Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-11-2010, 13:07   #81
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Nietrudno było odgadnąć, co dzieje się w głowie Waltera patrząc na jego minę gdy dawałem mu książkę telefoniczną, grubą jak czarnoskóra stara kucharka. Wiedziałem, że wyzywał mnie w myślach, że przyjął to jako kpinę lub w najlepszym razie niedocenianie jego wartości. W rzeczywistości jednak nie chodziło wcale o jedno ani o drugie. Nie chciałem ani przez moment go poniżać, nie miałem na to czasu ani powodu. Chopp musiał jeszcze wiele nauczyć się o odczytywaniu intencji innych.

Chodziło o pokazanie mu, jaka jest naprawdę praca detektywa.

Praca, która nie jest taka jaką opisują gryzipiórki w swoich pożal-się-Boże powieścidłach sprzedawanych u ulicznych bukinistów. Walter całkiem nieźle radził sobie ze zbieraniem informacji, ale musiał nauczyć się pewnej mało romantycznej prawdy o tym zawodzie, zanim przyjdzie mu do głowy brnąć dalej. Bycie detektywem to nie jest pieprzona książka przygodowa za piętnaście centów ani życie wypełnione eskcytującymi eskapadami gdzie na każdym kroku adrenalina skacze ci jak napalony szczeniaczek.

W rzeczy samej, bycie detektywem przypomina najczęściej życie księgowego. Życie wypełnione nudnymi, powtarzającymi się czynnościami. Innymi czynnościami, to prawda. Często bardziej niebezpiecznymi. Ale praca ta wymaga poświęcenia, ślęczenia po tysiąckroć nad tymi samymi informacjami niczym nad rachunkami by wydobyć za tysiąc pierwszym razem ukryty detal. Spędzania bezsennych zimnych nocy na obserwacji z samochodu, najczęściej bez czekającej na końcu nagrody. Nie raz musiałem przekopywać się przez gorsze i dużo nudniejsze gówno niż książka telefoniczna, i to często bez natychmiastowych rezultatów.

I choć udało mu się, a ja dostałem potrzebny adres - myślę, że pojął pierwszą lekcję o byciu detektywem. Lekcję o doniosłym znaczeniu nudy.

Pomocnik przydawał się, musiałem to przyznać, choć zawsze wolałem pracować sam. Nawet nie szło o to, że mogłem ufać tylko sobie. Szkoda mi było po prostu zwykłego, porządnego człowieka który pakował się z entuzjamem z mój świat. Świat, o którym nic nie wiedział. Świat, który już na początek pokazał mu cień swojego prawdziwego oblicza, tam, w lesie. Ostrzegał. Dawał jeszcze jedną szansę. Ale Walt nie słuchał. Ani jego, ani mnie...Podzieliliśmy się więc robotą, bo nie miałbym czasu ani możliwości prowadzić obserwacji w dwóch miejscach naraz. Pozwoliłem na to, bo w końcu, kurwa jego mać, nie jestem jego niańką a on jest już dorosłym misiem.

Jak na dwa dni, efekty były duże. Dowiedziałem się już sporo o samym brodaczu, znalazłem parę punktów zaczepienia - a do tego dzięki Choppowi mogłem trzymać rękę na pulsie również w sprawie tej cycatej miss biurowca. Skryty w cieniach, patrzyłem. Uważnie patrzyłem...Niby któryś z tych ich wymyślonych potworów, pomyślałem nagle.







Obserwację prowadziłem do dość późna, dopóki miało to sens a potem wróciłem do biura. Penny była już w domu, więc samotnie rozłożyłem papiery w zaciszu mojego biura. Tylko lampka oświetlała stół, gdzie w kłębach dymu robiłem notatki. Na podstawie szkiców, które zrobiłem tam na miejscu, na moim biurku narysowałem w miarę dokładny plan budowli zamieszkałych przez ten szemrany ruski kościół. Przyglądałem się planom jakiś czas, paląc papierosy. Myślałem o kolejnym kroku. Było nim zapoznanie się z kobietą, na którą zwróciłem uwagę podczas obserwacji. Zapoznanie, które musiało wyglądać na przypadkowe...

Jednak to musiało rozegrać się później. Chciałem dotrzymać słowa danego Amandzie i odwieźć tajemniczego gościa zza wody do Bostonu. Sprawdzić, co dzieje się tam na miejscu i wrócić. Tymczasem można było jeszcze zrobić jedną rzecz. Schowałem plany i wyjąłem papier listowy. Bazgrałem, bo byłem już zmęczony - ale napisałem instrukcje dla mojej sekretarki, a potem zostawiłem to na jej biurku, gdzie odnajdzie je rano. Z kim ma się skontaktować, by dowiedzieć się jak najwięcej o organizacji, która wynajmowała te budowle w tamtym kwartale. Była to ewidentnie forma kościoła, więc zapewne musiał być zarejestrowany. Do tego Nowy Jork nie był na szczęście Bostonem, tu miałem sporo znajomych którzy co nieco mi zawdzięczali. Choćby Harryego Willmana, który pracował w magistracie w referacie zagospodarowania przestrzennego - namiary na niego zostawiłem Penny, znali się - wpadła mu kiedyś w oko gdy była trochę młodsza...Stara historia...Jedna z wielu, pisanych przez moje miasto.

Położyłem list na biurku Penny, biorąc jednocześnie zarezerwowane już przez nią bilety na jutrzejszy pociąg. Miała rację, jędza, bez niej chyba bym zginął. Do listu pozostawiłem kopertę ze sporą premią, która od dawna jej się już należała.

Rozsiadłem się znów w moim fotelu, zamykając żaluzje. Wentylator na suficie lekko skrzypiał, chyba wymagał przeglądu. Muszę zapisać to Penny. Nawet tytoń smakuje tu lepiej...Zdjąłem marynarkę i poluzowałem koszulę, a potem wyjąłem z najniższej szuflady Johniego Walkera. Był już odkorkowany, i tak długo wytrzymałem. Nawet nie przemyłem szklanki. Ciężar pełnego szkła był przyjemny, a smak jeszcze przyjemniejszy. Zamknąłem oczy...Chciało mi się spać, nie chciało wracać do domu...Skopałem buty z nóg, bez użycia rąk. Piłem łyk za łykiem i rozmyślałem, balansując na granicy snu.


Pod przymkniętymi oczyma płynęły obrazy. Nowy Jork za oknem szemrał jak hucząca rzeka, nigdy nie zasypiał...Obrazy widziane w ciągu dnia mieszały się z tymi, które rysowała wyobraźnia. Teraz, gdy byłem zbyt zmęczony i pijany by analizować fakty...Teraz, gdy byłem już tylko po części sobą, a po części już tym odbiciem które zamieszkuje moje niespokojne sny - do głosu dochodziły inne myśli...Te, które odpychałem od siebie na jawie...Twarze płynęły jak statki...Amanda...Walter...Hiddink...Lafayette...M łody...Prood, taki jak na zdjęciu...Stypper... Ten pieprzony szachista...Zmieniali się, przekształcali w jakieś potwory...Nie istniejecie, mówiłem do nich. Nie wierzę w to. Widziałem to już wiele razy. Szaleńcy. Pogrążający się jak w smole w wytworach swojej chorej wyobraźni...Dwight Garrett uśmiecha się do mnie z lustra, podnosząc do toastu szklankę. Rama lustra ma takie same rzeźbienia, jak ten sztylet i działa na mnie tak samo...
- Wszyscy? - pyta moje odbicie w zwierciadle. - Wszyscy zwariowali...?
- Tak, wszyscy. - rzucam, próbując otrząsnąć się z tego dziwnego wpływu ramy, co ledwie mi się udaje. Widzę, jak na powierzchni lustra pojawiają się małe pęknięcia...- Wszyscy. Masowa sugestia. Takie rzeczy się zdarzają...
- Oczywiście...- uśmiecha się bezczelnie Garrett z lustra. Czy mój uśmiech jest naprawdę taki bezczelny?! - Ale przecież jest jeszcze coś. Coś, o czym nie chcesz myśleć.
Za jego plecami w odbiciu widzę Badaczy z Bostonu. Stoją, jeden obok drugiego. Milczą, stoją razem z nim, czy też ze mną...Prood na przedzie, w kaftanie bezpieczeństwa. Między nimi jest też ten facet ze zdjęć w archiwum gazet. Tłum gęstnieje, nikt się nie uśmiecha - jest tak gęsto, że nie widać już w lustrze tła. Tło stanowią ludzie, zbliżają się powoli do mojego odbicia...
- To nieprawda. - zaciskam pięść. Ale przecież nie przyłożę samemu sobie. - Historyjka, którą ktoś ułożył zgrabnie, zgadzam się. Ale na świecie nie ma takich rzeczy. Ten świat w cieniach. Nie istnieje...
Tłumek za plecami mojego odbicia nieruchomieje. Wszyscy na mnie patrzą, ukryci w półmroku. Chyba mi się wydaje, ale zza nich widzę niewyraźnie poruszające się ciemne, wijące się kształty...

Macki...

- Ale...- Dwight Garrett patrzy mi prosto w oczy. Ramy lustra falują...- Jest coś, w co możesz wierzyć. Co nigdy Cię nie zawiodło...Twój nos. Mój nos...

Milknę. Zamykam oczy. Zostaję sam ze swoim odczuciem, które od początku tej historii jest takie samo. Choć nie mogę w to uwierzyć.

- Co mówi ci twój nos, Garrett?!! - mój własny, twardy głos pyta w mojej głowie. Natarczywie, domagając się odpowiedzi.
- Mój nos mówi mi... że to prawda.

Otwieram oczy.



Ranek. Jestem niewyspany i mam kaca. Ledwie zdążyłem na czas, a resztki snu plątające się jeszcze po moim łbie najchętniej wymiótłbym łopatą jak zgniłe liście z podwórza. Zmarznięte ręce w kieszeniach drżą, dużo dałbym za porządną kolejkę czegoś mocniejszego. Obok Walter, trzymający oburącz tabliczkę z napisem WEGNER, z miną jakby czekał na samego Zbawiciela.
- Gdzie on jest...?- denerwuje się Chopp. Tłum szemrze jak morze. - A w ogóle to nie mieliśmy czasu pogadać. Dowiedziałeś się wczoraj czegoś?
- Później...- mówię tylko.
- A chcesz wiedzieć, co było u mnie?
- Walter, na miłość boską...- wyjmuję kolejnego papierosa - Wszystko opowiemy sobie w pociągu. Jeszcze kilkanaście minut temu obudziłem się w fotelu w moim biurze, w tym samym opakowaniu w którym mnie widzisz. Chce mi się tak pić, że mógłbym rywalizować z koniem pakującym łeb do wiadra z wodą. A najgorsze było to, że mi się śniłeś.
- Świetnie. - czasem zdaje mi się, że on wcale mnie nie słucha - Zatem w pociągu, dobra. A po drodze wpadniemy jeszcze do Branda, pożegnam się i wezmę swoje rzeczy. Wypada się też pożegnać. O.K.?
- O.K. - nie stać mnie już na nic więcej, moje gardło jest jak pieprzona Sahara. Mój wzrok wyławia siwego faceta, kierującego się ku nam. Sztuczna noga. Z pewnością akademik. Mądre, kurwa, oczka. Trącam Waltera w bok.
- Hieronim Wegner – przedstawia się przyjemniaczek. Akcencik taki, jakby miałby nam tu zaraz zrobić wykład prosto z katedry – Mniemam, iż przysłała was panna Gordon. Czy mogę prosić któregoś z panów o zaopiekowanie się moją walizką? Przez tą ułomność nie bardzo sobie radzę z ciężarami.

Z wrażenia muszę trzykrotnie próbować, zanim zapałka zajmuje się ogniem i płomień wędruje do mojego papierosa.






- Dwight Garrett...- potrząsam niepotrzebną już zapałką, aż gaśnie - Co do walizki...Za przyzwoleniem, czy któryś z nas wygląda, kurwa mać, na pieprzonego Murzyna?!!!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 05-11-2010 o 13:13.
arm1tage jest offline