Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-10-2010, 12:45   #7
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Podkute buty dudniły na kamieniach bruku niczym gromy, dźwięk niósł się ponad stosami gruzów i ludzkich resztek, nabrzmiewał z każdą sekundą jak skażona rana. Jęki umierających i błagania tych, którzy nie mieli dość szczęścia, by umrzeć od razu kłuły w uszy, mąciły w głowach, jeszcze bardziej szargały zmysły nadwątlone przez pozaziemski spektakl, który zmienił jeden z największych miejskich placów w ruinę. Rzeczywistość mieszała się z wiejskimi klechdami, umarli wstawali, by zabijać żywych. Potężna sylwetka Erika nieubłaganie zmierzała ku dawnym towarzyszom niedoli, zrzucona przez Myverna w kłębowisko ludzkich ciał, pokaleczona przez drzazgi i gwoździe otrzepała się z resztek konstrukcji nic sobie nie robiąc z uciekającej strumieniami krwi. Nonszalancko potraktowany przez Solettana, choć nieco już zsiniały, zbir chyba jeszcze pozostawał w niewoli ludzkich emocji, bo ruszył do ataku ze zdwojoną siłą. Berdysz furkotał w powietrzu, pęd powietrza strącał krople potu z twarzy uciekinierów, zawierucha drewnianych odłamków zacinała w policzki. Vincent cofał się w przerażeniu, gubił krok pośród stygnących ciał strażników, schodził z linii uderzenia w ostatnich ułamkach sekund. Jego kompan, kula u nogi młodego artysty, pląsał po trupach znacznie sprawniej, ale efekty jego akrobacji wcale nie były imponujące. To na nim skupiała się furia Erika, to jego pierś znaczyły krwawe pasy po cięciach berdysza, to on oberwał pod kolano gubiąc rytm i padając na wznak. Cięższy od Flaviusa, Myvern pociągnał pięknisia za sobą, o mało co, a nie ściągnąłby na niego zguby. Uderzenie, zdolne na raz położyć stuletnią sosnę, grzmotnęło między więźniami, zgruchotało ogniwa łańcucha i zostawiło w ziemi prawdziwy okop. To była ta chwila, to był ten moment. Uwolnieni od swego przymusowego towarzystwa, Solettan i Vincent, poderwali się z bruku, idealnie zsynchronizowanymi skokami oderwali się od Erika, pobiegli w przeciwne strony zostawiając trupa samemu sobie. Brutal nie zastanawiał się długo, wyrwał ostrze z wybitego między brukowymi kostkami leja i skoczył w ślad za łowcą. Gavin, Elletar i Kerin jednocześnie syknęli, widząc, że ich plan teraz nie ma szans wypalić. Nici z ostrożnego topienia łańcuchów w parującej, bladożółtej mazi. Niemożliwość martwić się o milimetry i cale, gdy w twoim kierunku gna nieżywy od kilku minut dzikus z katowskim orężem w dłoniach. "Chodu!" – zakomenderował Gavin. Trzy silne osobowości splecione stalowymi więzami miały trzy różne idee na ucieczkę. Nie dziwota, że całe trio wyrżnęło w ziemię, niemało brakowało, a skąpałoby się w żrącym kwasie. Myvern wpadł pomiędzy cały tercet, zawinął w powietrzu łańcuchem i smagnął Erika przez pysk. To było niezłe, ale mogło na ożywieńca nie wystarczyć. Dobrze, że Vincent, czy to instynktem czy może sumieniem kierowany, zawrócił i cisnął w rzeźnika wyłowionym skądś toporkiem. Oręż wbił się w plecy nieboszczyka, pchnął go naprzód, wprost w kwasową kałużę. Solettan dalej okładał gnojka kikutem łańcucha, ale nie było już w tym większego sensu. Erik marniał w oczach, topił się jak ogarek, potwierdzał siłę żrącej substancji. "Do rzeczy, do rzeczy!" – przywołał kompanów do porządku Gavin, główny promotor idei pozbycia się okowów z użyciem owej trucizny. Ostrożnie, acz w zrozumiałym pośpiechu zbiegowie zabrali się do roboty. Więzy puściły, nikt nie był już z nikim połączony żadnymi pętami, ale kajdany na przegubach rąk pozostały. U niektórych zwisały jeszcze resztki łańcuchów, pojedyncze ogniwka pobrzękiwały metalicznie. Czas gonił, żołnierskie komendy było już doskonale słychać spoza zrujnowanych zabudowań i tu i ówdzie dało się zauważyć przedzierające się wśród oparów postacie. Kwas parował, gorąco biło w twarz, a trzymane nad trucizną ręce poczerwieniały i poparzone, zaroiły się od bąbli. Dalsze ryzyko byłoby zwykłą niewdzięcznością wobec losu, proszeniem się o powrót do paki. Oddziały, które przybywały na miejsce nie były typowe, kroiło się coś grubego i trzeba było brać nogi za pas. Póki jeszcze chmury pyłu skrywały miejsce kaźni była szansa na ucieczkę i zbiegowie tej sprawy nie pokpili.

* * *

"Berg, gdzie są kuglarze? Gdzie są wozy? Wszystko na już!" – krótko ostrzyżony facet o orlim nosie i wzroku, który – tu wątpliwością było mieć w ogóle wątpliwości – zdolny był przebijać góry ponaglał swego adiutanta. Trzydziestolatek w czarnych jak smoła szatach, w paru ledwie miejscach przyozdobionych eleganckim srebrem, krzątał się wokół gruzowiska wypełniając polecenia swego przełożonego. Sam rozkazywał żołnierzom, odzianym w popielatoszare szaty, krojem podobne jego własnej. Weterani, szkoleni latami za dukaty z prywatnej szkatuły lorda-burmistrza nie mieli żadnych moralnych rozterek przy spełnianiu poleceń. Jeden za drugim, dogorywający świadkowie potwornych wydarzeń żegnali się z życiem pod mieczami elitarnego oddziału Draxa. Raz, dwa. Raz, dwa. Bez zawahania, bez żadnej emocji ostrza bękartów spadały na gardła niedobitków, posyłały w otchłań mężczyzn, kobiety i dzieci.
"Kuglarze, jak nas zwykłeś pieszczotliwie nazywać, właśnie przybyli. Każ swoim ludziom zebrać tych, którzy będą się nadawać do przesłuchań i wyjść poza obręb placu" – człek, na oko może dwudziestokilkuletni, mówił z pewnością w głosie, która nie przystawała do jego chłopięcego wyglądu. Mówił pewnie i mógł czuć się pewnie. Był wszak dowódcą polowego oddziału czarodziejów z miejskiej gildii, adeptów czarnoksięstwa ręcznie wyselekcjonowanych przez miejską radę.
"Mamy paru, którzy będą zdolni mówić. Jest i jedna gruba ryba, nim akurat nie będziemy mogli po cichu napalić w piecu" – kapitan James Cromwell, dowódca Szakali, był do bólu rzeczowy.
"Morris nie sprawia kłopotów, można spać spokojnie. Jeśli coś by się miało dziać mamy specjalny dekret od burmistrza. Pozwala na przemeblowania w miejskiej hierarchii. Wiesz dobrze" – magik uśmiechnął się delikatnie, kościaną różdżką dając znak swoim ludziom, by przyspieszyli proces oczyszczania terenu. Ostatni spośród Szakali, wraz z wziętymi na spytki świadkami katastrofy, opuścili odgrodzony od reszty miasta teatr zbrodni i magowie mogli działać.
"Wszystkie siły w mieście postawiliśmy już w najwyższej gotowości. Teraz rzecz w tym, żeby dopaść skurwysynów zanim wieść o tym gównie się rozniesie. Nie wiadomo co ze skazańcami, którzy mieli tu zostać straceni" – James przygładził siwe włosy – "Wątpię, aby cały ten kibel był przez nich, ale to wydarzenie jest poza jakąkolwiek logiką. Ktoś mógł rozpętać to piekło, aby ich odbić, ale równie dobrze mogli tu skończyć w lawie, a ich egzekucja była tylko okazją, by uderzyć w jak największą liczbę ludzi".
"Wątpliwe, by ktoś działał w ich sprawie. To pewnie Bractwo sięgnęło po ostateczny oręż. Tak czy inaczej..." – magik przerwał mowę, odpalił szluga i podał papierośnicę kapitanowi.
"Tak czy inaczej ich też trzeba, jeśli żyją oczywiście, zajebać w tempie ekspresowym. Aby nikt poza nami nie wiedział o sępach, które krążą nad miastem. Jeśli w Ahlissie się o tym dowiedzą to interwencję 'dla zachowania wewnętrznego porządku w państwie' mamy jak w banku..." – Cromwell zaciągnął się tytoniowym skrętem i zwrócił srebrne puzderko rozmówcy.
"Moi chłopcy będą mieć pełne ręce roboty z tymi zasrańcami od magii Tharizduna. Te płotki musisz ze ścieku wyłowić sam" – czarodziej machnął różdżką, a kolejny złożony przez żołnierzy stos ciał w mgnieniu oka stanął w płomieniach. Podopieczni maga z pozostałymi szczątkami poczynali sobie podobnie, jeszcze inni zaklęciami spopielali resztki macek i potworów, a reszta iluzjami maskowała to, czego w ciągu najbliższych minut nie była w stanie usunąć raz na zawsze.
"Claude, to masz jak w banku. Sam zatroszcz się o załatwienie sprawy na już i spiesz się z porządkami. Regularna straż zjawi się tu za dziesięć minut i lepiej, żeby nie zostało tu nic, co by mogło ich wiarę w to, że trafiło się nam paskudne trzęsienie ziemi podważyć. Bywaj... kuglarzu" – James zasalutował niedbale i wskoczył na ostatni odjeżdżający z rejonu katastrofy wóz z żołnierzami. "Kiedyś zmażę ci ten uśmieszek z japy draniu. Staraj się ze swoją częścią roboty, powodzenia" – Claude skrzywił się lekko, machnął druhowi na pożegnanie i zniknął w ognistej chmurze, włączając się do sprzątania, z którym mierzyli się jego podwładni.

* * *

Kerin, Gavin, Elletar

Zbiec wysypującym się z wozów oddziałom wojska w szarych mundurach nie było łatwo, wszyscy żołdacy mieli oczy dookoła głowy, a i same głowy chodziły im jak rozkręcone na pełne obroty karuzele. Jakaś parka, której udało się wydrzeć poza obręb zdewastowanych kamienic, nie przebiegła nawet trzech metrów. Właściwie nie przebyła nawet metra. Grad bełtów zmienił oboje małżonków w poduszeczki do igieł i trzeba przyznać, były to bardzo mocno zużyte poduszeczki. Trio uciekinierów swoją szansę na wybawienie dostrzegło dopiero w momencie, gdy na miejsce zajechały obite żelaznymi płytami karoce. Kurz, pył, rżenie koni, słony pot na języku i ułamki sekund. Nie zwalniali, nie patrzyli za siebie, nie kontrolowali własnych ciał, ani umysłów. Gnali ile sił w płucach, a gdy tych sił zabrakło zaciągnęli kredyt, który prędzej czy później musiał boleśnie odcisnąć się na zdrowiu organizmu z ciężkimi odsetkami. Dopadli do upragnionego schronienia, jamy dla zaszczutych stworzeń, azylu dla wszelkich banitów. "Pod Dębową Beczką" było o dziesięć minut szaleńczego pędu (może piętnaście, kto by się teraz zorientował ile czasu minęło) od placu Św. Cuthberta. Piętnaście jebanych minut biegu, którego nie powstydziłby się nawet i sam Kord. Piętnaście jebanych minut, a tu już ktoś mówił o tym wszystkim! Jak? Co? Skąd taka wiedza?
"Potworne trzęsienie ziemi, o bogowie! Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić!" – wąsaty chudzielec o szczurzej twarzyczce był epicentrum wydarzeń, cała publika zebrana w oberży stłoczyła się przy stoliku, gdzie szczurek wysiadywał. Złodzieje i porządni obywatele, uczciwi rzemieślnicy i pospolici naciągacze jak jeden mąż rzucili się ku opowiadającemu o przeżytej tragedii chucherku. Nikt nie chciał uronić ani słowa, grzmoty i niosące się przez miasto wrzaski słyszeli wszyscy, ale wydarzenia z pierwszej ręki można było usłyszeć dopiero teraz. Taka tragedia, taka tragedia! Bogowie, czym biedni mieszkańcy Rel Astry sobie zasłużyli na taką karę? I tylko karczmarz, wąsaty człek o nalanej, błyszczącej od potu twarzy spoglądał na szczurka podejrzliwie. Równie podejrzliwie, jak na walczące o oddech trio zbiegów, którzy wparowali do środka. W luźnych, zerwanych skądś szatach skryli przeguby rąk skute kajdanami, ale to był kamuflaż chwilowy. Coś wymyślić było trzeba, bo wystarczyłby moment nieuwagi, by żelazne bransoletki znalazły się na widoku. A wtedy mogło być już naprawdę różnie.

* * *

Vincent, Myvern

Żołnierze, odziani od stóp do głów w szarość, uzbrojeni po zęby weterani o pewnym, dudniącym kroku i mięśniach, które wychodziły nawet ponad krasnoludzką przeciętność. Kimkolwiek żołdacy byli, ich obecność nie pozostawiała zbiegom wielkich nadziei. Wzrokiem przebiegali po gruzowisku, wyszukiwali żywych, a jeśli jakiś nadmiernie ruchliwy biedak się trafił obrywał serią z samopowtarzalnych, gnomich kusz. Nic z tego, nie było jak się przemknąć. Jakiś dzieciak, który na codzień trudnił się żebraniną spróbował swoich sił i nieludzkim sprintem wyrwał się poza wyznaczony przez mundurowych okrąg. Ni stąd, ni zowąd poleciał na pysk, przyjebał łbem w ziemię. Ściągnięta przez skrytych w drugiej linii żyłka owinęła się wokół kostki małolata i marzenia zginęły. Obity płazami mieczy bękart został zakneblowany, związany od stóp do głów jak szynka i żywy zabity gwoździami w świeżo przygotowanej trumnie. Był jakiś słaby punkt? Jakaś luka w systemie, który wypracowały odziane na szaro oddziały wojaków? Bum! Huk, brzęk i wznoszący się coraz wyżej, gęstszy i gęstszy kredowy obłok. Jakaś baryłkowata kreatura próbowała wyrwać się ze swego uwięzienia, wyswobodzić spomiędzy kamiennych bloków. Wszystko na nic, salwa z kusz przerwała dramatyczną walkę, ale wysiłki grubasa nie poszły na marne. Sam zginął, ale lawina skalnych odłamków, która towarzyszyła jego desperackim próbom ucieczki zapewniła innym osłonę. Teraz, albo nigdy. Vincent i Myvern pomknęli przez kurzawę, obraz rozmywał im się przed oczami, wyraźnie widzieli tylko najbliższy zaułek. Pierwszy punkt na dziwacznej drodze, którą obrali. Sami na dobrą sprawę nie wiedzieli, kiedy znaleźli się pod budynkiem koszarów straży. Cali w kredowym pyle, z popiołem na rzęsach i pozlepianymi potem włosami, obraz nędzy i rozpaczy. Strażnicy zaczęli wypadać z koszar jeden po drugim, w niekompletnym rynsztunku, w uświnionych żarciem ciuchach, niektórzy po cywilnemu, inni wręcz w ogóle w niekompletnej garderobie. Nietrudno było zgadnąć, gdzie się kierują. Obaj zbiegowie odczekali chwilę, gotowi by wślizgnąć się do budynku wychynęli zza rogu, zakradli się ku bocznemu wejściu... Już mieli wpakować się do środka, gdy nagle wprost na nich władowała się czwórka roznegliżowanych strażników. W szczątkowej garderobie, na którą składały się ledwie buty i niedopięte spodnie gnali na złamanie karku za bardziej ogarniętymi kolegami. Obaj skazańcy skamienieli, dosłownie zapadli się w sobie i w bezruchu spoczęli między rozstawionymi wokół wejścia beczułkami. Mieli farta, bo ciamajdowaci strażnicy nawet nie przeprosili potrąconych, nie oglądali się, w ogóle nie mieli w planach zwalniać w swym porannym biegu. "Krzyżyk na drogę" – pomyślał przytulony do ściany Flavius. Moment zajęło mu dojście do siebie, minęła minuta, a może i dwie. Nikt już nie wybiegał ze środka, zgiełk ucichł. "Jazda" – szepnął do kamrata Myvern i obaj wpadli do środka. Los był skurwysyński, na dwóch pewnych, że to już koniec trudności zbiegów zesłał następnych stójkowych. Co robić, co robić. Pod drzwiami do piwniczki stał jakiś kufer, nie dość duży, by dało się tam zmieścić samemu, ale w chwilach takich jak ta nawet fiolki perfum zwiększały swoją objętość dziesięciokrotnie i jakimś, szargającym prawa fizyki zrządzęniem losu uciekinierzy się do niego zmieścili. Kiedy było już po wszystkim i powyginani w paragraf zbiegowie zdołali wytoczyć się z paki zostało tylko najłatwiejsze. Drzwi do magazynu znaleźli bez kłopotu, były otwarte, a nadzorca albo pobiegł z innymi, albo chwilowo był niedysponowany. Tak czy inaczej, cała podziemna hala pełna zarekwirowanych i zakupionych w przetargach przedmiotów stała przed skazańcami otworem. Problem jednak był, choć innej natury. W liczącej dziesiątki metrów długości i szerokości komnacie pełno było drewnianych pak, skrzyń, kufrów, pudeł i pojemników. Beczki, papierowe i pergaminowe zawiniątka, butle i puzderka zalegały na stosach w totalnym chaosie, a może absolutnym porządku? Zwyczajnie nie szło zgadnąć, jaka logika kierowała ułożeniem zawartości magazynu. W półmroku ogrom zastawionej pod sam sufit hali zdawał się przytłaczać. A każdy dźwięk echo potęgowało stukrotnie. Czyniąc skradanie bardzo, ale to bardzo ryzykownym zajęciem.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 31-10-2010 o 12:56.
Panicz jest offline