Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-11-2010, 12:16   #192
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

Noc...

Noc zbliżała się do swojego punktu środkowego, wieś okrążyły ciemności tak lepkie, ciężkie i nieprzeniknione że zdawało się iż poza zarysami chat w przestrzeni nie istnieje nic innego. Ognisko prawie dogasło, ale nikt w takim momencie nie chciał się ruszać, przerywać opowieści ledwo widocznego bajarza...Cisza panująca wokół jego osoby była jeszcze bardziej zawiesista niż mrok otulający szczelnie wieś...Tym bardziej że zamilkł. Przestał mówić, nawet poruszać się. Jak zamienieni w posągi, trwali tak pośród ciszy nocy i dziczy...

Słuchacze wiedzieli, co się stanie. Różne wersje tego, co stało się ogniś w Wolfenburgu, krążyły wśród gminu. Niejasne, pełne niedopowiedzeń i sprzeczności. Ale z wypiekami na twarzy, z otwartymi spierzchniętymi ustami czekali na to, co powie bajarz. Ten popijał coś właśnie z podanego wcześniej gąsiora, nie spiesząc się. W końcu, gdy napięcie w tłumie było największe, ozwał się ochrypłym i grobowym głosem...

- Słyszeliście pewnie to i owo o tym, co tej nocy stało się w Wolfenburgu. Ale powiadam wam, nic z tego co słyszeliście nie było tak straszne jak prawda. Gdyż plugawy rytuał dopełnił się, a mag który miał go zatrzymać okazał się zdrajcą.

Ręka bajarza sięgnęła do dziwnego woreczka zawieszonego u pasa, a potem mężczyzna rzucił nagle do ognia jakiś proszek. Huknęło, błysnęło. Po gawiedzi przebiegł krzyk postrachu, niektórzy zerwali się, ale mimo dymu który zasnuł nagle plac i samego bajarza nic chyba nikomu się nie stało...Wtedy, spośród zielonkawego dymu, przed którym cofali się najodważniejsi z wiejskich słuchaczy rozległ się znów głos opowiadającego - tym razem energiczny, złowieszczy i nie przestający opowiadać...

- Stała się przepowiednia. Gdyż Morsliebb tej nocy zapłakał, zapłakał zielonymi łzami. Przekupieni krwią biednych ludzi Imperium, wylaną w noc znaną astronomom - bogowie Chaosu sprawili, że łzy księżyca upadły na miasto...Było ich wiele. Każda z nich była jak zielona gwiazda zniszczenia! Jak ogromny płonący wstrętnym i zabójczym zielonym ogniem pocisk spadający z nieba, burzący wszystko na co spadł! Łzy księżyca padały i padały, spadały na mury i budynki, na ludzi i zwierzęta! Obracały w gruz najpiękniejsze domy, zabijały dostojnych mężów i najgorszych zbrodniarzy, dzieci i starców, mężczyzn i kobiety! Gdzie padała łza, wszystko wybuchało, waliło się. Płonęło plugawym, nieboskim zielonym ogniem! Stał się zgiełk i tumult nie do wytrzymania, dopiero wtedy grzesznicy poczęli nawracać się, azaliż za późno już było! Krzyk trwogi i bólu wydało z siebie miasto, a za murami znowuż rozległ się zakrzyk tryumfu z gardzieli przeklętej armii...

Zielonkawy dym rozwiał się nieco, a wynurzająca się z niego postać bajarza ze zwieszoną głową była niczym duch, opowiadający tamte zdarzenia głosem pełnym bólu i zwątpienia...Mówił teraz wolno...

- Deszcz plugawych łez obrócił w ruinę całe północne mury, grzebiące pod sobą wielu obrońców...Zniszczył wspaniałe kwartały dzielnicy kupieckiej i szlacheckie siedziby. Łez księżyca starczyło, by większa część miasta - aż do rzeki - została zamieniona w czasie krótszym niż wy jecie śniadania w ruinę miasta, pełną płonącego ognia, gruzu i dymiących trupów...Tak to bezbożność niektórych mieszkańców miasta, zdrada i plugawa magia Chaosu zmieniła wspaniały Wolfenburg w krajobraz, którego nie dało się oglądać bez strachu i żalu. W grobowiec mężów i niewiast...Tylko potężny ratusz ostał się w jakim takim stanie. A świątynia, wspaniała świątynia - na nią spadły łzy i zła moc zrównała ją z ziemią... Ale tak naprawdę, Wolfenburg stał się dopiero wtedy polem bitwy.

Nikt nie ważył się odezwać. Ktoś się modlił. Ktoś płakał...

- Gdyby nie szlachetny Marszałek von Schpeer, krewniak przecie samego Cesarza widocznie z niego krwi dzierżący męstwo i rozwagę...- nie poruszał się bajarz - ...chaos, który ogarnął zniszczoną część miasta zapewne wypaliłby wszystkich do końca. Ale dowódca nie stracił ducha, ani rozumu. Rozkazał on wszystkim, którzy przeżyli natychmiast łączyć się w grupy, zabierać żywych jeszcze mieszkańców i cofać za rzekę, by bronić mostu. Ostatniej szansy, by plugawe zastępy nie zalały całego miasta i górującego nad nim zamku...

- Świątynia...? Świątynia zniszczona?! - szlochała jakaś kobieta.
- Ale co z bohaterami...?! - wyrwał się podekscytowany młodzian - Zginęli?!!!

Bajarz podniósł po raz pierwszy od dawna wzrok i popatrzył smutno na tłum zgromadzony wokół studni. Białka oczu błysnęły ponuro pośród rozwiewającego się dymu...




* * *



WOLFENBURG
stolica prowincji Ostland
noc, w którą Morsliebb zapłakał



W oczach Hermana odbijały się zielone płomienie. Wszyscy dookoła zginęli albo stali się szaleni, ale on wciąż nie stracił głowy - choć jak żył nie widział takiego kataklizmu. Pamiętał jeszcze widok, który zobaczył zanim cały świat runął na łeb na szyję i rozpętało się zielone piekło...Zanim Morsliebb zaczął płakać, hordy już ruszyły. Wiedziały. Działały dokładnie według planu swojego wodza.

Topór jarzył się jak nigdy dotąd, parzył, mienił barwami jakich khazad jeszcze nigdy nie widział...Także tarcza stała się inna, cięższa, świetlistymi kręgami rysowały się na niej dziwne symbole. To właściwie tarcza uratowała Hermana, gdy waliły się mury na których stał - nawet nie pamiętał dobrze, jak odbijały się od niej kawały płonącego muru, jak schowany pod nią niczym pod dachem słuchał ognistego deszczu i ryku płonących, przywalonych kamieniami. Tych, którzy nie mieli Tarczy. Świat stawał się piekłem, a przed jego oczyma przesuwały się obrazy które ukazywali mu przodkowie, których nie znał...Widział...

Gdy pierwsze ogniste bomby uderzały w miasto, przeklęty Surtha Lenk dawał buławą znak do wymarszu. Niesieni tryumfalnym rykiem tysięcy gardzieli szli na miasto, by dokończyć dzieła. Po krwi i czaszkach zarżniętych jeńców. Z mroku, tam gdzie płonął zielony ogień. Armia maszerowała i rozpędzała się. Tysiące odzianych w skóry bezdusznych barbarzyńców łaknących tylko krwi i zadowolenia swoich panów. Zastępy orków i innych górskich potworów. Ogry i górujące nawet nad nimi przyzwane z najgorszych miejsc stworzenia, których nie godzi się nawet opisywać...Postrzępione proporce znów kołysały się, by pod nimi hordy Surtalana odniosły kolejne ze zwycięstw...

A przed główną armią, na pole którego nie miał już teraz kto bronić, wylewała się masa. Niczym morze szczurów, cicho lecz nieubłaganie zielona fala zbliżała się szybko do miasta...Forpoczta rojnych niczym mrówki goblinów, wypuszczonych niczym ogary przed pogonią. Tysiące zielonoskórych pokurczów, wysłanych już zawczasu by dobijać rannych, rabować i przygotować pole na przyjście swoich władców...





* * *

Był tylko huk i wrzask. Odgłos walących się murów i pisk płonących. Zalewany tymi wrażeniami mózg kurczył się gdzieś i zapadał w sobie, a do głosu dochodziły najbardziej pierwotne instynkty. Uciec. Przeżyć. Tylko tyle...

Ogień. Ogień. Wszędzie zielony ogień...






Miano osądzić go za szpiegostwo. Razem z innymi, z którymi go zamknięto. Teraz więźniowie, razem z pilnującymi jak szczury tłoczyli się przez rozwalone mury, tratując nawzajem, mieszając. Nikogo już nie obchodziło kto kim jest - byle wydostać się na zewnątrz, z tego piekła biegnących po ciałach przywalonych, przez zielony ogień...William biegł i walczył tak jak inni, bo nie istniały już kraty ani mury. Łokcie, pięści i zęby...Szaleństwo i biegający wszędzie ludzie...Gdy wynurzył się okrwawiony i ranny z czeluści, zobaczył obraz miasta w płomieniach i plugawego zielonego księżyca wiszącego nadal nad miastem niczym oko złego boga. Jego oczy nie mogły uwierzyć w to, co widzą...


* * *


Niebo waliło się na głowę i panował odpowiedni dla tego huk...Budynkami wstrząsały wybuchy, domy i świątynie trzęsły się jakby potrząsał nimi jakiś olbrzym...Przed oczyma Magnego przelatywały jakieś rzeczy. Czuł żar..Płonące zielone szczapy upadały jedna obok drugiej, a zaraz potem nagle coś huknęło tak głośno że przestał słyszeć i zapadł się w długostajny pisk...Nagle świat zawirował, stracił bieguny...Ostatkiem świadomości doktor Magne czuł, jak zsuwa się szybko po pochyłej teraz podłodze w stronę ziejącego otworu który jeszcze niedawno był ścianą...Wszędzie był ogień, zmieszaniu umysłu Magne przypisywał jego kolor, ale parzył tak samo...Jeden rękaw płonął...Wieża się wali - przelatywało mu przez myśl, tak szybko, jak szybko sunął do tyłu po pochylni, wprost w objęcia rozciągającej się tam przepaści...


* * *


Przepadło. Przepadło wszystko. A Surtha Lenk był zdrajcą. Zmieniał plany. Nie tak miało to być. Ale przecież czarodziej wiedział to, wiedział jaki jest Chaos i wiedział, jak to jest służyć Panu Przemian. A jednak wciąż był w tej wieży, za długo, bo była jedna jedyna rzecz której van der Vaart nie zaplanował przybywając do tego miasta.

Ona.

To, że ją pokochał. Od pierwszej chwili, gdy ją oglądał.

To dla Niej. Gdyby nie Ona, dawno już by go tu nie było, zgodnie z planem. Nie było by go tu teraz, biegnącego na złamanie karku po schodach walącej się budowli...Rzucane wściekle zaklęcia z coraz większym trudem utrzymywały go przy życiu, gdy wszystko dokoła trawił nieświęty ogień. Kolejny potężny pocisk spadł niczym meteor i mag usłyszał nagle, jak sufit nad nim eksploduje z hukiem tysięcy dział...Czarodziej zdołał podnieść głowę, by zobaczyć lecący na spotkanie z nim ogromny, większy niż młyńskie koło, urwany mosiężny kandelabr z setkami wciąż jeszcze płonących świec...


* * *


- Dziesięć!!!

Przez moment Jasper czuł się jak najpotężniejszy mag, bo oto po jego słowach nagle runęło wszystko! Ogromna eksplozja wstrząsnęła dzwonnicą i zakołysała nią, zamieniając w rozsypującą się ruderę...Ale nie było już czasu tego rozważać, nie było czasu na nic...Z góry słychać było buchanie olbrzymiego ognia, Tupik nie wiedział, czy to z powodu jego rzutu czy też tego, co działo się na zewnątrz...Jedna ze ścian waliła się, zasypując ich gradem większych i mniejszych kamieni...Węgiel krzyczał rozpaczliwie, przygnieciony od pasa w dół ogromnym kawałem kamienia, spod którego płynęła jego krew...Tam z góry też ktoś krzyczał...I z dołu...

- Uciekajmy!!! - ryczeli "wyznawcy", ci którzy nie zamienili się jeszcze w płonące zielone pochodnie...Tłumek uderzył przez rozwalone drzwi, depcząc gruz i kłusowniczą pułapkę...Marietta czuła, że szarpią ją jakieś ręce - jeden z mężczyzn ciągnął ją z całej siły za sobą na zewnątrz, krzycząc przed dym i ogień:
- Kapłanko!!! Za mną - uchodźmy!!! To wszystko zaraz się zawali!!! Tędy!!!
- Jaspeeeerrr!!!!- krzyczały jej usta, gdy walczyła z ciągnącym ją w stronę zgruchotanych drzwi człowiekiem. Zadarty w górę wzrok Marietty wyławiał rozpadające się drewniane piętra dzwonnicy gdzie byli wciąż jej ukochany i niziołek, skąd spadały kawałki drewna i płonące żagwie.. Jurgen kołysał się na linie. Cały świat trząsł się w posadach, dzwonnica chwiała się i były to ostatnie chwile by się ratować...
- Tędy, błagam!!!
- Jaspeeeeeeeer!!!! - wyrywała się, jakby chciano ją brać na męki.

Pod ich stopami nagle znikała podłoga, zamieniając się w pękające głośno dechy i fruwające drzazgi.

Tupik odruchowo rzucił się w kierunku okna, a przynajmniej tego co z niego pozostało...Kamienie waliły się, wiatr owiał jego twarz a oczy niziołka wszędzie widziały już tylko zielony ogień...Buchało gorąco i gryzł w oczy dym...Za plecami słyszał jakiś świst, obejrzał się przez ramię...Ściana, w której był otwór okienny i której kurczowo się trzymał halfling, waliła się...

Gdy pod nogami Jaspera zabrakło podłogi, jego nogi zamachały jakby chciał wspinać się po niewidzialnych schodach...Ostatnim ruchem rzucił się, chwytając kawałka kamiennych umocnień obiema rękami...Miecz zabrzęczał o kamień metr dalej, banita rozpaczliwie zamachał nogami utrzymując się ledwo, by nie upaść w ślad za kawałkami drewna spod jego stóp tam w dół...Wytrzeszczone z wysiłku oczy widziały poprzez dym, jak z resztek, również walących się schodów prowadzących do góry, z wrzaskiem turla się w dół jakiś płonący zielonym ogniem człowiek, a druga nieznajoma postać z nożem w zębach zjeżdża po dzwonniczej linie - tej samej na której wisiał wciąż zamordowany Jurgen...Jasper wściekle szarpnął się, by poderwać się w górę, jedna z nogawek banity zajęła się zielonym płomieniem...Gdzieś z dołu słyszał krzyk swej ukochanej, a wypełniający walącą się dzwonnicę dym wyciskał z oczu łzy...

Morsliebb zapłakał tej nocy, by długo płakały całe ludzkie pokolenia...
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 03-11-2010 o 12:29.
arm1tage jest offline