Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-10-2010, 20:10   #1
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
[Grhwk-DnD] Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę

Ściekające po ścianach śmierdzące strużki, pleśń i grzyby wciskające się ze zwierzęcą niemal agresją, w każdy zakamarek między odrapanymi, zimnymi cegłami, walczące o każdą piędź ponurej przestrzeni. Nierówna, bijąca przejmującym chłodem podłoga, tu i ówdzie upstrzona krwawymi plamami, gdzie indziej zaś podziurawiona pełnymi wody otworami wydrapanymi przez stada szczurów i drętwiejące palce niedoszłych uciekinierów. Poznaczony naciekami sufit i wąskie, zakratowane okienko starannie selekcjonujące każdy wdzierający się do więzienia promyk, czy to księżyca czy słońca. Każdy róg rozległego pomieszczenia tonął w ciemności. Ale to już nikomu nie przeszkadzało. Osadzeni nauczyli się poruszać po omacku, znali każdy centymetr otoczenia, cal po calu analizowali przestrzeń wokół siebie. Spośród niezliczonej układanki cegieł byli w stanie wyróżnić każdą po kolei, we własnym umyśle odbudować całą konstrukcję aresztu element po elemencie, nie pomijając ani jednego zadrapania czy wgniecenia. Desperacko szukali drogi ucieczki, pokrwawionymi paznokciami wygrzebywali murarską zaprawę spośród bloków, odartymi niemal do kości knykciami uderzali w mur, walili w ściany kolanami aż drętwiały im nogi. Wyczerpani, osuszeni z energii do cna, padali bez ducha w błoto i kurz, niezdolni by choć ruszyć palcem. Na granicy jawy i koszmaru, między jedną grozą a drugą, błagali wszystkich bogów o siłę, by raz jeszcze, chociaż raz, wznieść w górę pięść, raz jeszcze zmierzyć się z nieustępliwymi murami garnizonowego więzienia. Letarg i walka przeplatały się nieustannie, dzień i noc. Wąski snop światła wślizgujący się przez zakratowane okno był jedynym wskaźnikiem upływającego czasu. Strażnicy nie przychodzili o żadnych konkretnych porach, w ogóle nie wchodzili do celi. Co jakiś czas wrzucali tylko poprzez kraty jakieś odpadki z własnego stołu. Wodę piło się z kałuży. Beznadzieja zaciskała kościste paluchy wokół dusz skazańców, gardła drgały gotowe na powitanie sznura. Mozolne starania o ratunek, z każdą chwilą bliższe zaklinaniu rzeczywistości niż realnej walce, trwały póki za murami garnizonu bawiono się i śpiewano. Festiwal Plonów, święto uczt i hulanek, parad i procesji maszerujących miejskimi alejami, powitanie jesieni, zwiastującej zbliżający się koniec wegetacji i życia. Wszystko odległe, milknące w mroku. Dni i noce przeminęły, nadszedł czas ostateczny, brzask, który miał być dla szóstki łajdaków ostatnim. Nie było już woli walki, żadnego błysku w oczach. Ślepia zmętniały, głowy pochylone na piersi kołysały się w półśnie, czaszki wypełniały się powietrzem, wszystkie myśli uciekały z głów niczym szczury z tonącego okrętu. Pusty bezsens i katatonia biorąca we władanie wszystkie członki skazanych. Skuleni, zalegli na lodowatej ziemi więźniowie wyczekiwali końca z utęsknieniem. Ból poobijanych członków i nieznośna, wwiercająca się w głąb ciała trwoga były jednynym, co odróżniało uwięzionych od martwego mięcha. Przybycie strażników pewnie nawet wlałoby nieco otuchy w ich coraz wolniej bijące serca, zapowiadało wszak koniec bezmyślnej męki, osatni spacer przez miasto i wejrzenie w słoneczną tarczę ten kolejny raz, schwycenie w płuca morskiej bryzy. Co z tego, że przeżartej dziesiątkami innych zapachów, zgniłej i smażonej ryby, wiercących w nosie egzotycznych potraw, świątynnych kadzideł i palonych liści, moczu i fekaliów, piżma i innych pachnideł, woni miasta, w którym wszystko miało się skończyć. Pewnie to wszystko odcisnęłoby się na wymizerowanych twarzach więźniów uśmiechem. Gdyby tylko mieli siłę wyrwać się z trupiego odrętwienia.

"Hej, hej bidulki!" – zakrzyknął radośnie dowódca straży, przesuwając pękiem kluczy po stalowych prętach – "Mam dla Was dobrą wiadomość, więc rozchmurzcie ryjki. No halo, łobuzy?"
Głucha cisza, która odpowiedziała Jonaszowi, zarządcy garnizonowego więzienia, wcale a wcale go nie zraniła. Figlarny uśmieszek dalej igrał pod wąsem tłuściutkiego klawisza.
"Była amnestia dranie! Amnestia! Łuhuhuhuhu!" – zaśpiewał, samotnie wkraczając między dogorywających skazańców – "Amnestia, która i Was objęła! Wy szczęściarze jedni!"
Zmatowiałe oczy powędrowały za żołnierzem, zataczającym koła w tanecznym kroku.
"Nie będą Was rwać końmi, ani nawet wbijać na pal. Nie będzie ćwiartowania, ani palenia na stosie. Nie ma mowy o żadnym obdzieraniu ze skóry, ani innych tam publicznych torturach. Uwierzcie..." – klawisz przerwał na moment gestem przywołując do siebie trójkę kompanów – "Nie będziecie w żaden sposób męczeni, a tylko, w najzwyczajniejszy, humanitarny sposób powieszeni. Czy to nie piękna nowina? Rel Astra staje się naprawdę wspaniałym miejscem".

Naigrawania Jonasza spływały po więźniach, nie zdobyli się na nic więcej ponad gniewne prychnięcie. Stali bezczynnie, skostniali, odgrodzeni od świata niewidzialną barierą obojętności i beznadziei. Nawet nie próbowali skakać na strażników, dźgać ich zaostrzonymi kamykami, które w pocie czoła szlifowali nabawiając się odcisków, nie ruszyli się o krok, w kolejce czekali na nadchodzących z ciężkimi, żelaznymi kajdanami oprawców. Pierwsza trójka, skuta u kostek i przegubów rąk, grzecznie, z kornie opuszczonymi głowami przesuwała się do wyjścia. Wilki wiedzione na rzeź. Myvern, Vincent i Erik. Gavin, Elletar i Kerin. Na sam koniec razem. Złączeni ciężarem łańcucha, niemrawo stawiając kroki toczyli się ku wyjściu. Pełgające na ścianach światło z każdym załomem korytarza i każdą mijaną komnatą brało we władanie coraz większe połacie budynku, raziło w oczy, atakowało czysto fizycznym bólem. Gwizdy przemieszane z wiwatami na cześć poczciwego pułkownika Ottona narastały z każdą chwilą. Lud go kochał. To on zapewniał gawiedzi moc atrakcji miast wykańczać swych podopiecznych w celach i nocą zakopywać pod miejskimi murami. By osłodzić pospólstwu ciężkie chwile po zakończonym Festiwalu Plonów, dać trzeźwiejącym powoli biedakom jeszcze garść porządnej rozrywki organizował publiczną kaźń. Praczki i handlarki, ojcowie i matki z dzieciakami wziętymi na barana, kupcy, którzy ciągle jeszcze nie mogli zebrać się do drogi po srogich hulankach poprzedniego wieczora, szukający zarobku kieszonkowcy i sprzedawcy garmażeryjnych niespodzianek. Przekrój społeczeństwa był najlepszej jakości, oddawał w miniaturze obraz całego solnorskiego organizmu, nieznającego snu molocha. Pułkownik Otton siedział w towarzystwie innych ważnych osobistości na drewnianym podeście, kilkanaście metrów od ustawionych w rządku szubienic. Patrycjat miał zapewnione wyborne miejsca, zaś tłumy zwykłych mieszczan musiały sapać na siebie nawzajem, kopać się po kostkach i podszczypywać, używać wszelkich znanych sobie ulicznych sztuczek, by dopchnąć się bliżej kata i otoczonych przez gromadkę żołnierzy więźniów.

"Głowa do góry!" – zarechotał kat, podnosząc podbródek Erika w górę, by móc zawiązać sznur na jego byczym karku. Rudobrody olbrzym dawno otrząsnął się z więziennego marazmu i szarpał się niczym tur, nie dając się oporządzić zjadanym przez tremę żołdakom. W rękawiczkach z łosiowej skóry i odświętnych wamsach starali się oni robić wszystko jak należy, prezentować szczyty egzekutorskiej elegancji. Poproszeni przez dobrotliwego Ottona, poklepani przez niego po policzkach, zauroczeni ciepłem i serdecznością starszego pana starali się jak mogli, by nie przynieść mu wstydu przed zaproszonymi na pokaz uśmiercania bandytów grubymi rybami. Brodaty zbir wyraźnie chciał narobić strażnikom wstydu i kat, potężnie zbudowane chłopisko w nowiutkiej, czarnej koszuli musiał dla uspokojenia gagatka sprzedać mu uderzenie pięścią w nerki. Oszołomionemu Erikowi łatwo było zawiązać kokardę na szyi i nie minęło wiele czasu, gdy nieszczęśnik stał już na drewnianym pudle (na tę specjalną okazję obłożonym kolorowym materiałem), a publika kwiczała z radości.
"Wybacz, ale nasi widzowie są głodni krwi. Nie dostaniesz szansy na jakieś zgrabne epitafium, ale wątpię, żebyś coś fajnego zdołał wymyślić tak na szybko" – Jonasz puścił oko do rudzielca i bęc! Pudełko wyfrunęło spod nóg brodacza, a trzask pękającej tchawicy dowiódł ponad wszelką wątpliwość, że wiązania na sznurze są wyśmienite. Marynarska szkoła wiązania lin. Brawo!

Braw nie brakowało. Brawa biła cała zgromadzona na placu tłuszcza i dystyngowane damy z szanownymi panami, wszyscy usadzeni po obu stronach pułkownika Ottona.
"Gotów na chwilę z wolnością? Poza kajadami i z dala od krat?" – Jonasz znów mrugnął, tym razem mizdrząc się do Myverna. Wciąż skuty łańuchem u nadgarstków, 'jadący na jednym wózku' z Vincentem Solettan czuł pełzające mu we wnętrznościach węgorze. Coś paskudnego powoli wspinało mu się po ścianach żołądka w górę, do gardła. Cierpki, ostry posmak w ustach sugerował nadciągającą powódź. "Strasznie zzieleniałeś Myvern. Dobrze się czujesz?" – dowódca straży wyglądał na szczerze zaniepokojonego – "Wiesz, to bardzo doniosła chwila. W chwili takiej jak teraz nie wypada źle się zachowywać. Trzymaj fason zuchu, trzymaj fason. Już tylko momencik".
Łotr nie odpowiedział, z zieleni przeszedł w fiolet i zgiął się w pół walcząc z mdłościami.
"No to mamy klops" – warknął Jonasz, kiwając głową z niesmakiem. Wpatrzony w wymiotującego Myverna nie widział, że jego słowa doskonale wpasowują się w szersze nieco realia.

Na szczycie jednej z pobliskich czynszowych kamieniczek stała jakaś postać, starszy jegomość w znoszonej profesorskiej todze. Pewnie nikt, by na niego nie zwrócił uwagi, gdyby nie werbalny atak, który przypuścił na bębenki falującego między budynkami tłumu. Paskudnym, charkotliwym głosem komunikował coś wszystkim zebranym. Co ciężko było powiedzieć. Chyba nic sensownego, bo każdemu z jego słów towarzyszyły wymachy rąk i podrzucanie w górę jakiegoś dziwacznego, atramentowoczarnego przedmiotu. Nie szło powiedzieć czym był ów obiekt, odległość robiła swoje. "Zgroza! ZGROZA!" – wydarł się w końcu dziadek, wznosząc swój diabelski wokal ponad ogólny hałas towarzyszący egzekucji i powiązanym z nią pobocznym rozrywkom. Nie bredził. Zapowiadał to, co miało nadejść. I nadeszło nim jeszcze Myvern Solettan opróżnił swój żołądek z resztek zmieszanej z wodą żółci.

Wszystko miało swój początek, gdzieś pośród obrzucającej się obelgami dzieciarni, która niezainteresowana publicznym mordowaniem, lżyła się potwornie i pluła do studni. Pisk i skomlenie, które nadbiegło z tamtej strony przykuło uwagę wszystkich, oderwało spojrzenia setek plebejuszy od serwowanego im wieszania. Zgroza, zgroza! Oślizgłe, pełne przyssawek i ociekające brudnobrązową mazią macki wystrzeliły spod ziemi, niczym niezapowiedziane, rozerwały bruk i zabrały się do dzieła. Miażdżeni uderzeniami potężnych witek gówniarze padali na chodnik z poprzętrącanymi kręgosłupami, drgając i tocząc ślinę. Macki pełzły po ziemi dalej, sięgały kolejnych, przewracały kramy i rozmazywały na ziemi skamieniałych widzów. Zgromadzone wokół Ottona osobistości na raz zerwały się z miejsca, ale nie było dla nich drogi ucieczki. Z czystej nicości, rozrywając bariery światów, zza pleców osłaniającej burżujów straży wychynęły cztery dziwaczne sylwetki. Jedna, psiopodobna, potężnie umięśniona, otoczona aureolą macek, z przypominającą ukwiał paszczą runęła na gwardzistów gruchocząc ich kości pod kopytami, rozrywając na strzępy, obalając podest, na którym ustawili się arystokraci. Postacie, jedna po drugiej, spadały z chwiejącej się konstrukcji, wprost w bezdenną otchłań drugiej bestii. Mająca dziesiątki wężowych odnóg, poprzecinana grzebieniastymi naroślami poczwara sunęła w głąb placu zostawiając za sobą żrącą, parującą plamę śluzu. Trzeci ze stworów doskoczył do samego Ottona, kangurzym skokiem przesadził kilkanaście, a może i kilkadziesiąt metrów, lądując na ciele pułkownika. Wychudły, dziobaty potwór o kocich kształtach miał może trzy czy cztery metry, ale przy kolejnej maszkarze zdawał się ledwie pyłkiem. Kotłująca się, zbita w jedno masa wibrujących organów, ociekających krwią i śluzem białawych wypustek pochłaniała po kilkunastu ludzi na raz, wyrzucając spośród zwałów cielska osadzone na długich szyjach, podobne rybim paszcze, które połykały pechowców w całości. Wrzaski pomieszane z łkaniem i odgłosami towarzyszącymi wymiotom wznosiły się ponad dachy kamieniczek, na których swój morderczy rytuał odprawiała dwójka mężczyzn. Profesor i jego asystent. Nie było drogi ucieczki, budynki waliły się. Huk i grzmoty. Górujące nad miastem macki obalały kolejne konstrukcje grzebiąc ludzi żywcem i zwałami gruzów odcinając ofiarom wszelką drogę ucieczki. Żałośni głupcy w wamsach rzucili się z berdyszami i halabardami przeciwko zwiastującym koniec czasów potwornościom, kupowali innym cenny czas, rozrzucani w strzępach z jednego końca placu na drugi. Jonasz zamarł w bezruchu. Porażony widokiem przemykającej obok zastygłych w przerażeniu skazańców psiopodobnej bestii poślizgnął się, cofnął, przywarł do drzewa szubienicy, objął ją z całych sił, jakby szukając w tym symbolu śmierci jedynego oparcia. Z pękiem kluczy w dłoniach otworzył usta w niemej grozie widząc jak wszędzie dookoła, co krok, wybucha czysty mrok, osnowa rzeczywistości drga niczym struna, naprężona pod naciskiem nienazywalnych sił. W jednej chwili stał przy drzewie szubienicznym, a w kolejnej pozostało po nim i jego gwardii tylko stopione szkliwo i bulgocząca protoplazma. Ziemia rozwarła się w centrum całej zawieruchy, pochłaniając tych, którzy przetrwali wśród oddanych pierwotnej furii stworów spoza granic ludzkiej i boskiej domeny. Wciąż skuci łańcuchem, Myvern i Vincent, ogłupieni strachem w tej samej chwili pognali w przeciwnych kierunkach, wyrżnęli w ziemię, stoczyli się z drewnianego podestu między powódź trupów. Kerin, Elletar i Gavin kręcili się w kółko, oszołomieni dreptali w miejscu, w milczeniu obserwowali wpływającą na plac lawę i ginące wśród niej macki. Widzieli jak uciekający w popłochu niedobitkowie znienacka zamierają w bezruchu i padają na ziemi lub co gorsza, bez żadnego widocznego powodu, rozbryzgują się na cząsteczki. Czerwona zawiesina wirowała ponad zdewastowanym placem, okrywała karminowym płaszczem tonące w lawie lub zagryzające się nawzajem bestie. Skowyt towarzyszący śmierci istot obcych ludzkiemu pojmowaniu był z niczym nieporównywalny, miotał ciałem i umysłem na boki, jaźń zdawała się rozdzierać na części. Ile? Ile to wszystko trwało? Wygrzebując się spomiędzy lepkich od posoki ciał i porozbijanych na szczapy desek wszyscy skazańcy zadawali sobie to samo pytanie. Wyrwani poza granice ludzkiego pojmowania z trudem dochodzili do siebie, dysząc niczym miechy, gramolili się na równe nogi. Wciąż spętani łańcuchami, cudownie ocaleni przez najkoszmarniejsze z sił, rozglądali się zaćmionym wzrokiem. Trupy, wszędzie trupy, morze trupów. Strumienie lawy pochłaniające zwłoki i tych, którzy mieli pecha przetrwać. Truchła potworów zalegały w każdym zakątku placu, nieruchome macki wystawały z wypluwających lawę kanionów. Po sprawcach całego piekła nie było śladu. Po budowlach, na których stali pozostały stosy porozbijanych bloków piaskowca. Tu i ówdzie niedobitki wyciągały ręce ku niebu w błagalnym geście, prosząc o zmiłowanie.

"Pryskajmy stąd..." – wyszeptał elf, słysząc zbliżające się z oddali, głuche, miarowe uderzenia. Dziesiątki, a może i setki uderzeń o bruk.
"Nie tak szybko..." – zachichotał złowieszczo jakiś głos. Głos zmieniony, inny. Głos, który wydobywał się ze znanego im gardła, ale nie należał do jakiejkolwiek znanej im istoty. Coś zakotłowało się pośród opryskanego krwią drewna i potężna, bycza sylwetka Erika, z zerwanym sznurem wciąż zaciśniętym wokół zmiażdżonej tchawicy wyrosła przed osłupiałymi więźniami. Odebrany któremuś z klawiszy berdysz drgał lekko w dłoni rudobrodego, potężne narzędzie ściśnięte w pięści, bez wysiłku wznoszone przez zbira jedną ręką. Nie żył. Z pękniętą tchawicą i przekrzywioną pod pokracznym kątem głową żyć nie mógł. Wywijać orężem jednak mógł całkiem sprawnie i nic sobie nie robiąc z zasad anatomii, według której powinien być zimny i nieruchawy, kroczył ku współtowarzyszom niedoli. Szybko, zbyt szybko jak na kogoś, kto swoje powisiał na gałęzi. Niemal tak szybko jak tajemnicze postacie, których odgłosy kroków dudniły za morzem gruzów. Coraz wyraźniejsze, coraz bliższe, coraz bardziej niepokojące.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-10-2010 o 20:29. Powód: Życie zmusiło.
Panicz jest offline  
Stary 24-10-2010, 10:56   #2
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Dopadli go w karczmie. Jak tak można? Spożywał najgorszy posiłek w dotychczasowym życiu, pił najgorszy trunek na świecie, a straż ot, chwycili i zabrali. Nie wiadomo gdzie poszła broń, ten skrawek lekkiej zbroi całe i sto sztuk złota, ale sam Elletar znalazł się w czarnej dupie. W celi było zdecydowanie mało fajnie. Spędził tam trochę czasu. Jego długie, czarne włosy, niegdyś tak zadbane, teraz były pozlepiane i śmierdzące. Jak na elfa był wysoki, wagę wcześniej miał adekwatną do wzrostu, ale teraz schudł i mógł sobie liczyć żebra. Znacznie zmarniał, śmierdział, jego twarz wskazywała na zmęczenie i ukazywała jak ten dzielny łowca cierpi. A cierpiał okrutnie. Najgorsze było to, że to wszystko stało się na jego własne życzenie. On wstąpił do bandytów, on rabował, on zabijał. Co prawda nie spodobało mu się to i postanowił odejść, ale przeszłość w końcu go dopadła. Gdyby chociaż był niewinny, ktoś go wrobił, wtedy by się stąd wydostał, dopełnił zemsty, wszystkim udowodnił jaki jest niesamowicie niewinny, a do tego poznały najlepszą panienkę pod słońcem. Tak oczywiście nie było, a nic nie wskazywało na jakieś radykalne zmiany.

Dnia któregoś tam, nieznanego miesiąca przylazł naczelnik.
~AMNEZJA! Tak! W końcu!~ Pomyślał, gdy grubas się wysłowił.
Z początku naprawdę wierzył w to co ma nastąpić. Myślał, że wyjdzie na wolność, zacznie od nowa, będzie uczciwy i miły. Cóż... minął się z prawdą.
Przynajmniej nie będzie boleć za długo. Zerwą mu kręgi szyjne czy co tam, nie będzie się dusił, nie będzie się dusił, nie będzie się dusił. Wmawiał to sobie gdy stawał w szeregu za innymi więźniami, skuty w łańcuchy. Zaczął się modlić. Nigdy nie wyznawał żadnego boga, toteż nie wiedział do kogo ma kierować swoje żałosne prośby.
~No weź! Daj spokój! Uratuj mnie. Weź innych, ale nie mnie. Błagam, będę wpłacał składki na kościół~
Nic. Żadnego cudu, snopu światłą z niebios, hordy aniołów, a nawet demonów.

W końcu dotarli do miejsca, gdzie miał się dopełnić żywot tego niegdyś pięknego elfa. Mowa ważnego człowieka tylko pogrążyła elfa w smutnych myślach. Już nie raz widział wieszanie, ale nigdy nie pomyślał, że sam może być głównym aktorem w tym przedstawieniu śmierci. Ironia?
Kiedy zawisł pierwszy kolega z celi drugi, Myvren, niestety nie zapanował nad swoimi wnętrznościami. Dziwne, że w ogóle miał czym rzygać, strawy w celi było nie wiele, ale stało się, szkoda biedaka, chyba miał być następny.

Wtedy to ktoś im przerwał. Jakiś pan, stał i wrzeszczał, Elletar nie słyszał wszystkiego, no dobra, nie słyszał nic. Dopiero gdy dziadek już wydarł ryja maksymalnie jak tylko mógł, elf zasłyszał
- ZGROZA! ZGROZA!
Niewiele, ale dobre i to. Ciekawe tylko o kim, lub o czym mówił? Jak się okazało nie o Elletarze.

Skądś z pod ziemi, w okolicy studni wyleciały maćki. Gorzej- Mordercze Maćki.
Było ich nie jedna, nie dwie, acz więcej. Każdy kto się nawinął umierał, lub kończył z połamaną, którąś kończyną, lub czymś innym. Elletar był trochę daleko od tego, ale nie był bezpieczny. Za osobistościami, które były blisko szubienic (elita pierwszych rzędów) pojawił się istoty o morderczych zainteresowaniach. Były naprawdę duże i nie oszczędzały w sposobach na mordowanie.
Aczkolwiek, one zabijały po jednym na raz, podczas gdy kraken ze studni (co było dość podejrzane dla Elletara) mordował dziesiątki osób jednym ciosem. Przy czym budynki też nie były oszczędzane.
- A-a, a-a, a-a
Zamiast ciągłego "Aaaaaaaaaa" Elletar wolił przerywać swój okrzyk przerażenia, kręcąc się w kółko z resztą, powiązanych z nim łańcuchem więźniów.

Nagle wszystko ustało. Tak po prostu. Serio. Jedyne co pozostało to stosy trupów, kaleków, zniszczone domy i inne budowle, oraz (jak na ironię) ci, którzy mieli zginąć od ofiar potworów, które tak nagle znikły.
~A więc to jest cud boski? Cóż...~
Rozejrzał się po zgliszczach. Zaprawdę, teraz mógł zacząć wszystko od nowa. Znajdzie tu sporo złota, i broni. Uśmiechnął się sam do siebie, uśmiech ten znikł tak szybko jak się pojawił, gdy tylko usłyszał niepokojace głosy. A zaraz potem ku Elletarowi i jego towarzyszom niedoli kroczył Erik, ten, który zdążył zawisnąć. Miał broń, i całkowity brak dobrych zamiarów względem elfa i reszty (byłych)więźniów. Elf miał zamiar się bronić, ale jak?
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^

Ostatnio edytowane przez Fearqin : 24-10-2010 o 11:07.
Fearqin jest offline  
Stary 25-10-2010, 17:05   #3
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
~ Amnestia twoja mać, pierdolcu ~ pomyślał zniechęcony, gdy Jonasz wyjaśnił, na czym ma polegać łaska.
Gnił w lochu już ze dwa miechy, z wyrokiem za kradzieże, piractwo, wielokrotne morderstwo i defraudację. To ostatnie było oczywistym kłamstwem. Gavin był uczciwym rzezimieszkiem i podrzynaczem gardeł, a nie jakimś bankierem, czy jeszcze gorzej, poborcą podatków.
Tak czy siak, siedział w celi i czekał na egzekucję. Choć czekał to nienajlepsze słowo. Właściwie, to teraz już tylko czekał, ale wcześniej próbował przekupić bądź oszwabić strażników, a gdy to nieposkutkowało, donosił na współwięźniów. Ale i to zawiodło.
Pozostało mu więc tylko czekać. I wypatrywać okazji na ocalenie życia. Jednak, co sam przyznawał z niechęcią, szanse na to malały z każdą godziną zbliżającą go do spotkania z konopną narzeczoną.

Taka okazja w końcu się pojawiła, choć póki co zanosiło się raczej na odroczenie egzekucji, niż jej uchylenie.
Apokalipsa, jaka nastąpiła na placu, była wprost nie do opisania.
Szalejące stwory z piekła rodem, masakrowani ludzie, niszczone budynki. Kakofonia, na którą składało się wycie mordowanych i okaleczanych, krzyki przerażenia tych, którzy jeszcze żyli, huki i trzaski walących się budynków.
Rzeźnia. Ubojnia. Jatka.
Tak, kolejny udany dzień dla zawsze żądnych rozrywki mieszkańców Rel Astry. A im dalej byli od miejsca kaźni, tym bardziej był udany.

Gavin, do którego nie bardzo docierało, co się właściwie dzieje, kręcił się w kołko z otwartą gębą na podeście szubienicy póki ten się nie rozleciał, zasypując skazańców gradem desek i belek.
Gdy wreszcie się spod nich wydostał, kaszląc i plując, rozejrzał się wokoło. Potwory zniknęły, podobnie jak ci, którzy je przywołali.
Trupy leżały stosami, czy raczej ich najróżniejsze części, ni jeden z otaczających plac budynków nie ocalał, bruk pokrywała krew, flaki, ścieki, lawa i cholera wie, co jeszcze.

Już miał wygłosić jakiś wazeliniarski tekst do wszystkich bogów razem wziętych i każdego z osobna, gdy usłyszał i zobaczył coś, co skutecznie go od tego zamiaru odwiodło.
Erik, ich niedawny towarzysz niedoli i pierwszy trup dzisiejszego dnia, w najlepsze maszerował wprost na Gavina i tych, z którymi był skuty. Nie dość, że maszerował, to jeszcze gadał, trzymał broń i najwyraźniej miał ochotę użyć jej na nich.
~ No kurwa ~ pomyślał z goryczą. ~ Nie po to, kurwa, przeżyłem koniec świata, żeby teraz zajebał mnie jakiś w dupę chędożony trup. ~
Chciał żyć, pozostawało mu więc tylko jedno...
- Spierdalamy! - krzyknął do przykutej do niego parki.
Obracając głową i resztą ciała, by zmusić ich do ruchu i ucieczki, wypatrzył jakiegoś typa z urwanymi nogami, który właśnie wczołgał się w coś, co wyglądało jak śluz, pewnikiem zostawiony przez którąś z kreatur. Kaleka jak nie zaczął drzeć ryja! Miał powód, skóra dosłownie rozpuszczała się na nim. Gówno musi być nieźle żrące.
- Tam! - wrzasnął i pokazał na śluz i rozpuszczającego się w nim nieszczęśnika. Z metalem powinien poradzić sobie równie łatwo.
A potem można już zwiewać, gdzie oczy poniosą.
 
Cohen jest offline  
Stary 26-10-2010, 23:24   #4
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
Śmierć zajrzała w oczy i nie pozwoliła zerwać kontaktu wzrokowego. Lubujący się w urokach doczesnego żywota, szczupły, krótko ścięty mężczyzna, o kruczoczarnych włosach i ostrych rysach twarzy nie wytrzymał. Żołądek nie wytrzymał, jego skąpa zawartość opuściła ciało więźnia lądując na deskach podestu. Już myślał, że to koniec. Jednak przewrotny los wyciągnął w stronę idących na dno skazańców brzytwę, cień szansy, promień nadziei… kolejną szansę by umrzeć. Skazańcy wpadli z deszczu pod rynnę, groteskowe bestie masakrowały tłum, ziemia uciekała spod stóp. Myvern nigdy nie marnował okazji, rzucił się do ucieczki, byle dalej od tego piekła. Skoczył do przodu i poczuł potężne szarpnięcie.

– Co jest do kurwy…?!

Nie zdążył dokończyć, zleciał z podestu i wylądował na twardym zimnym bruku, skropionym ciepłą jeszcze krwią. A na nim wylądowała przyczyna tego upadku. Długowłosy mężczyzna, przykuty do Myverna. Cóż, Solettan był przyzwyczajony do działania w grupie, jednak tak ścisłej kooperacji nie przewidział. Musiał szanować partnera, uważać na niego, ponieważ wleczenie za sobą trupa drastycznie zmniejszyłoby szansę.

– Kolego, zejdziesz sam, czy mam cię zrzucić?

Jegomość zeskoczył a Myv kontynuował:

– Chcemy, czy nie, jesteśmy na siebie skazani. Musimy się jakoś wydostać z tego gówna. Jestem Myvern. – w tym momencie obejrzał kajdany.

Rozejrzał się, wyciągnął ręce i niezgrabnie chwycił halabardę ze złamanym drzewcem.
To zimna stal, dość krucha. Łańcuch, który nas łączy jest kurewsko gruby, jednak tym czymś powinniśmy rozbić ogniwa łączące bransoletki w pary. Podróżować będziemy razem, ale wolne ręce to już coś. Jednak odłóżmy to na później, bo się usmażymy.

Otwarta klapa w podeście, tam gdzie przed chwilą dyndał Erik, była pusta.

~ Pewnie go zeżarło…~

Wyczuł poruszenie nad głową, zlokalizował ruch, wyważył jedną z klap, wieka opadły, ujrzał Kerin i resztę skazańców. Szybko wystawił głowę przez klapę by zwrócić jej uwagę.

– Hej Ker! Ker!

Po czym nie za głośno, ale tak, by go usłyszała powiedział:

- Widzimy się „Pod Dębową Beczką”! To bezpieczne miejsce!

Już miał zniknąć pod podłogą, kiedy zobaczył przyczynę zamieszania.

– Jeszcze moment kolego!

Położył się na ziemi i wyważył sąsiednią klapę. Przez otwór wpadły nogi ożywień ca. Na wszelki wypadek sprzedał mu jeszcze kopniaka w krocze i solidny cios w nogi. Przetoczył się po ziemi, podniósł się z pomocą towarzysza i powiedział.

– Spadamy stąd. Kierujmy się w stronę Komendy straży miejskiej.Tam powinni trzymać nasze fanty, wiem nawet gdzie. Jest zamieszanie, to będzie pestka. Mam nadzieję, że nie będziesz się sprzeciwiał, bo nie zostawię moich ostrzy psom. To… hmm… pamiątka rodzinna…
 
Rychter jest offline  
Stary 27-10-2010, 14:21   #5
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
Pobyt w celi pamiętała jak przez mgłę, pewnie przez pobicie a może leki? Pamiętała jak jeden ze strażników chciał ją zgwałcić, Reszta nie paliła się mu przeszkadzać, wręcz przeciwnie, ale jeden ze starszych rzucił tylko, „Ta mała z kumplem załatwiła Magoo” zapadła cisza. Wydało jej się, że nagle niesiono ją delikatniej i ostrożniej, i nikt się już do niej nie dobierał. Ale koszmary i tak przyszły…

Znowu miała dwanaście lat, znowu czuła smak szmacianego knebla w ustach. Konopny powróz wcinał się w jej skórę. Znowu pojawili się „wujkowie” Orgil i Dega zwany myszą którym sprzedała ją własna matka. Znowu czuła wszystkie sińce każdy cios każdy kolejny raz gdy zwyrodniali pedofile gwałcili ją rechocząc ze śmiechu gdy ona krzyczała i wiła się z bólu niemal tracąc rozum. Nie chciała tego widzieć ani przeżywać raz jeszcze, ale sen nieubłaganie ciągnął ją ze sobą niczym rzeczny nurt. Chciała krzyczeć, że to już przeszłość, że tego już nie ma, ale się nie dało, nigdy się nie udawało. Ale wciąż przeżywała to od nowa, czasem koszmary nie wracały przez jakiś czas jednak w końcu coś je budziło, wyrywały się spod buta podświadomości i nie dawały jej w nocy spokoju.

Potem pamiętała celę, ciemność, smród. Wszelkie wygody i uroki tego chlewu nazywanego „więzieniem”. Jakiegoś przepitego dziadka który opatrywał jej rany, „Bez cudów, byleby dożyła do stryczka”, ale czuła, że facet się ciut bardziej postarał bo już nie rwało tak cholernie, i gorączka przeszła. Pamiętała żałosnego sukinsyna w mundurze dowódcy, nawet coś wymamrotała o tym jak to jego rodzina razem i osobno zajmowała się przedstawicielami flory i fauny w różnych kombinacjach i zestawieniach ale gnojek chyba nie usłyszał. Wtedy jeszcze była w fazie mamrotania do siebie, chyba przez leki i koszmary. Ale wszyscy wtedy zachowywali się dziwnie, mniej lub bardziej, jakby sama cela wyżymała ich dusze i zostawiała tylko sponiewierane ochłapy a nie ludzi. Tak naprawdę wróciła do siebie dopiero stając przed pętlą, rozglądała się gdzie i jak uciec ale nic nie mogła wymyślić. Kiedy zaczęli, mało brakowało a poszczałaby się na myśl, że zaraz to będzie ona. Że nic kurwa nie może z tym zrobić, ale zaraz się opamiętała, choć nie, nie opamiętała, po prostu jak wielu ludziom odbiło jej na moment. Gdyby w tamtym momencie któryś z pomocników choćby ją musnął pewnie wpadłaby w szał nie gorszy od każdego berserkera ale do tego nie doszło. To co się wtedy stało było po prostu poza wszelkim obłędem.

Patrzyła jak zaklęta na śmierć i zniszczenie jakie się działo dookoła i nie mogła uwierzyć, że nic jej nie jest. Nawet kiedy dopiero co powieszony więzień wstał i ruszył w jej stronę nie do końca mogła uwierzyć, odruchowo zrobiła krok w tył i wtedy usłyszała Myverna. W momencie ją otrzeźwiło, kojarzyła „Dębową beczkę”. Trzeba było się tam tylko dostać. Postawiony cel wprawił resztę umysłu w odpowiedni rytm, spierdzielać, uwolnić się, załatwić ciuchy żarcie i broń potem kombinować dalej.
-Ruszaj dupsko szpiczastouchy!-Krzyknęła ładniutka blondynka przykuta do elfa, niezbyt delikatnie pociągnęła go za sobą byle dalej od ożywieńca. W tym momencie klapa na której stały zwłoki otwarła się kopnięta od dołu przez Myverna. Na chwilę truposz przestał być problemem.
-Myv kotku, jesteś normalnym darem pieprzonych niebios!- krzyknęła do gramolącego się z drugiej zapadni mężczyzny. Kopnęła jeden z nadwątlonych wsporników który przewrócił się na ożywieńca, jak miała nadzieję przynajmniej na chwilę to gnojka spowolni. Pociągnęła skutego z nią elfa w kierunku innego ze skazańców który wcześniej rzucił genialnym pomysłem odnośnie spierdzielania z tego burdelu. Najwyraźniej chciał sprawdzić czy przypadkiem tamta żrąca maź nie zadziała na łańcuchy.
-Nie wiem jak masz na imię ani kim jesteś ale tamten kolo-pokazała na Gavina- ma chyba niezły plan jak się tego gówna pozbyć.-podniosła skute dłonie.- Bez obrazy ale nie mam ochoty skuta z tobą pomykać przez miasto.-dodała z rozbrajającym uśmiechem cały czas idąc w stronę najbliższej porcji żrącego paskudztwa rozglądając się za jakimś sensownym narzędziem do popełniania przestępstw.
 
Rudzielec jest offline  
Stary 27-10-2010, 22:35   #6
 
Aramin's Avatar
 
Reputacja: 1 Aramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie cośAramin ma w sobie coś
Gdy po raz ostatni ujrzał miasto w blasku słońca w końcu mógł się przyjrzeć swoim towarzyszom. "Zdecydowanie, jeśli było w nich jakiekolwiek piękno to miało wystarczająco dużo czasu by się ulotnić." - stwierdził z goryczą przypominając sobie katusze jakich doznał podczas pobytu w tym beznadziejnie wiecznym gmachu więzienia. Idąc niezgrabnie w kierunku areny, na której miał go spotkać koniec świata dziękował - sam nie wiedział komu - za to, że te czyśćcowe męki nareszcie się kończą. Rzuciwszy przelotne spojrzenie w kierunku kałuży szczyn skrzywił się. Nie chodziło o sam fakt ujrzenia tego śmierdzącego płynu, ale raczej o dojrzenie w żółtawym zwierciadle własnego, wymizerniałego odbicia:brązowe oczy, które straciły dawny blask, długie kasztanowe włosy niegdyś lśniące i zadbane, teraz posklejane od brudu, wychudzona twarz niepotrzebująca już makijażu bo blada z wymęczenia - to wszystko przedstawiało okropny widok,ach jakże niepodobny był do tego pięknego chłopca złapanego podczas próby podpalenia Wielkiej Biblioteki!

Vincent z trudem przełknął ślinę. Wodząc nieprzytomnym wzrokiem po tłumie elity z niepokojem czekał na swoją kolej. "Ale to wszystko się powolnie ciągnie!" - stwierdził, krzywiąc się na widok wymiotującego towarzysza. Już nawet nie obchodziło go, że i on sam może zostać "upiększony" jakże bogatym wnętrzem towarzysza marnej doli -" Niechże to się już skończy!" - Jęknął w myślach, gdy nagle...

Zamrugał, rozglądając się wokół.
– Kolego, zejdziesz sam, czy mam cię zrzucić?
Słysząc to pytanie odruchowo zeskoczył ze swojego nowego przyjaciela i w tym momencie ugiął się na miękkich nogach widząc rozmiary jakiejś... rzezi? Wciąż pozostając w paraliżującym szoku zdał sobie powoli sprawę, że nie ma pojęcia co się wydarzyło. Jedno było jednak pewne: żyje. Stwierdziwszy, że nie warto zmieniać tego stanu rzeczy skupił się by działać jak jedność z kolesiem, który najwyraźniej wiedział co się dzieje. Podczas baraszkowania pod podłogą szubienicy wychudzony artysta rozglądał się wokół, nie docierały do niego słowa Myverna, ale jakaś część jego umysłu rozumiała skazańca. W końcu Flavius w miarę się ogarnął słysząc nazwę "Dębowa Beczka".
-Bezpieczny przybytek? Mam nieco inne zdanie na ten temat. - niemal roześmiał się mówiąc te słowa. Po chwili był świadkiem atakowania najwrażliwszego męskiego obszaru konstatując, że celem ciosu był Erik. "No cóż, lepiej on niż ja." - stwierdził nie zastanawiając się nad tym fenomenem. Zamiast rozmyślać postanowił podnieść jakiś zabłąkany sztylet, po czym zwrócił się do sentymentalnego koleżki:
-Bardzo chętnie odwiedzę Komendę - jego twarz wykrzywił grymas przypominający uśmiech - Stęskniłem się już za strażnikami, poza tym chętnie odzyskam moje zabawki i puszczę tamten przybytek z dymem. Ale na razie spierdalajmy - skończywszy tę sentencję rozejrzał się uważając by nie wdepnąć w jakieś gówno i ruszył zmuszając biedne ciało do wysiłku.
 
Aramin jest offline  
Stary 31-10-2010, 12:45   #7
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Podkute buty dudniły na kamieniach bruku niczym gromy, dźwięk niósł się ponad stosami gruzów i ludzkich resztek, nabrzmiewał z każdą sekundą jak skażona rana. Jęki umierających i błagania tych, którzy nie mieli dość szczęścia, by umrzeć od razu kłuły w uszy, mąciły w głowach, jeszcze bardziej szargały zmysły nadwątlone przez pozaziemski spektakl, który zmienił jeden z największych miejskich placów w ruinę. Rzeczywistość mieszała się z wiejskimi klechdami, umarli wstawali, by zabijać żywych. Potężna sylwetka Erika nieubłaganie zmierzała ku dawnym towarzyszom niedoli, zrzucona przez Myverna w kłębowisko ludzkich ciał, pokaleczona przez drzazgi i gwoździe otrzepała się z resztek konstrukcji nic sobie nie robiąc z uciekającej strumieniami krwi. Nonszalancko potraktowany przez Solettana, choć nieco już zsiniały, zbir chyba jeszcze pozostawał w niewoli ludzkich emocji, bo ruszył do ataku ze zdwojoną siłą. Berdysz furkotał w powietrzu, pęd powietrza strącał krople potu z twarzy uciekinierów, zawierucha drewnianych odłamków zacinała w policzki. Vincent cofał się w przerażeniu, gubił krok pośród stygnących ciał strażników, schodził z linii uderzenia w ostatnich ułamkach sekund. Jego kompan, kula u nogi młodego artysty, pląsał po trupach znacznie sprawniej, ale efekty jego akrobacji wcale nie były imponujące. To na nim skupiała się furia Erika, to jego pierś znaczyły krwawe pasy po cięciach berdysza, to on oberwał pod kolano gubiąc rytm i padając na wznak. Cięższy od Flaviusa, Myvern pociągnał pięknisia za sobą, o mało co, a nie ściągnąłby na niego zguby. Uderzenie, zdolne na raz położyć stuletnią sosnę, grzmotnęło między więźniami, zgruchotało ogniwa łańcucha i zostawiło w ziemi prawdziwy okop. To była ta chwila, to był ten moment. Uwolnieni od swego przymusowego towarzystwa, Solettan i Vincent, poderwali się z bruku, idealnie zsynchronizowanymi skokami oderwali się od Erika, pobiegli w przeciwne strony zostawiając trupa samemu sobie. Brutal nie zastanawiał się długo, wyrwał ostrze z wybitego między brukowymi kostkami leja i skoczył w ślad za łowcą. Gavin, Elletar i Kerin jednocześnie syknęli, widząc, że ich plan teraz nie ma szans wypalić. Nici z ostrożnego topienia łańcuchów w parującej, bladożółtej mazi. Niemożliwość martwić się o milimetry i cale, gdy w twoim kierunku gna nieżywy od kilku minut dzikus z katowskim orężem w dłoniach. "Chodu!" – zakomenderował Gavin. Trzy silne osobowości splecione stalowymi więzami miały trzy różne idee na ucieczkę. Nie dziwota, że całe trio wyrżnęło w ziemię, niemało brakowało, a skąpałoby się w żrącym kwasie. Myvern wpadł pomiędzy cały tercet, zawinął w powietrzu łańcuchem i smagnął Erika przez pysk. To było niezłe, ale mogło na ożywieńca nie wystarczyć. Dobrze, że Vincent, czy to instynktem czy może sumieniem kierowany, zawrócił i cisnął w rzeźnika wyłowionym skądś toporkiem. Oręż wbił się w plecy nieboszczyka, pchnął go naprzód, wprost w kwasową kałużę. Solettan dalej okładał gnojka kikutem łańcucha, ale nie było już w tym większego sensu. Erik marniał w oczach, topił się jak ogarek, potwierdzał siłę żrącej substancji. "Do rzeczy, do rzeczy!" – przywołał kompanów do porządku Gavin, główny promotor idei pozbycia się okowów z użyciem owej trucizny. Ostrożnie, acz w zrozumiałym pośpiechu zbiegowie zabrali się do roboty. Więzy puściły, nikt nie był już z nikim połączony żadnymi pętami, ale kajdany na przegubach rąk pozostały. U niektórych zwisały jeszcze resztki łańcuchów, pojedyncze ogniwka pobrzękiwały metalicznie. Czas gonił, żołnierskie komendy było już doskonale słychać spoza zrujnowanych zabudowań i tu i ówdzie dało się zauważyć przedzierające się wśród oparów postacie. Kwas parował, gorąco biło w twarz, a trzymane nad trucizną ręce poczerwieniały i poparzone, zaroiły się od bąbli. Dalsze ryzyko byłoby zwykłą niewdzięcznością wobec losu, proszeniem się o powrót do paki. Oddziały, które przybywały na miejsce nie były typowe, kroiło się coś grubego i trzeba było brać nogi za pas. Póki jeszcze chmury pyłu skrywały miejsce kaźni była szansa na ucieczkę i zbiegowie tej sprawy nie pokpili.

* * *

"Berg, gdzie są kuglarze? Gdzie są wozy? Wszystko na już!" – krótko ostrzyżony facet o orlim nosie i wzroku, który – tu wątpliwością było mieć w ogóle wątpliwości – zdolny był przebijać góry ponaglał swego adiutanta. Trzydziestolatek w czarnych jak smoła szatach, w paru ledwie miejscach przyozdobionych eleganckim srebrem, krzątał się wokół gruzowiska wypełniając polecenia swego przełożonego. Sam rozkazywał żołnierzom, odzianym w popielatoszare szaty, krojem podobne jego własnej. Weterani, szkoleni latami za dukaty z prywatnej szkatuły lorda-burmistrza nie mieli żadnych moralnych rozterek przy spełnianiu poleceń. Jeden za drugim, dogorywający świadkowie potwornych wydarzeń żegnali się z życiem pod mieczami elitarnego oddziału Draxa. Raz, dwa. Raz, dwa. Bez zawahania, bez żadnej emocji ostrza bękartów spadały na gardła niedobitków, posyłały w otchłań mężczyzn, kobiety i dzieci.
"Kuglarze, jak nas zwykłeś pieszczotliwie nazywać, właśnie przybyli. Każ swoim ludziom zebrać tych, którzy będą się nadawać do przesłuchań i wyjść poza obręb placu" – człek, na oko może dwudziestokilkuletni, mówił z pewnością w głosie, która nie przystawała do jego chłopięcego wyglądu. Mówił pewnie i mógł czuć się pewnie. Był wszak dowódcą polowego oddziału czarodziejów z miejskiej gildii, adeptów czarnoksięstwa ręcznie wyselekcjonowanych przez miejską radę.
"Mamy paru, którzy będą zdolni mówić. Jest i jedna gruba ryba, nim akurat nie będziemy mogli po cichu napalić w piecu" – kapitan James Cromwell, dowódca Szakali, był do bólu rzeczowy.
"Morris nie sprawia kłopotów, można spać spokojnie. Jeśli coś by się miało dziać mamy specjalny dekret od burmistrza. Pozwala na przemeblowania w miejskiej hierarchii. Wiesz dobrze" – magik uśmiechnął się delikatnie, kościaną różdżką dając znak swoim ludziom, by przyspieszyli proces oczyszczania terenu. Ostatni spośród Szakali, wraz z wziętymi na spytki świadkami katastrofy, opuścili odgrodzony od reszty miasta teatr zbrodni i magowie mogli działać.
"Wszystkie siły w mieście postawiliśmy już w najwyższej gotowości. Teraz rzecz w tym, żeby dopaść skurwysynów zanim wieść o tym gównie się rozniesie. Nie wiadomo co ze skazańcami, którzy mieli tu zostać straceni" – James przygładził siwe włosy – "Wątpię, aby cały ten kibel był przez nich, ale to wydarzenie jest poza jakąkolwiek logiką. Ktoś mógł rozpętać to piekło, aby ich odbić, ale równie dobrze mogli tu skończyć w lawie, a ich egzekucja była tylko okazją, by uderzyć w jak największą liczbę ludzi".
"Wątpliwe, by ktoś działał w ich sprawie. To pewnie Bractwo sięgnęło po ostateczny oręż. Tak czy inaczej..." – magik przerwał mowę, odpalił szluga i podał papierośnicę kapitanowi.
"Tak czy inaczej ich też trzeba, jeśli żyją oczywiście, zajebać w tempie ekspresowym. Aby nikt poza nami nie wiedział o sępach, które krążą nad miastem. Jeśli w Ahlissie się o tym dowiedzą to interwencję 'dla zachowania wewnętrznego porządku w państwie' mamy jak w banku..." – Cromwell zaciągnął się tytoniowym skrętem i zwrócił srebrne puzderko rozmówcy.
"Moi chłopcy będą mieć pełne ręce roboty z tymi zasrańcami od magii Tharizduna. Te płotki musisz ze ścieku wyłowić sam" – czarodziej machnął różdżką, a kolejny złożony przez żołnierzy stos ciał w mgnieniu oka stanął w płomieniach. Podopieczni maga z pozostałymi szczątkami poczynali sobie podobnie, jeszcze inni zaklęciami spopielali resztki macek i potworów, a reszta iluzjami maskowała to, czego w ciągu najbliższych minut nie była w stanie usunąć raz na zawsze.
"Claude, to masz jak w banku. Sam zatroszcz się o załatwienie sprawy na już i spiesz się z porządkami. Regularna straż zjawi się tu za dziesięć minut i lepiej, żeby nie zostało tu nic, co by mogło ich wiarę w to, że trafiło się nam paskudne trzęsienie ziemi podważyć. Bywaj... kuglarzu" – James zasalutował niedbale i wskoczył na ostatni odjeżdżający z rejonu katastrofy wóz z żołnierzami. "Kiedyś zmażę ci ten uśmieszek z japy draniu. Staraj się ze swoją częścią roboty, powodzenia" – Claude skrzywił się lekko, machnął druhowi na pożegnanie i zniknął w ognistej chmurze, włączając się do sprzątania, z którym mierzyli się jego podwładni.

* * *

Kerin, Gavin, Elletar

Zbiec wysypującym się z wozów oddziałom wojska w szarych mundurach nie było łatwo, wszyscy żołdacy mieli oczy dookoła głowy, a i same głowy chodziły im jak rozkręcone na pełne obroty karuzele. Jakaś parka, której udało się wydrzeć poza obręb zdewastowanych kamienic, nie przebiegła nawet trzech metrów. Właściwie nie przebyła nawet metra. Grad bełtów zmienił oboje małżonków w poduszeczki do igieł i trzeba przyznać, były to bardzo mocno zużyte poduszeczki. Trio uciekinierów swoją szansę na wybawienie dostrzegło dopiero w momencie, gdy na miejsce zajechały obite żelaznymi płytami karoce. Kurz, pył, rżenie koni, słony pot na języku i ułamki sekund. Nie zwalniali, nie patrzyli za siebie, nie kontrolowali własnych ciał, ani umysłów. Gnali ile sił w płucach, a gdy tych sił zabrakło zaciągnęli kredyt, który prędzej czy później musiał boleśnie odcisnąć się na zdrowiu organizmu z ciężkimi odsetkami. Dopadli do upragnionego schronienia, jamy dla zaszczutych stworzeń, azylu dla wszelkich banitów. "Pod Dębową Beczką" było o dziesięć minut szaleńczego pędu (może piętnaście, kto by się teraz zorientował ile czasu minęło) od placu Św. Cuthberta. Piętnaście jebanych minut biegu, którego nie powstydziłby się nawet i sam Kord. Piętnaście jebanych minut, a tu już ktoś mówił o tym wszystkim! Jak? Co? Skąd taka wiedza?
"Potworne trzęsienie ziemi, o bogowie! Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić!" – wąsaty chudzielec o szczurzej twarzyczce był epicentrum wydarzeń, cała publika zebrana w oberży stłoczyła się przy stoliku, gdzie szczurek wysiadywał. Złodzieje i porządni obywatele, uczciwi rzemieślnicy i pospolici naciągacze jak jeden mąż rzucili się ku opowiadającemu o przeżytej tragedii chucherku. Nikt nie chciał uronić ani słowa, grzmoty i niosące się przez miasto wrzaski słyszeli wszyscy, ale wydarzenia z pierwszej ręki można było usłyszeć dopiero teraz. Taka tragedia, taka tragedia! Bogowie, czym biedni mieszkańcy Rel Astry sobie zasłużyli na taką karę? I tylko karczmarz, wąsaty człek o nalanej, błyszczącej od potu twarzy spoglądał na szczurka podejrzliwie. Równie podejrzliwie, jak na walczące o oddech trio zbiegów, którzy wparowali do środka. W luźnych, zerwanych skądś szatach skryli przeguby rąk skute kajdanami, ale to był kamuflaż chwilowy. Coś wymyślić było trzeba, bo wystarczyłby moment nieuwagi, by żelazne bransoletki znalazły się na widoku. A wtedy mogło być już naprawdę różnie.

* * *

Vincent, Myvern

Żołnierze, odziani od stóp do głów w szarość, uzbrojeni po zęby weterani o pewnym, dudniącym kroku i mięśniach, które wychodziły nawet ponad krasnoludzką przeciętność. Kimkolwiek żołdacy byli, ich obecność nie pozostawiała zbiegom wielkich nadziei. Wzrokiem przebiegali po gruzowisku, wyszukiwali żywych, a jeśli jakiś nadmiernie ruchliwy biedak się trafił obrywał serią z samopowtarzalnych, gnomich kusz. Nic z tego, nie było jak się przemknąć. Jakiś dzieciak, który na codzień trudnił się żebraniną spróbował swoich sił i nieludzkim sprintem wyrwał się poza wyznaczony przez mundurowych okrąg. Ni stąd, ni zowąd poleciał na pysk, przyjebał łbem w ziemię. Ściągnięta przez skrytych w drugiej linii żyłka owinęła się wokół kostki małolata i marzenia zginęły. Obity płazami mieczy bękart został zakneblowany, związany od stóp do głów jak szynka i żywy zabity gwoździami w świeżo przygotowanej trumnie. Był jakiś słaby punkt? Jakaś luka w systemie, który wypracowały odziane na szaro oddziały wojaków? Bum! Huk, brzęk i wznoszący się coraz wyżej, gęstszy i gęstszy kredowy obłok. Jakaś baryłkowata kreatura próbowała wyrwać się ze swego uwięzienia, wyswobodzić spomiędzy kamiennych bloków. Wszystko na nic, salwa z kusz przerwała dramatyczną walkę, ale wysiłki grubasa nie poszły na marne. Sam zginął, ale lawina skalnych odłamków, która towarzyszyła jego desperackim próbom ucieczki zapewniła innym osłonę. Teraz, albo nigdy. Vincent i Myvern pomknęli przez kurzawę, obraz rozmywał im się przed oczami, wyraźnie widzieli tylko najbliższy zaułek. Pierwszy punkt na dziwacznej drodze, którą obrali. Sami na dobrą sprawę nie wiedzieli, kiedy znaleźli się pod budynkiem koszarów straży. Cali w kredowym pyle, z popiołem na rzęsach i pozlepianymi potem włosami, obraz nędzy i rozpaczy. Strażnicy zaczęli wypadać z koszar jeden po drugim, w niekompletnym rynsztunku, w uświnionych żarciem ciuchach, niektórzy po cywilnemu, inni wręcz w ogóle w niekompletnej garderobie. Nietrudno było zgadnąć, gdzie się kierują. Obaj zbiegowie odczekali chwilę, gotowi by wślizgnąć się do budynku wychynęli zza rogu, zakradli się ku bocznemu wejściu... Już mieli wpakować się do środka, gdy nagle wprost na nich władowała się czwórka roznegliżowanych strażników. W szczątkowej garderobie, na którą składały się ledwie buty i niedopięte spodnie gnali na złamanie karku za bardziej ogarniętymi kolegami. Obaj skazańcy skamienieli, dosłownie zapadli się w sobie i w bezruchu spoczęli między rozstawionymi wokół wejścia beczułkami. Mieli farta, bo ciamajdowaci strażnicy nawet nie przeprosili potrąconych, nie oglądali się, w ogóle nie mieli w planach zwalniać w swym porannym biegu. "Krzyżyk na drogę" – pomyślał przytulony do ściany Flavius. Moment zajęło mu dojście do siebie, minęła minuta, a może i dwie. Nikt już nie wybiegał ze środka, zgiełk ucichł. "Jazda" – szepnął do kamrata Myvern i obaj wpadli do środka. Los był skurwysyński, na dwóch pewnych, że to już koniec trudności zbiegów zesłał następnych stójkowych. Co robić, co robić. Pod drzwiami do piwniczki stał jakiś kufer, nie dość duży, by dało się tam zmieścić samemu, ale w chwilach takich jak ta nawet fiolki perfum zwiększały swoją objętość dziesięciokrotnie i jakimś, szargającym prawa fizyki zrządzęniem losu uciekinierzy się do niego zmieścili. Kiedy było już po wszystkim i powyginani w paragraf zbiegowie zdołali wytoczyć się z paki zostało tylko najłatwiejsze. Drzwi do magazynu znaleźli bez kłopotu, były otwarte, a nadzorca albo pobiegł z innymi, albo chwilowo był niedysponowany. Tak czy inaczej, cała podziemna hala pełna zarekwirowanych i zakupionych w przetargach przedmiotów stała przed skazańcami otworem. Problem jednak był, choć innej natury. W liczącej dziesiątki metrów długości i szerokości komnacie pełno było drewnianych pak, skrzyń, kufrów, pudeł i pojemników. Beczki, papierowe i pergaminowe zawiniątka, butle i puzderka zalegały na stosach w totalnym chaosie, a może absolutnym porządku? Zwyczajnie nie szło zgadnąć, jaka logika kierowała ułożeniem zawartości magazynu. W półmroku ogrom zastawionej pod sam sufit hali zdawał się przytłaczać. A każdy dźwięk echo potęgowało stukrotnie. Czyniąc skradanie bardzo, ale to bardzo ryzykownym zajęciem.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 31-10-2010 o 12:56.
Panicz jest offline  
Stary 01-11-2010, 14:41   #8
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
- Ciekawość, skąd skurwiel wie o tym całym gównie, nie? - syknął do kompanów.
Właściwie to sprawa była jasna. Typ w żadnym wypadku nie mógł uciec z rzeźni na placu, a gdyby uciekł, to nie siedziałby w karczmie jak gdyby nigdy nic i pierdolił o trzęsieniu ziemi. Jeśli by przeżył, to schowałby się w mysiej dziurze i do usranej śmierci nosa stamtąd nie wystawił.
Więc jasnym było, że gość wiedział o całym syfie, zanim się wydarzył. Albo ktoś, kto to wiedział, kazał mu opowiadać takie głodne kawałki.
- Warto by pogadać z gnojem, myślę. - szepnął. - Bo, kurwa, sprawa jebie na milę prowokacją. Ale jak gościa zgarnąć? Ty, laska - błysnął zębami do dziewczyny. - może skoczysz z nim w alejkę, a my go wtedy capniemy?
 
Cohen jest offline  
Stary 01-11-2010, 18:16   #9
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Wszystko działo się zaprawdę szybko. To tu, to tam, zaraz bieg, dosyć ciężki bieg warto napomnieć.
Nie ogarnął co się właściwie stało. To było zaprawdę skomplikowane. Podczas biegu spostrzegł się, że nie całe miasto uległo zniszczeniu. Skoro ktoś miał do dyspozycji takie monstra to po co bawił się w niszczenie placyku? Za tym pewnie stoi większa misteria.
Udało się im dotrzeć (Elletarowi i jeszcze dwójce ocalałych) do karczmy "pod Dębową Beczką". Wieść o tragedii dotarło już tam przez jakiegoś konusa. A to było zaprawdę dziwne, bo elf go nie dostrzegł na placu.
Osobnik, który przybiegł tu z elfem postanowił rzucić pomysłem.
Elletar wykazał się inicjatywą i śmiałością
- Co do "capnięcia" go, możemy mieć z tym problem. Jasne, nie wygląda on jakoś dzielnie, ale spójrz na nas! Ile siedzieliśmy w więzieniu? Miesiąc? I jeszcze ten bieg przez całe miasto.. Spróbujmy czegoś...wysublimowanego.
Ludzie ze szczurzymi twarzami zazwyczaj byli chytrusami, zdrajcami służącymi teraz u cwanych, złych ludzi, często magów i innych kretynów. Ten koleżka mógł mieć ze sobą obstawę, a Elletar nie miał łuku. W ogóle nic nie miał, oprócz równie zmarniałych i oklapłych towarzyszy. Rewelacja.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 03-11-2010, 16:11   #10
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
Ręce dziewczyny pracowały błyskawicznie kiedy przedzierali się rumowisko najpierw zabrała jakiejś biednej dziwce która miała pecha trafić na ten plac szpile do włosów którymi doprowadziła jakoś do ładu swoją czuprynę. To były dobre proste metalowe szpile z niebieskimi szkiełkami udającymi kamienie. Długości ok dwudziestu centymetrów którymi „pracujące dziewczyny” od lat broniły się przed co bardziej brutalnymi klientami i rozwiązywały spory o to która ma gdzie stać. Chwilę później z jakiegoś mężczyzny, chyba kupca sądząc po bogatszych ciuchach, zdjęła zapinkę płaszcza, również metalową którą niemal natychmiast zaczęła badać zamek w kajdanach. Do kompletu zabrała jeszcze sakiewkę bo była ładna i dość ciężka. Ostatnimi zdobyczami był pas jakiegoś wybebeszonego młodzieńca z krótkim mieczem i sztyletem w pochwach. Ładny ale dość niefunkcjonalnie ustawiono w nim broń, ale cóż sama to później poprawi. Oraz buty, jakimś cudem pasujące niemal idealnie na jej stopy, chyba chłopaczek jeszcze nie skończył dorastać. Niestety chwila sielskiego spokoju i radosnego szabrowania szybko minęła jakby Opatrzność uznała, że skoro dziewczyna ma buty to powinna je przetestować, najlepiej w biegu na przełaj o życie no bo jak inaczej?
~A żeby wam jaja wygniły!~ pomyślała gdy pęd powietrza od mijającej ją o milimetry strzały owiał jej policzek. Skuliła się i bardziej przyspieszyła skręcając w zaułek. ~Kurwa nie myślałam, że będę tęsknić za spierdalaniem przez miasto przed bandą sukinsynów chcących mnie ubić.~ przemknęło jej gdy skakała na mur.

Już na miejscu dysząc jeszcze trochę, skierowała się do jednego ze stołów przy wejściu do kuchni, raz, że do żarcia blisko, dwa że przez kuchnie i piwnice prowadziły drogi na zewnątrz i do kanałów, gdyby było trzeba uciekać a i plecy przy ciepłej ścianie można było ogrzać bez strachu o jakieś bezpańskie noże…

-Wiesz śliczny to on nie jest ale wątpię żeby na mnie poleciał w tym stanie… - Powiedziała blondynka, pokazując ręką swój strój i kopniakiem usuwając pijanego mężczyznę który zajmował jej miejsce przy stole ~Mógłby się kurwa wykazać uprzejmością i łaskawie przeczołgać do domu albo zawinąć pod stołem jeśli już się ciul spił jak trzeba.~ pomyślała siadając na wolnym miejscu i ukradkiem majstrując przy zamku. Widać było po niej, że pobyt w celi niezbyt korzystnie wpłynął na jej wygląd ale nie było to coś czego kąpiel i kilka solidnych posiłków nie dałoby rady wyleczyć.
Zresztą nie wyciągniemy go z tego tłumu aż się nie znudzą więc można chwilkę odsapnąć zanim nas wywalą za tarasowanie wejścia. No i pewnie ktokolwiek go wysłał to raczej nie samego.-kontynuowała gdy szczęknął zamek jednej z bransoletek.- Może lepiej zastanówmy się co robić bo te sukinsyny nas pewnie właśnie szukają, widzieliście, że nie pytali co i jak tylko szyli jak leci do wszystkiego. Pewnie to ich człowiek wynajęty żeby nikt się o całym gównie nie dowiedział, boją się kurwa zamieszek albo coś. Tak sobie myślę, że będą szukać tych co im przemknęli niby że skazańce uciekły i nagroda, a jak znajdą kogoś z placu to do piachu jego i świadków.-pijaczek pod stołem zaczął się wiercić i coś jęczał więc poprawiła mu butem za ucho.- Więc może napijmy się czegoś i pogadajmy, bo nawet jak znajdą tą knajpę to i tak minie w kij czasu, a jak już tu wejdą…- Dębowa beczka nie gościła strażników zbyt często o ile owi mogli coś na to poradzić a jeśli już to tylko wczesnym rankiem kiedy większość stałych bywalców spała albo była skacowana, wpadali wtedy na moment wynosili grzecznie czyjeś spite i/lub sponiewierane cielsko i wracali do siebie. Pytanie tylko czy te palanty z placu wiedziały, że tu nie lubią mundurów. Cichutko kliknął zamek drugiej bransoletki, od razu jej się jakoś lżej i weselej zrobiło.

-Hej lalka! Skocz tu z piwem i jakimś żarciem byle dużo, byle ciepłe i byle nie flaczki.-Krzyknęła do jednej z przechodzących dziewczyn które starały się wyglądać jak kelnerki. Po czym zabrała się za kajdanki swych towarzyszy którzy usłużnie siedzieli po obu jej stronach by ułatwić jej robotę. –Przy okazji, Kerin zwana Jasną, chyba podróżujemy w tym samym kierunku nie uważacie?

Czekając na zamówienie zabrała się za poprawianie pozycji pochew przy pasie i przeliczyła kasę w sakiewce, tak żeby nie było widać tego z sali, po co burdę ryzykować o parę srebrnych?
~Ciekawe jak idzie Myvernowi i temu drugiemu?~ pomyślała.
 

Ostatnio edytowane przez Rudzielec : 04-11-2010 o 15:10.
Rudzielec jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:33.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172