Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-11-2010, 10:51   #74
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Trahmer był niesamowity. Niesamowity i egzotyczny. Jednak zupełnie inny niż oczekiwałem. Ludzie wyglądali i ubierali się inaczej, a samo miasto zupełnie nie przypominało rodzimego Xysthos. Urzekało zapachami, barwami, zgiełkiem, architekturą. Było wspaniałe. Stare i naturalnie wkomponowane w otaczającą je dżunglę.

Każdy krok po tych ulicach był jak zagłębianie się w zapomnianą historię świata. Z każdym krokiem coraz bardziej uświadamiałem sobie, jak na niewiele zdadzą się moje umiejętności negocjatora Rady. Otaczający mnie tłum ludzi był obcy. Język jakiego ożywali, gesty jakie wykonywali, zachowanie – to wszystko spowodowało, ze poczułem się jak dziecko w tłumie. Tym bardziej wolałem trzymać się blisko reszty członków ekspedycji.

Idąc ulicami Trahmeru czułem się zagubiony i oszołomiony. W pewnym momencie ujrzałem grupkę wielobarwnych, uzbrojonych mężczyzn idących swobodnie ulicą z naprzeciwka. Kamienne, pomalowane twarze i przepyszne nakrycia głów zrobiły na mnie ogromne wrażenie.



Kim byli? Dokąd zmierzali? Pewnie nigdy się nie dowiem.

Podążałem, wraz z resztą ekspedycji, za Carringtonem. On jako jedyny jasnoskóry zdawał się być pewnym tego, dokąd idzie. Musieliśmy się spieszyć, by dotrzymać kroku jemu i ciemnoskórym trahmerczykom. Tempo nie pozwalało mi się w pełni rozkoszować widokami miasta. Może to i lepiej. Byłem na skraju paniki. To odległe miasto niczym, kompletnie niczym, nie przypominało mi miasta, w którym przyszedłem na świat i w którym się wychowałem. Czułem się w nim intruzem. Zwracającym uwagę obcym. Być może dziwadłem. Moje ubranie szybko stało się mokre od potu. Czułem się brudny, zmęczony i chciało mi się pić. Lecz na razie zaciskając zęby podążałem za Carringtonem obserwując tragarzy, którzy zgoła bez wysiłku taszczyli nasze podróżne rzeczy.

Na jednym z mijanych placów moja uwagę przykuł szkaradny posąg.



Jak inaczej ozdabialiśmy swoje miejsca publiczne my, xysthosańczycy. Motywy liści i kwiatów, tak nużące w rodzinnym mieście, teraz zdały mi się niezwykle piękne i harmonijne.

Hałas. Zgiełk. Egzotyka. Oszołomienie. Zmęczenie.

Tak się czułem. Oszołomiony i zmęczony. Nawet egzotyczna piękność, która minęła nas w pewnej chwili nie przykuła mojej uwagi na dłużej.



Szedłem, coraz bardziej otępiały, tak że dopiero, kiedy żołnierz zakończył mówić zrozumiałem, kogo widzę. Znajomy strój i spocona twarz skrzesała we mnie jeszcze odrobinę werwy.


- Ja jestem Vincent Rastchell – uśmiecham się i chrypię dość niewyraźnie. – I chętnie skorzystam z gościny, jeśli reszta podróżujących ze mną ludzi będzie mogła pójść ze mną. Szukamy miejsca, gdzie ludzie cywilizowani będą mogli odetchnąć, zjeść coś, co przed przygotowaniem nie pełzało po ziemi. Myślę, że macie tutaj jakieś koszary? Garnizon? Miejsce, gdzie niewielka liczna rodaków, będzie mogła przez dzień czy dwa poczuć się nieco jak u siebie?

Liczyłem na to, że dzięki pomocy wojska rozwiąże nasze niewątpliwie problemy związane z ekwipażem i kwaterunkiem. Okazja spadała z nieba i wprost żal byłoby jej nie wykorzystać.
 
Armiel jest offline