Opustoszałe ulice... Ich samochód. Zbliżało się gorące południe. Zbliżało się leniwie i powoli tworząc kontrast z co razu przemykającym śpiesznie samochodem. Osobowym, cię Żarówką, tirem... Prawie nigdy nie pojawiały się więcej niż trzy naraz w ich otoczeniu. Pozostawało duszno, parno i śmierdząc spalinami. Jedediasz zwrócił siędo Syna Eteru. -Już niedługo, jakieś dziesięć minet i będziemy na miejscu – stwierdził poważnie. -Problemy... Pieniądze, czy to nie powód wszystkich problemów?
Minęła ich ciężarówka. Bezpiecznie było. Było... Było! Trzask w bagażniku, tam gdzie znajdował się akumulator. Tył samochodu podskoczył wysoko, obijając twarze Amerykanina i araba o to, co mieli akurat przed sobą. Krew trysnęła ze złamanego nosa JOnatana. Tył nie zażył jeszcze opaść, samochód obrócił się bokiem, zachaczył o jadący z naprzeciwka samochód tóz po ciężarowce. Trach! Ciach! Tylko tak Syn Eteru mógl opisać gniecenbie metalu, kolejne wybuchy a tyle podbijające auto jak piłeczka. W przeciągu paru chwil stracił orientacje przestrzenną. Podejrzewał, że nagłe wstrząsy które skutkowały nowymi siniakami to zderzenia z gruntem. Naliczył ich trzy. Pomiędzy nimi pewnie lecieli przez drogę jak monstrualna piłeczka pingpongowa... Cztery, pięć... Rytm kołyszący w bólach, uderzenie w głowę, wkręcenie dłoni pod fotel... Dziesięć, arab wymiotuje, smród benzyny. Spalenizna za nimi. Jedenaście...
Za dwunastym razem obudził się na zimnym pyle pokrywającym bruk odosobnionej alejki. Tej samej w której rozmawiał z Jeremiaszem. Samochód stał otwarty, nikogo nie było. Szarpnięcie wiatru zaprószyło Profesorowi Turbo oczy. W bagażniku przytomny chyba arab dobijał się ze środka. Słońce górowało na szczycie nieba. Było później niż ostatnio. Dużo później. Dźwięk nieprzeradzającego gruchota. Pyr, pry... Nie jechał a pyrał, kocił – smród spalin uderzył maga w nozdrza piekąc w nos. Musiał zatrzymać sięza rogiem. Wyświetlacz na zegarku pokazał dwa krwistoczerwone punkty zmierzające ku niemy.
Za kroki robiło zamieszanie w bagażniku. Ten sam zaułek. Déj- vu miało stać się perfekcyjnym zmysłem? Zza rogu wyszedł ten sam mężczyzna który poprzednio... W śnie... Zastrzelił go? Uśmiechnięty, jak turysta który się właśnie zagubił. Zawołał łamaną angielszczyzną, machając przy tym ręką. -Przepraszam! Mówi pan po angielsku? Mam pewien problem z drogą... Jonatan Auster miał wszystkie włosy na karku postawione na sztorc. Drugi czerwony punkt został za zakrętem uliczki, niewidoczny. Miał przed sobą odbicie w kurzu swojej zwinniej postaci po śnie, Bolały go plecy. Jeśli strach to ból, to bolał go również mózg, psychika cierpiała spoglądając na tego barczystego jegomościa. Piekła niczym drzazga w dłoni, której nie można wyjąć, nie wie se o nie dopóki nie uczyni krzywdy, spazmem bólu nie przypomni o sobie.
Krew, rozdarte powłoki kośćca, krew, ból, śmierć, rozbryzganie krwi... To widział miast jegomościa. Widział swe urojone nemezis. Łup! W bagażniku arab raz jeszcze się Ruszył. Zbir znieruchomiał. Na chwilę uśmiech zeszedł mu z twarzy lecz po chwili znowu wrócił, tak samo durnowatymi fałszywy.
__________________ Otium sine litteris mors est et hominis vivi sepultura. |