziecka, Kuni był solidnie zirytowany. A i Smok przyglądał się jego działaniom bez słowa. pytań.
Dzieciak został odratowany. Spał, bez gorączki, oddychając spokojnie. Kuni spojrzał wtedy na Smoka i rzekł: - Czy wzbudził Twój gniew, Mirumoto-san?
Na twarzy Fukurou pojawił się wyraz autentycznego zaskoczenia. Czyżby shugenja podejrzewał jego o takie... bestialstwo?
-Iye.- zaprzeczył Fukurou ponuro.- Znalazłem go takiego. Ofiara napaści innych dzieciaków.
Smok spojrzał na Kuni, prosto w twarz streszczając krótko sytuację.- Widziałem, jak sarna jest osaczana przez wilki, jak ją rozerwały na strzępy ... w zimie. Nie sądziłem, jednak że ludzie mogą się tak zachować. A już zwłaszcza dzieci.
- Niewiele brakło. Miał rozległe obrażenia, a to tylko malec. Powinien odpoczywać dwa dni, najlepiej zostaw go u nas, Mirumoto-san. Znajdziemy mu zajęcie, może nawet coś zarobi. Zapytamy go o to, co się stało.-
odparł shugenja, a Smok dodał z uśmiechem.- Nie do mnie należy, decydowanie o jego losie. Być może zgłoszą się do Strażnicy jego rodzice, by go zabrać.
Skłonił się głęboko przed shugenja Kuni z wyraźnym szacunkiem i pożegnał opuszczając lazaret. Przed wyjście spytał Kuni, czy by był potem zainteresowany partyjką Go.
Gniew w Smoku trochę ostygł, stał się na podobieństwo lawy... z wierzchu zakrzepnięta skorupa, we wnętrzu płynny ogień.
Smok gniewu przysnął nieco.

Obowiązki przysłoniły dramatyczne wydarzenia. Nastąpiła wizyta w herbaciarni, potem wizyta u Lutenga.
I smok gniewu obudził się, choć na twarzy Fukurou widać było jedynie uprzejmy uśmieszek.- Twój ojciec posyła mnie z tobą byś przyniósł do warsztatu uszkodzony namiot, który zostawiłem w Strażnicy Wschodu.
I ruszyli, Smok na przedzie, nastolatek za nim. Z każdym krokiem coraz bardziej przestraszony, bowiem Fukurou wcale nie kierował się do twierdzy Krabów. A zmierzał poza wioskę. Gdy samuraj uznał, że oddalili się wystarczająco daleko od miasteczka. Zatrzymał się i spojrzał na idącego za nim i trzęsącego się ze strachu chłopaka.
Gniew w Smoku kipiał, ale głos Fukurou był chłodny.- Jesteś mordercą Kazuo, a morderców się ścina lub wiesza. Dzieciak, którego pobiłeś może umrzeć. I ty możesz umrzeć tutaj. Potrafisz bić słabszych od siebie. Zobaczymy jak ci pójdzie z silniejszymi. Zaatakuj mnie. Jeśli tego nie zrobisz, zabiję jak psa, którym jesteś.
Kazuo nie miał z Mirumoto żadnych szans. Był tylko przestraszonym szesnastolatkiem, a Smok wyszkolonym bushi w dodatku z daisho przy obi wyszywanym w jednorożce. Fukurou o tym wiedział. Zamierzał wyżyć się na Kazuo, za pomocą Kaze-do. Dzieciak wylądowałby parę razy na ziemi, ale jego obrażenia ograniczyłyby się do paru siniaków. A Smok pozytywnie rozładowałby gniew.
Ale Kazuo nie miał na tyle odwagi. Słysząc słowa bushi Smoka na początku zdębiał, zaczął nerwowo przepraszać, potem mówił, że to nie on, że tylko dwa razy kopnął. Z początku Kazuo był zagubiony. Nie atakował. Więc poirytowany tym Smok ponaglił go słowami.- Atakuj! Nie słyszałeś? Jak mnie nie zaatakujesz, umrzesz!
Kazuo padł na kolana i łkał błagając o przebaczenie. – To tylko taka gra... panowie kazali... za monetę,.. można wygrać... wszyscy w to grają, nie tylko ja... wszyscy.
Gra... Pobicie dziecka, on nazywa grą? Mirumoto z wściekłości zacisnął zęby, już miał się przymierzyć, by uderzyć go w twarz, ale... nie mógł. Kazuo był w tej chwili tak... żałosny.
Fukurou opuścił rękę i krzyknął ponurym głosem.- Jaka gra! Jacy panowie?!-
- Pa... pa... panowie samurraje! –
krzyknął, chowając twarz w śniegu w kolejnym ukłonie Kazuo. – Monetę dają. Temu kto pierwszy złapie, pierwszy uderzy, przyprowadzi. Można monety zarobić!
-Panowie samuraje...-
syknął Fukurou i zamknął oczy. Myśleć jasno, bez zaślepiającego gniewu... Co Mirumoto Fukurou mógł zrobić? Zgłosić dowódcy Strażnicy. Próżny trud. Pewnie i tak wie. I mało go to obchodzi. Zabić tych bushi? Powód się zawsze znajdzie... jakikolwiek. Ilu z tutejszych jest dobrych w iaijutsu? Pewnie niewielu. Ale... problem nie tkwi w samych bushi. Problem tkwi w dowódcy tego miejsca. Na miejsce zabitych przybędą nowi. I to miejsce toczyć ich będzie jak skaza cienia. Powoli zatruwając i niszcząc.
Co mógł więc zrobić? Nic...
Wydech, wdech...
Mirumoto stał nad błagającym o litość Kazuo starając się zagnać smoka swego gniewu, z powrotem na jego miejsce.
Wdech, wydech...
Z każdym oddechem Fukurou się uspokajał. W końcu otworzył oczy i niemal warknął.- Wstawaj... masz przecież zanieść mój namiot do naprawy.
Zapłakany nastolatek powoli wstał, a wtedy Smok dodał.- I Kazuo...
-Tak panie.- spytał przestraszony półczłowiek. Uśmiech Mirumoto był złowieszczy, gdy powoli mówił kolejne słowa.- Jeśli nie masz odwagi, by walczyć. Nie baw się w takie gry, tylko zostań przy rzemiośle swej rodziny. Następnym razem... Możesz nie mieć tyle szczęścia.

Fukurou ruszył do twierdzy, nadal wściekły. Ale cóż... Nie miał celu na którym, mógłby tą furię rozładować. Na pewno nie nadawał się do tego płaczliwy półczłowiek.
Spojrzał na niego... Który dziś dzień? Chyba czas na trening. Co prawda rankiem, na swej warcie ćwiczył kaze-do. Ale teraz miał ochotę na kolejny trening, na którym spali gniew.
No-dachi... Walka tym orężem, powinna wystarczyć. A potem, w Strażnicy powinna być łaźnia. A Mirumoto czuł się brudny, w wielu znaczeniach tego słowa.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 05-07-2011 o 13:43.
abishai jest offline