Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 05-11-2010, 13:07   #81
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Nietrudno było odgadnąć, co dzieje się w głowie Waltera patrząc na jego minę gdy dawałem mu książkę telefoniczną, grubą jak czarnoskóra stara kucharka. Wiedziałem, że wyzywał mnie w myślach, że przyjął to jako kpinę lub w najlepszym razie niedocenianie jego wartości. W rzeczywistości jednak nie chodziło wcale o jedno ani o drugie. Nie chciałem ani przez moment go poniżać, nie miałem na to czasu ani powodu. Chopp musiał jeszcze wiele nauczyć się o odczytywaniu intencji innych.

Chodziło o pokazanie mu, jaka jest naprawdę praca detektywa.

Praca, która nie jest taka jaką opisują gryzipiórki w swoich pożal-się-Boże powieścidłach sprzedawanych u ulicznych bukinistów. Walter całkiem nieźle radził sobie ze zbieraniem informacji, ale musiał nauczyć się pewnej mało romantycznej prawdy o tym zawodzie, zanim przyjdzie mu do głowy brnąć dalej. Bycie detektywem to nie jest pieprzona książka przygodowa za piętnaście centów ani życie wypełnione eskcytującymi eskapadami gdzie na każdym kroku adrenalina skacze ci jak napalony szczeniaczek.

W rzeczy samej, bycie detektywem przypomina najczęściej życie księgowego. Życie wypełnione nudnymi, powtarzającymi się czynnościami. Innymi czynnościami, to prawda. Często bardziej niebezpiecznymi. Ale praca ta wymaga poświęcenia, ślęczenia po tysiąckroć nad tymi samymi informacjami niczym nad rachunkami by wydobyć za tysiąc pierwszym razem ukryty detal. Spędzania bezsennych zimnych nocy na obserwacji z samochodu, najczęściej bez czekającej na końcu nagrody. Nie raz musiałem przekopywać się przez gorsze i dużo nudniejsze gówno niż książka telefoniczna, i to często bez natychmiastowych rezultatów.

I choć udało mu się, a ja dostałem potrzebny adres - myślę, że pojął pierwszą lekcję o byciu detektywem. Lekcję o doniosłym znaczeniu nudy.

Pomocnik przydawał się, musiałem to przyznać, choć zawsze wolałem pracować sam. Nawet nie szło o to, że mogłem ufać tylko sobie. Szkoda mi było po prostu zwykłego, porządnego człowieka który pakował się z entuzjamem z mój świat. Świat, o którym nic nie wiedział. Świat, który już na początek pokazał mu cień swojego prawdziwego oblicza, tam, w lesie. Ostrzegał. Dawał jeszcze jedną szansę. Ale Walt nie słuchał. Ani jego, ani mnie...Podzieliliśmy się więc robotą, bo nie miałbym czasu ani możliwości prowadzić obserwacji w dwóch miejscach naraz. Pozwoliłem na to, bo w końcu, kurwa jego mać, nie jestem jego niańką a on jest już dorosłym misiem.

Jak na dwa dni, efekty były duże. Dowiedziałem się już sporo o samym brodaczu, znalazłem parę punktów zaczepienia - a do tego dzięki Choppowi mogłem trzymać rękę na pulsie również w sprawie tej cycatej miss biurowca. Skryty w cieniach, patrzyłem. Uważnie patrzyłem...Niby któryś z tych ich wymyślonych potworów, pomyślałem nagle.







Obserwację prowadziłem do dość późna, dopóki miało to sens a potem wróciłem do biura. Penny była już w domu, więc samotnie rozłożyłem papiery w zaciszu mojego biura. Tylko lampka oświetlała stół, gdzie w kłębach dymu robiłem notatki. Na podstawie szkiców, które zrobiłem tam na miejscu, na moim biurku narysowałem w miarę dokładny plan budowli zamieszkałych przez ten szemrany ruski kościół. Przyglądałem się planom jakiś czas, paląc papierosy. Myślałem o kolejnym kroku. Było nim zapoznanie się z kobietą, na którą zwróciłem uwagę podczas obserwacji. Zapoznanie, które musiało wyglądać na przypadkowe...

Jednak to musiało rozegrać się później. Chciałem dotrzymać słowa danego Amandzie i odwieźć tajemniczego gościa zza wody do Bostonu. Sprawdzić, co dzieje się tam na miejscu i wrócić. Tymczasem można było jeszcze zrobić jedną rzecz. Schowałem plany i wyjąłem papier listowy. Bazgrałem, bo byłem już zmęczony - ale napisałem instrukcje dla mojej sekretarki, a potem zostawiłem to na jej biurku, gdzie odnajdzie je rano. Z kim ma się skontaktować, by dowiedzieć się jak najwięcej o organizacji, która wynajmowała te budowle w tamtym kwartale. Była to ewidentnie forma kościoła, więc zapewne musiał być zarejestrowany. Do tego Nowy Jork nie był na szczęście Bostonem, tu miałem sporo znajomych którzy co nieco mi zawdzięczali. Choćby Harryego Willmana, który pracował w magistracie w referacie zagospodarowania przestrzennego - namiary na niego zostawiłem Penny, znali się - wpadła mu kiedyś w oko gdy była trochę młodsza...Stara historia...Jedna z wielu, pisanych przez moje miasto.

Położyłem list na biurku Penny, biorąc jednocześnie zarezerwowane już przez nią bilety na jutrzejszy pociąg. Miała rację, jędza, bez niej chyba bym zginął. Do listu pozostawiłem kopertę ze sporą premią, która od dawna jej się już należała.

Rozsiadłem się znów w moim fotelu, zamykając żaluzje. Wentylator na suficie lekko skrzypiał, chyba wymagał przeglądu. Muszę zapisać to Penny. Nawet tytoń smakuje tu lepiej...Zdjąłem marynarkę i poluzowałem koszulę, a potem wyjąłem z najniższej szuflady Johniego Walkera. Był już odkorkowany, i tak długo wytrzymałem. Nawet nie przemyłem szklanki. Ciężar pełnego szkła był przyjemny, a smak jeszcze przyjemniejszy. Zamknąłem oczy...Chciało mi się spać, nie chciało wracać do domu...Skopałem buty z nóg, bez użycia rąk. Piłem łyk za łykiem i rozmyślałem, balansując na granicy snu.


Pod przymkniętymi oczyma płynęły obrazy. Nowy Jork za oknem szemrał jak hucząca rzeka, nigdy nie zasypiał...Obrazy widziane w ciągu dnia mieszały się z tymi, które rysowała wyobraźnia. Teraz, gdy byłem zbyt zmęczony i pijany by analizować fakty...Teraz, gdy byłem już tylko po części sobą, a po części już tym odbiciem które zamieszkuje moje niespokojne sny - do głosu dochodziły inne myśli...Te, które odpychałem od siebie na jawie...Twarze płynęły jak statki...Amanda...Walter...Hiddink...Lafayette...M łody...Prood, taki jak na zdjęciu...Stypper... Ten pieprzony szachista...Zmieniali się, przekształcali w jakieś potwory...Nie istniejecie, mówiłem do nich. Nie wierzę w to. Widziałem to już wiele razy. Szaleńcy. Pogrążający się jak w smole w wytworach swojej chorej wyobraźni...Dwight Garrett uśmiecha się do mnie z lustra, podnosząc do toastu szklankę. Rama lustra ma takie same rzeźbienia, jak ten sztylet i działa na mnie tak samo...
- Wszyscy? - pyta moje odbicie w zwierciadle. - Wszyscy zwariowali...?
- Tak, wszyscy. - rzucam, próbując otrząsnąć się z tego dziwnego wpływu ramy, co ledwie mi się udaje. Widzę, jak na powierzchni lustra pojawiają się małe pęknięcia...- Wszyscy. Masowa sugestia. Takie rzeczy się zdarzają...
- Oczywiście...- uśmiecha się bezczelnie Garrett z lustra. Czy mój uśmiech jest naprawdę taki bezczelny?! - Ale przecież jest jeszcze coś. Coś, o czym nie chcesz myśleć.
Za jego plecami w odbiciu widzę Badaczy z Bostonu. Stoją, jeden obok drugiego. Milczą, stoją razem z nim, czy też ze mną...Prood na przedzie, w kaftanie bezpieczeństwa. Między nimi jest też ten facet ze zdjęć w archiwum gazet. Tłum gęstnieje, nikt się nie uśmiecha - jest tak gęsto, że nie widać już w lustrze tła. Tło stanowią ludzie, zbliżają się powoli do mojego odbicia...
- To nieprawda. - zaciskam pięść. Ale przecież nie przyłożę samemu sobie. - Historyjka, którą ktoś ułożył zgrabnie, zgadzam się. Ale na świecie nie ma takich rzeczy. Ten świat w cieniach. Nie istnieje...
Tłumek za plecami mojego odbicia nieruchomieje. Wszyscy na mnie patrzą, ukryci w półmroku. Chyba mi się wydaje, ale zza nich widzę niewyraźnie poruszające się ciemne, wijące się kształty...

Macki...

- Ale...- Dwight Garrett patrzy mi prosto w oczy. Ramy lustra falują...- Jest coś, w co możesz wierzyć. Co nigdy Cię nie zawiodło...Twój nos. Mój nos...

Milknę. Zamykam oczy. Zostaję sam ze swoim odczuciem, które od początku tej historii jest takie samo. Choć nie mogę w to uwierzyć.

- Co mówi ci twój nos, Garrett?!! - mój własny, twardy głos pyta w mojej głowie. Natarczywie, domagając się odpowiedzi.
- Mój nos mówi mi... że to prawda.

Otwieram oczy.



Ranek. Jestem niewyspany i mam kaca. Ledwie zdążyłem na czas, a resztki snu plątające się jeszcze po moim łbie najchętniej wymiótłbym łopatą jak zgniłe liście z podwórza. Zmarznięte ręce w kieszeniach drżą, dużo dałbym za porządną kolejkę czegoś mocniejszego. Obok Walter, trzymający oburącz tabliczkę z napisem WEGNER, z miną jakby czekał na samego Zbawiciela.
- Gdzie on jest...?- denerwuje się Chopp. Tłum szemrze jak morze. - A w ogóle to nie mieliśmy czasu pogadać. Dowiedziałeś się wczoraj czegoś?
- Później...- mówię tylko.
- A chcesz wiedzieć, co było u mnie?
- Walter, na miłość boską...- wyjmuję kolejnego papierosa - Wszystko opowiemy sobie w pociągu. Jeszcze kilkanaście minut temu obudziłem się w fotelu w moim biurze, w tym samym opakowaniu w którym mnie widzisz. Chce mi się tak pić, że mógłbym rywalizować z koniem pakującym łeb do wiadra z wodą. A najgorsze było to, że mi się śniłeś.
- Świetnie. - czasem zdaje mi się, że on wcale mnie nie słucha - Zatem w pociągu, dobra. A po drodze wpadniemy jeszcze do Branda, pożegnam się i wezmę swoje rzeczy. Wypada się też pożegnać. O.K.?
- O.K. - nie stać mnie już na nic więcej, moje gardło jest jak pieprzona Sahara. Mój wzrok wyławia siwego faceta, kierującego się ku nam. Sztuczna noga. Z pewnością akademik. Mądre, kurwa, oczka. Trącam Waltera w bok.
- Hieronim Wegner – przedstawia się przyjemniaczek. Akcencik taki, jakby miałby nam tu zaraz zrobić wykład prosto z katedry – Mniemam, iż przysłała was panna Gordon. Czy mogę prosić któregoś z panów o zaopiekowanie się moją walizką? Przez tą ułomność nie bardzo sobie radzę z ciężarami.

Z wrażenia muszę trzykrotnie próbować, zanim zapałka zajmuje się ogniem i płomień wędruje do mojego papierosa.






- Dwight Garrett...- potrząsam niepotrzebną już zapałką, aż gaśnie - Co do walizki...Za przyzwoleniem, czy któryś z nas wygląda, kurwa mać, na pieprzonego Murzyna?!!!
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 05-11-2010 o 13:13.
arm1tage jest offline  
Stary 07-11-2010, 23:44   #82
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
„Ten cholerny Dwight! Czy chociaż raz w życiu nie mógłby zachować się normalnie?” - Walter przeklinał w duchu detektywa, gdy jechali z portu do mieszkania Branda. „Co to za cholerny numer z walizką? Facet pokonał pół kuli ziemskiej, żeby się do nas dostać i nam pomóc, a ten głupiej walizki nie może mu pomóc nieść. Cholera!”

Nie można przecież wszystkiego zrzucać na karb zmęczenia. Walter też pół nocy spędził na obserwacji i zanim dojechał do domu, musiał już prawie wychodzić. Sama obserwacja im była nudniejsza, tym bardziej była męcząca. Skutki były takie, że nie dość, że nic ciekawego nie udało się zaobserwować, to jeszcze zmęczenie było jak po ciężkiej pracy fizycznej. Tak więc nie może to być wytłumaczeniem zachowania detektywa.

Problem był chyba po stronie tego, jakiego typu gościem był Hieronim Wegner, na którego obaj czekali w porcie. Hieronim bowiem reprezentował tę część śledztwa, której Garett zdawał się cały czas nie akceptować. Ale prawda właśnie jest taka. Jest taka, jaka jest, a nie, jaką Garett chce, żeby była. Śledztwo pochłonęło tyle już ofiar i ciągle nie widać jego końca, bo siły nadprzyrodzone zostały zaprzągnięte do czarnej roboty przez psychopatycznych ludzi. Dlatego Hieronim tutaj jest. I to nie podobało się Dwightowi. Przeczyło jego czystej logice i wszystkim opiniom, jakie na ten temat wyraził. Istnienie guli obniża wartość oferowanych przez Garetta usług. I on o tym wie. Nic więc dziwnego, ze odezwał się w nim samiec, który chciał pokazać, kto tu rządzi. Tylko, że za jego urażoną ambicję przyjdzie płacić innym, bo Wegner był teraz starszym, długowłosym facetem, z ustami zaciśniętymi w grymasie „Po co ja tu przyjeżdżałem, scheiße”.

A dla Waltera cała ta historia z jego przyjazdem, była czymś więcej. Hieronim Wegner był dla niego szansą na dokończenie roboty, którą robił dla niego Victor. Szansą na ponowne spotkanie swojej zamordowanej żony, Muriel. Dlatego chciał zrobić wszystko, żeby Niemiec czuł się u nich komfortowo.

Nie mieli za dużo czasu, więc wizyta w domu Jasona ograniczyła się tylko do szybkiej herbaty, podczas której Walter starał się pozbierać wszystkie swoje rzeczy do jednej walizki. Zabawne, że wczoraj kupował ubrania z myślą o możliwości zostania na dłużej w Nowym Jorku, a dzisiaj już pakuje się z powrotem do Bostonu. Brand pożyczył mu swoją walizkę, bo inaczej by sobie nie poradził. Przy pożegnaniu, w dalszym ciągu zapewniał o swojej gotowości do pomocy. W każdym razie, Walter był tu zawsze mile widziany i nie ma znaczenia, czy na jeden dzień, czy na dwa tygodnie. Jeśli śledztwo będzie tego wymagać, przynajmniej tyle będzie mógł zrobić.

Na więcej nie było czasu; pociąg odjeżdżał o 9.

Udało im się zająć przedział, do którego już nikt się nie dosiadł. Siedzieli we trójkę: Walter obok Garetta, a Hieronim naprzeciwko nich. Atmosfera cały czas była ciężka. Próba nawiązania rozmowy ograniczała się do wymiany grzecznościowych zdań i nic poza tym. Wegner chwilę ich obserwował, po czym spojrzał za okno i tak już został. Chopp tymczasem siedział jak na drożdżach. Miękkie obicia siedzeń zdawały się być gorące, niczym rozżarzona blacha. Wiercił się i nie spuszczał wzroku z Niemca. Był taki... majestatyczny, taki... po prostu widać było, że to, czym się zajmuje, wyryło na nim głęboki ślad. Znał swoją wartość, dlatego mógł mieć ich teraz gdzieś. Pewnie myśli sobie teraz, że gdyby nie Victor Prood, to za żadną cholerę by tu nie przyjeżdżał, do tej ich cholernej Ameryki. Ale jednak więzi łączące go z Victorem musiały być bardzo silne, skoro podjął się podróży w wieku 62 lat. Tym bardziej Garett powinien naprawić sytuację. Jeśli nie, ta podróż nigdy się nie skończy.

Dwight tymczasem siedział na swoim miejscu szary i niemrawy z przepicia, aż w końcu podniósł się i po prostu wyszedł. Teraz wspólne przebywanie w jednym przedziale stało się jeszcze bardziej irytujące i nieznośne. Detektywa nie było jakieś piętnaście minut, ale był to jeden z najdłuższych kwadransów w życiu Choppa. Właściwie, to Hieronim raczej nie miał z tym problemu – cały czas siedział wpatrzony w okno. To Chopp musiał co rusz znajdować dla swoich oczu nowe oparcie, a dla swoich rąk nowe zajęcie, byleby tylko nie zdradzić się, że ciągle obserwuje Wegnera.

Dwight po powrocie był już w lepszym nastroju, pewnie zdążył łyknąć coś mocniejszego. Usiadł pewnie i wreszcie się odezwał: - Ma mnie pan pewnie za gbura... - wyciągnął paczkę papierosów z wiszącego płaszcza - ...i pewnie będzie pan miał rację. Ale niech się już pan nie boczy.

Hieronim podniósł wzrok, zdziwiony chyba że Garrett zwrócił się do niego. Skacowany facet częstował go papierosem.

- Dziękuję serdecznie lecz palę jedynie fajkę.

- Jestem prywatnym detektywem. A w tym fachu rzadko kiedy ma się okazję pracować z szarmanckimi dżentelmenami. W każdym razie, co chciałem powiedzieć, nic do pana nie mam. Taki już jestem.

-Rozumiem. Poza tym ma pan za sobą najwyraźniej trudną noc.- powiedział z uśmiechem.

Dwight przeniósł spojrzenie na Choppa: - Jak poszło podglądanie tej cycatej krówki, Walterze? - teraz księgowemu zaproponowano papierosa z otwartej paczki.

- Nie żywię urazy, bo i nie ma o co - uśmiechnął się Hieronim wyciągając fajkę i nabijając ją starannie. - Jestem troszeczkę zmęczony podrożą. Nad Atlantykiem panowała dość sztormowa pogoda. Teraz kontempluję stały grunt pod nogami i próbuję poukładać myśli.
Proszę mi powiedzieć, co z Victorem?

Walter odpalił papierosa i odezwał się w stronę detektywa: -Kompletnie nic się nie działo, Dwight. Przypomniały mi się tylko nudne godziny spędzone na wojennych obserwacjach - na chwilę zamilkł, bo właśnie sobie coś uświadomił. Odwrócił się do Hieronima: - Właśnie. Tak przy okazji, to mieliśmy chyba okazję walczyć po dwóch różnych stronach frontu... Ale to oczywiście nie ważne - uśmiechnął się i kontynuował: -Bardzo się cieszymy z pana obecności tutaj, panie Wegner. I rzeczywiście proszę nie zwracać uwagi na Garretta, bo ma niewyparzoną gębę i nie da się już tego zmienić. Panie Wegner, mam prośbę, nie rozmawiajmy teraz o Victorze... Za kilka godzin będziemy w Bostonie i pewnie u Amandy spotkamy się w komplecie i opowiemy panu o całym śledztwie, które on - a teraz my - prowadził. Porozmawiajmy teraz o czymś bardziej osobistym.

-Dobrze, porozmawiamy w Bostonie. Co do wojny, to spędziłem ją na Bliskim Wschodzie na badaniach. Nie jestem, jak widać, żołnierzem. I ucieszyłem się, kiedy ten koszmar się skończył.

Na twarzy księgowego rysowały się coraz większe emocje. Szybko przesiadł się na miejsce obok Hieronima i zaczął mówić do niego ściszonym, konfidencjonalnym głosem: -Mam ogromną prośbę... to może mieć coś wspólnego ze sprawą, dla której tu pana ściągnęliśmy, ale nie musi... Chodzi o moją żonę, a właściwie o byłą żonę... to znaczy o aktualną żonę... tylko... chodzi o to, że ona nie żyje... Zginęła od ciosów nożem, a Victor przychodził do mnie... - opowieść Waltera była snuta z przejęciem i zaangażowaniem. Raz dopuszczony do głosu, już nie odpuści, nie po to tylko czekał na przyzwolenie od Niemca: -Panie Wegner, proszę mnie zrozumieć, to było tak silne odczucie, że... że do tej pory wspominając te spotkania ogarnia mnie nagła tęsknota. Czy może pan mi coś bardziej opowiedzieć, co Victor wtedy robił i czy jest jakakolwiek szansa na powtórzenie takich spotkań? Proszę... może pan być dla mnie ostatnią szansą - księgowały wpatrywał się w niego niemalże błagalnym wzrokiem i z niepokojem wyczekiwał na jego reakcję.

-O takich rzeczach też lepiej porozmawiać w spokojniejszym miejscu. Przykro mi z powodu pana żony. Doskonale wiem co oznacza strata rodziny. Zakładam, że zginęła w domu i że tam Victor robił to, co robił? Prawda?

-Tak, tak, to wszystko miało miejsce w domu. I śmierć i to, co robił Victor... Czy, czy to oznacza, że będzie mógł mi pan pomóc?
Posłał księgowemu bardzo spokojne spojrzenie:- Zobaczymy - kłąb fajkowego dymu osnuł jego twarz nadając mu dość mrocznego wyglądu. W oczach zalśniło coś, co budziło lekki niepokój i zmuszało do myślenia, cóż takiego widział właściciel tych oczu że są takie .. takie ... dziwne. - Zapewne tak, ale niczego nie obiecuję.

Walter nie mógł już dłużej wytrzymać i przestał ukrywać uśmiech, który nagle zagościł na jego twarzy: -I czy nie będzie problemem, że już tam nie mieszkam?

- To może nieco komplikować sprawę - powiedział po krótkim namyśle. - Ale zobaczymy. Najpierw jednak będę musiał panu coś opowiedzieć, panie Chopp. A potem. Potem pan zdecyduje, co zrobimy.

-Jasne, proszę opowiadać. Mamy jeszcze cztery godziny.

- To raczej rozmowa przy kieliszku wina wieczorem. Kiedy myśli są spokojne i człowiek jest wypoczęty. Poruszanie spraw związanych ze śmiercią i spirytyzmem nie należy do najłatwiejszych. Proszę o wyrozumiałość.

Walter chciał jeszcze się odezwać, ale ugryzł się ostatkiem silnej woli w język. Niespokojnie potarł rękoma po nogawkach spodni i podniósł się z siedzenia: -Dziękuję panu, Hieronimie. A teraz was przeproszę - muszę na chwilę pójść w ustronne miejsce.

Walter wszedł do WC, zamknął za sobą drzwi i ciężko się o nie oparł plecami. Odetchnął. Głośno wypuścił powietrze ustami i wsłuchał się w stukot kół po torach. Taki równomierny, niczym nie zmącony, uspokajał księgowego, który jako przeciwieństwo tego rytmu, cały czas miotał się ze swoimi emocjami, to po Bostonie, to po Nowym Jorku, to tutaj w pociągu. Ale jest, w końcu się udało. Znowu będzie mógł nawiązać z nią kontakt, obiecał mu. Pochylił się nad umywalką i odkręcił wodę. Była zimna. To dobrze, bo za oknami wciąż było gorące lato. Przemył twarz energicznymi ruchami i spojrzał w lustro. Musiał przymocować stary opatrunek, bo nie zabrał nowego. Był już trochę brudny, ale i tak lepiej było mu w nim, niż z tym przetrąconym nosem na wierzchu.

Wrócił do przedziału i usiadł na swoim miejscu. Był spokojniejszy. Teraz on wpatrzył się w przemijający z oknem krajobraz, który w połączeniu ze stukotem kół, stwarzał idealne tło dla zmęczonych nerwów księgowego.

Po chwili podniósł się Hieronim. On też musiał skorzystać z toalety. Garrett odprowadził go wzrokiem. Przez cały czas rozmowy przyglądał się nowemu znajomemu, choć nie było w tym nic nachalnego. Robił to niby mimochodem, patrząc jakoby na przesuwające się widoki za oknem.
- Walter...- powiedział spokojnie, gdy zostali sami - ..wiem, że to dla Ciebie trudne...Ale musisz...Musisz zostawić tę historię za sobą. Zamknąć ten rozdział...Przy całym szacunku dla naszego nowego znajomka, napatrzyłem się dość na takie seanse z bliska. Prowadziłem kiedyś sprawę oszusta, który wykorzystując naiwność pewnej damy której mąż zginął na wojnie - wyprowadził od niej cały majątek . Tacy ludzie...Żerują na bólu i rozpaczy i są w tym dobrzy. Nie twierdzę, że Hieronim...Wygląda na dość uczciwego. Ale naprawdę, musisz wysiąść z tego pociągu. Uwierz mi. W przeciwnym razie, w końcu się rozbijesz.

-Przestań już ględzić, Garett!- księgowy słuchał spokojnie, ale w końcu miarka się przebrała. Garett okazał się być kolejną osobą, która poucza czym jest kontakt ze zmarłymi i co powinien zrobić w tej sytuacji. Wszyscy oni są tacy mądrzy, ale nikomu z nich nie zamordowali żony i nie dano im później okazji znowu z nią przebywać. Wszyscy się mądrzą, a tylko on miał w tym zakresie jakieś doświadczenie. Podniósł się z miejsca i drobił po przedziale. -Może i nie mam pojęcia o całej tej twojej robocie, ale ty też nie masz pojęcia o wielu sprawach. To, co mi robił Victor, to była jedna z najlepszych rzeczy w życiu, rozumiesz? I była, do jasnej cholery, prawdziwa! Prawdziwa, rozumiesz? Mam dosyć tego waszego gadania, że trzeba zapomnieć, że nie tędy droga... Gówno prawda. Ten człowiek może mnie znowu spotkać z moją żoną. Czy ty to rozumiesz Garett? Więc nie mów mi w takiej chwili, do cholery, że mam się uspokoić i przestać o tym myśleć - Chopp znowu musiał wyjść z przedziału, tym razem, żeby zwyczajnie dać upust emocjom, a jednocześnie nie powiedzieć czegoś głupiego do detektywa, ale na zewnątrz natknął się na Hieronima i po chwili pojawili się obaj z powrotem. Zajęli swoje miejsca.

- Myślalem nad pana słowami, panie Chopp - Hieronim usadowił się ciężko, wyciągając sztuczną nogę przed siebie. - Korzystając z okazji, że jesteśmy w przedziale tylko we trzech, pozwolę sobie powiedzieć, to co zamierzałem panu powiedzieć później. Otóż, musi pan wiedzieć, że świat żywych i miejsce, do którego podążają zmarli są od siebie tak różne, jak ogień i woda. Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, lecz uważam, że naturalną koleją rzeczy jest stan śmierci. Wszystkie zjawy, duchy i nawiedzenia biorą się jedynie z wielkich emocji, które najwyraźniej odczuwał duch. Żal, smutek, miłość. Temu podobne stany. Skoro duchy potrafią poprzez te emocje pozostawać tutaj, w świecie żywych, to najwyraźniej mają w tym jakiś cel. To że pan smuci się i rozpacza po stracie żony świadczy o panu jak najlepiej, jako o mężu i człowieku. Ale moim zdaniem nie pozwala jej pan odejść. Trzyma pan ją tutaj i więzi. A Victor popełnił błąd rozbudzając pana pragnienia. Mogę doprowadzić do waszego spotkania. Naprawdę potrafię to zrobić - posłał spojrzenie w stronę Garretta. - Jednak zrobię to tylko pod jednym warunkiem, Walterze, jeśli mogę ci mówić po imieniu? Pod warunkiem, ze po tym seansie pożegnasz się z nią, zaniesiesz kwiaty na cmentarz i nigdy więcej nie spróbujesz wezwać ją do tego świata poprzez żadne medium. Bo jeśli ją naprawdę kochasz, w co nie wątpię ani przez chwilę, zrobisz to i pozwolisz jej odejść tam, gdzie powinna podążyć. Czy takie rozwiązanie będzie dla ciebie zadowalające? Kochaj ją nadal, w swoich myślach, wspomnieniach, lecz nie zakłócaj jej spokoju. Spokoju jej ducha. To wbrew naturze. Przykro mi, że musiałeś usłyszeć to z moich ust. Ale sprawiasz wrażenie, wybacz szczerość, zagubionego i cierpiącego. A jakimż byłbym przyjacielem Victora, gdybym nie postarał się pomóc człowiekowi, którego on uznał za przyjaciela. Przyjaciele moich przyjaciół są bowiem i moimi przyjaciółmi.

Księgowy słuchał słów Hieronima i powoli się uspokajał. Najważniejsze dla niego była świadomość, że z całej trójki, to właśnie Garett nie ma racji. Słowa tego starszego człowieka koiły jego duszę, bo upewniały go w przekonaniu, że to, co robił Victor, było prawdziwe. A dla Waltera zawsze najgorsze było to, że nigdy nie miał okazji pożegnać się z Muriel. Prood też przecież zniknął nagle. Wiedział, że nie będzie to dla niego łatwe, ale przynajmniej da mu pewność, że Muriel jest spokojna i jej dusza, czy jak to nazwać, nie jest męczona przez jakąś cholerną sektę sadystów. A poza tym raz jeszcze ją zobaczy...
-O to mi głównie chodzi, Hieronimie. Chcę się z nią pożegnać i upewnić, że jest jej dobrze. Dziękuję pan... ci za to.

- Zatem kiedy dojedziemy do Bostonu będę potrzebował czegoś co należało do niej. Czegoś, z czym była mocno związana. Tylko jej widok, może troszkę panem wstrząsnąć. Udział w tego typu ... eksperymentach, nigdy nie jest łatwy. Co więcej, pana zona została zamordowana, istnieje zatem ryzyko, że będzie pełna gniewu. Niewielkie, bo Victor już nawiązywał z nią kontakt. I jesteście cali. Zrobimy to jednak nieprędko. Ale zrobimy. Obiecuję.

Dalsza podróż minęła bez ekscesów. Zresztą niedługo trzeba było wysiadać. Przeciskając się przez spory tłumek w korytarzu pociągu, dotarli w końcu do wyjścia. Pomogli pokonać Wegnerowi stopnie dzielące go od wagonu do poziomu peronu i ruszyli przed siebie, wypatrując wśród zebranych osób, znajomych twarzy.

Ktoś wyraźnie im machał. Tak, to musiało być do nich. Ale kto to? Wygląda na taksówkarza.

-Przepraszam za ten strój panowie, ale środków ostrożności nigdy za wiele. Chodźmy, mam tu taksówkę.

Walter rozpoznał w nieznajomym Lafayetta dopiero, gdy ten się odezwał. Dobra maskarada, rzeczywiście nie do poznania. Księgowy naprawdę się ucieszył, że zobaczył starą dobrą twarz Vincenta. Nie było go ledwo dwa dni, a czuł się jakby wracał z trzymiesięcznej wyprawy.

„Dobrze jest być na starych śmieciach” - pomyślał, rozsiadając się na tylnej kanapie taksówki Vincenta.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.

Ostatnio edytowane przez emilski : 09-11-2010 o 22:59. Powód: ort.
emilski jest offline  
Stary 08-11-2010, 14:19   #83
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Jedno z powiedzonek amerykańskich, ukute zapewne przez jakiegoś emigranta zapadło Hiddinkowi w pamięć. Gdy sam zszedł z pokładu statku płynącego z Południowej Afryki do Ameryki usłyszał powtarzane przez tubylców zdanie, które brzmiało „Życie jest ciężkie, a potem się umiera”.
Cholerna prawda. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat miał wrażenie, że Independence Day go nie dotyczy, że jest gdzieś obok. Choć starał się świętować, to jakoś 4 lipca wydał mu się jednym wielkim nieporozumieniem, gorzej jeszcze. Fałszem. Czy można mówić o niepodległości, gdy w tym kraju kręcą interesy tacy ludzie jak Wagonow, albo chodzą na wolności tacy jak Tołoczko?
Chandra nie opuściła go nawet po spotkaniu z Amandą. Wrócił do siebie przygnębiony, by wyszykować się na spotkanie tuzów branży wydawniczej. Aktorsko sprawił się bez zarzutu zasługując na jakąś nagrodę, gdyby tylko ktoś filmował całe spotkanie. Wrócił do domu późnym wieczorem, by położyć się spać z nabitym rewolwerem pod poduszką i przedrzemać cała noc wybudzając się na najmniejszy nawet szmer. Nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie potrafił głęboko zasnąć. Może jak będą już kraty w oknach, może jak weźmie jakieś proszki i popije burbonem.
Następnego dnia rzucił się w wir pracy wprowadzając Adama Miltona w tajniki biznesu. To pozwoliło mu na kilka godzin zapomnieć o mrocznej stronie życia. Nie miał nic do chłopaka, po za tym że wyglądał jak alfons. Ach ta dzisiejsza młodzież. Chciało by się zawołać.
Ledwo zdążył się rozebrać wykończony jak chabeta arabskiego woziwody i zasiąść do zasłużonej kolacji, gdy jego murzyn powiadomił go o telefonie.
Tknięty złym przeczuciem odebrał. Po drugiej stronie odezwał się Artur. Herbert poznał głos, to na pewno był jego syn.
Rozmowa była krótka, ale diabelnie treściwa.
Mózg Hiddinka, pomimo zmęczenia, otępienia i melancholii od razu wskoczył na wyższe obroty. Odsunął talerz z rybą i sięgnął po kartkę i ołówek. Gdy Artur zerwał połączenie Herbert natychmiast oddzwonił do centrali.
- Halo! Tu Herbert Hiddink z Oaks End. Podaj mi Skarbie numer, z którego do mnie przed chwilą łączyłaś rozmowę z San Francisco. Muszę oddzwonić. Nie powiedziałem synowi czegoś ważnego.
- Chwileczkę. Proszę poczekać. – odezwał się miły kobiecy głos w słuchawce.
Po pięciu minutach, które zdały mu się godziną usłyszał:
- San Francisco 5518.
Potężne „uffff” wydobyło się z jego płuc.
- Dzięki. Serdeczne. Połącz mnie z tym numerem.
Upłynęły kolejne minuty. Tym razem odebrał mężczyzna, ale to nie był Artur.
- Hotel „Żeglarski” słucham?
- Witam. Zatrzymał się u was Artur Hiddink. Chcę z nim rozmawiać.

Odpowiedziała mu przeciągająca się cisza.
- Niestety nikt taki się u nas nie zatrzymał.
To zdanie cokolwiek zbiło Herberta z pantałyku.
- Ale dzwonił ktoś z tego numeru przed chwilą do Bostonu?
Tym razem głos mężczyzny stał się nieco mniej pewny.
- Owszem, jeden z naszych gości korzystał z aparatu. – odpowiedział ostrożnie
- Daj go więc Koleś do telefonu. – Hiddink zaczął tracić cierpliwość.
- Wyszedł. – oznajmił oschle mężczyzna.
Herbert zmełł w ustach przekleństwo.
- Dobra, to daj mi adres waszego hotelu.
- 3rd Street 13. –
padła lakoniczna odpowiedź.
Hiddink zanotował na kartce.
- Okej, gdyby ten gość wrócił do hotelu przekaż mu, by zadzwonił do ojca.
- Przekaże.

Herbert odłożył słuchawkę.
- Na pewno nie przekażesz bucu. – Hiddink westchnął wpatrując się w kartkę.
Coś było źle. Coś było potwornie źle. Artur nigdy się tak nie zachowywał. Gadał jakby ktoś mu wyprał mózg. Jego syn nigdy się tak do niego nie zwracał.
Sięgnął po telefon, by zadzwonić do innych „badaczy”. Chciał … musiał jechać do San Francisco, ale nie chciał tego robić sam.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 09-11-2010, 19:28   #84
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
noc

Lało.

Vincent siedział na ławce, na dnie studni zwanej wewnętrznym podwórkiem Teatru. Oprócz jego osoby ciasną przestrzeń wypełniała stygnąca ciężarówka i przykryta plandeką taksówka, do której, ku zgrozie Mary, zaczął się już przyzwyczajać. Kaskady wody spływające prosto z nieba, oraz ze źle orynnowanych dachów upodabniały podwórko do wnętrza prawdziwej studni. Masywne krople uderzały w parapety, szyby, blaszane karoserie i napięty brezent jak w werbele. Gdzieś poza tym łomotem dobiegał go skrzekliwy głos Pennywisa. Najwyraźniej trwała jakaś próba.

Przemoczony do suchej nitki Vincent wpatrywał się w ledwie widoczne rzędy liter na ociekającej ociekającej wodą tabliczce Ouija.

Przypomniało mu się, jak nie dalej jak kilka dni temu zrugał Waltera, za to, że chciał się "poeksperymentować" razem z nimi. Przypomniał sobie jak z nabożnym przerażeniem przestrzegał Amandę przed lekturą "Das Geheimnis der Kutrub". To jak protekcjonalnie odnosił się do dwójki drużynowych racjonalistów.

I zaczął się śmiać.

Najpierw pod nosem, potem na całe gardło odchylając głowę do tyłu i pozwalając strugom deszczu uderzać go prosto w twarz.

Nie był czarodziejem, a kuglarzem, który przez przypadek dorwał się do prawdziwych zaklęć. Czy był jakiś powód, dla którego akurat on zajmował się magicznymi wątkami śledztwa, starając się odstraszyć i zniechęcić do nich pozostałych? Chyba jedynie ten, że miał cylinder, monokl i umiał robić tajemnicze miny. Czy magik sceniczny, choćby najwybitniejszy w swoim fachu, będzie lepszym czarnoksiężnikiem od wydawcy, księgowego czy dziennikarki? Wolne żarty.

Ale rozbawiło go co innego.

W zasadzie mógł być z siebie dumny. Wydarzenie dzisiejszej nocy było swojego rodzaju ukoronowaniem jego kariery prestidigitatora i fałszywego spirytysty. Osiągnął mistrzostwo absolutne:

Uwierzył w swoją magię. Po dziesięcioleciach oszukiwania innych, udało mu się nabrać samego siebie.


***

następnego dnia

Vincent musiał uczciwie przyznać, że miał więcej problemów z rozpoznaniem swoich towarzyszy, niż oni z rozpoznaniem jego. Garret miał za sobą najwyraźniej ciężką noc, a Choppa magik rozpoznał dopiero gdy ten się z nim przywitał - z jednej strony odziany w porządne, zapewne zakupione w amerykańskiej stolicy mody ciuchy, za to z gębą poobijaną tak, że chyba tylko jego rzedniejąca czupryna miała swój pierwotny kolor. Lynch coś mu wspominał o pobiciu, ale dopiero teraz dotarło do niego przez co księgowy przeszedł.
Wegnera też jakoś inaczej sobie wyobrażał. Według jego wyobrażeń, profesor powinien być młodszy, wyższy i - nie wiedzieć czemu - nosić bujną czarną brodę.


- Nazywam się Vincent Lafayette, miło mi pana poznać profesorze Wegner. Jeszcze raz przepraszam za tą atmosferę taniego kryminału, oprócz rozbuchanej działalności obiektów pańskich badań, odziedziczyliśmy po naszym wspólnym przyjacielu trochę problemów z rosyjską mafią. - rzekł magik gdy tylko ruszyli. Wyraźnie zaczynał wrastać w swój kostium, już nawet gadał jak pierdołowaty taksówkarz. - Tych których nie odziedziczyliśmy, zdążyliśmy sobie narobić sami. Ale po kolei: Na początek trochę logistyki. Wydarzenia lubią ostatnimi dniami niespodziewanie przyspieszać, więc obawiam się, że zanim pozwolimy panu w spokoju rozpakować walizki u panny Gordon i się przespać, powinniśmy pana wtajemniczyć w bieżące sprawy. Wynająłem pokój w zaprzyjaźnionym hotelu na uboczu, gdzie będziemy mogli w spokoju zjeść obiad i porozmawiać. Amanda i Herbert zapewne właśnie tam zmierzają.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 09-11-2010 o 19:43.
Gryf jest offline  
Stary 10-11-2010, 13:49   #85
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
To co Wagonow zrobił Porterowi przekroczyło wszelkie dopuszczalne granice ryzyka Amandy. Była na niego wściekła. Najwyraźniej trafiła w bardzo czuły punkt pana Rosjanina, skoro tak ubódł go ten artykuł, ale to że nasłał na niego zbirów i to jeszcze tych o różnokolorowych tęczówkach… ten, ten podły, zimny DRAŃ.
Najbardziej złościła ją jednak własna bezsilność. Najchętniej nawrzucałaby Wagonowowi i kopnęła go w klejnoty rodzinne, ale po prostu się bała. Albo gdyby chociaż była profesjonalistką jak Garrett czy narwana jak Chopp, pewnie złapałaby Wagonowa za kołnierz, zaciągnęła w jakiś ciemny kąt i siłą wycisnęła cała prawdę. Tylko czy wtedy nie zniżyłaby się do jego poziomu? Wstyd palił jej policzki, kiedy rozmawiała z kolegą w redakcji.
Na szczęście Porter nie czuł do niej urazy i nawet przydzielił spokojne, przyjemne zlecenie.
Pomyślała, że musi mu jakoś wynagrodzić poniesione straty fizyczne i moralne.


Spokojne popołudnie spędzone wśród ludzi, którym obce były ghule, mroczne tajemnice czy inne strachy dobrze jej zrobił. Delektowała się pięknymi plenerami, pogodą i całą NORMALNĄ atmosferą i utrwalała ją okiem aparatu fotograficznego.


Odprężona i w dość dobrym humorze powróciła do domu.

Niestety rzeczywistość po raz kolejny dała o sobie znać. W salonie czekał na nią olbrzymi bukiet róż, który natychmiast przywołał złe skojarzenia i obraz fałszywej owieczki w wilczej skórze.
Nie mogła dopuścić do następnego spotkania z tym typem. Z determinacją usiadła do pisania artykułu o zwykłej, nudnej (jak kiedyś uważała) rzeczywistości i do wywoływania zdjęć. Musiała ponownie oderwać myśli. Zamknięta w ciemni, rozwieszając zdjęcia do wysuszenia, rozmyślała o tym jak bardzo zmieniło się jej życie.


Potem, ciągle jeszcze pełna energii dopilnowała, aby Wegener otrzymał jutro wygodny, przestronny pokój. Była ciekawa tego człowieka. Victor bardzo mu ufał i mimo, że nie znała profesora, to ogromnie liczyła na jego pomoc.

Z nową nadzieją w sercu na szybkie wyjaśnienie sprawy położyła się spać.


***



Poranek przywitał ją zapachem świeżo parzonej kawy, którą pokojówka postawiła na stoliku. Zdziwiona przez chwilę nie wiedziała dlaczego została obudzona, ale przypomniała sobie, że sama o to prosiła. Profesor przyjeżdżał dzisiaj z obstawą z Bostonu.
Zerwała się z łóżka i poszła do łazienki napełnić wannę wodą. Potem wypiła filiżankę kawy, zagryzając świeżutkim rogalikiem z dżemem i postanowiła w międzyczasie sprawdzić jak wyszły zdjęcia.
Zdjęła fotografie i zaczęła je przeglądać. Kilka od razu odrzuciła. Były nijakie i rodzina Fairbanksów nie byłaby szczęśliwa z takiej prezentacji. Na szczęście wypstrykała kilka klisz i było z czego wybierać.
I wtedy TO zobaczyła. Jak to możliwe? Na jednym ze zdjęć, z boku, nieopodal gości stał jej kuzyn Victor! Amanda zbladła, a jej serce na chwilę zamarło. Przecież nie mogłaby go nie zauważyć?! Poza tym Victor siedzi w więzieniu. Wyciągnęła lupę żeby przyjrzeć się fotografii. Tak, nie było wątpliwości, to był Victor Prood, tylko dlaczego wyglądał na tym zdjęciu jak zjawa?
O Boże!!!! Czarne myśli opadły Amandę. Czyżby Victor….?
Pędem pognała do telefonu. Wybrała numer do prawnika Victora i drżącym głosem przedstawiła się tłumacząc, że pilnie musi widzieć się z kuzynem.
- Panno Gordon, nie wiem czy uda mi się w tak krótkim czasie uzyskać pozwolenie na widzenie - odpowiedział adwokat – Czy coś się stało?
Amanda nie mogła przecież powiedzieć, że widziała zjawę Victora na zrobionym przez siebie zdjęciu. Odpowiedziała więc trochę lakonicznie
- Obawiam się o życie kuzyna i muszę koniecznie go zobaczyć. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale proszę aby mi pan zaufał.
- Achhh… – głos adwokata trochę się rozluźnił.- Jeśli tylko o to chodzi, to zapewniam panią, że z Victorem nic złego się nie dzieje. Widziałem się z nim dzisiaj rano i jego stan jest dość dobry zważywszy na sytuację, w jakiej się znajduje.
Amanda odetchnęła z ulgą.
- Mimo to proszę, żeby pan zdobył to pozwolenie. Jeśli nie dziś, to w najbliższym czasie.
- Dobrze, jeśli to panią uspokoi, zobaczę co da się zrobić.
- Dziękuję panu.

Mimo zapewnień prawnika, Amanda nie umiała się uspokoić. Kolejna wręcz nieprawdopodobna rzecz, która miała związek z jej kuzynem. Musiała z kimś o tym porozmawiać, ale dopiero po demonstracji zdjęcia. Ktoś musiał jej potwierdzić, że nie zwariowała.

Parę minut potem telefon w domu Amandy zadźwięczał. Pokojówka odebrała i przekazała, że dzwoni pan Lafayette.
Vincent chciał dopracować szczegóły dzisiejszego spotkania. Zwrócił jej uwagę na to, że spotkanie w jej domu nie jest najlepszym pomysłem zważywszy na ewentualny ogon Wagonowa. Amanda przyznała mu rację. Vincent zaproponował spotkanie w hotelu, na neutralnym gruncie. Chciał nawet odciążyć Amandę i ulokować w nim Wegenera, ale Amanda zaoponowała. Gość w domu mógłby być dobrą wymówką dla tego by nie musieć przez jakiś czas spotykać Rosjanina.
Umówili się więc, że Vincent odbierze gościa, Choppa i Garretta z dworca swoją tajemniczą taksówką i że potem, razem z Herbertem, którego powiadomi, spotkają się w owym hotelu.

Amanda spisała adres i zakończyła rozmowę. Nadal nie mogła się pozbierać. Widok Victora utrwalony na fotografii kompletnie ją rozbił.

Wyszykowała się jednak jak należy i o umówionej godzinie wyruszyła na spotkanie ściskając w dłoniach kopertę ze zdjęciem.
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 11-11-2010, 11:45   #86
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
- Witaj Leo...nie wiedziałem, że zejdziesz tak głęboko...- mężczyzna wyciągnął dłoń do uścisku - ...nareszcie się spotykamy...

*


- Już, już otwieram - wcisnął na siebie spodnie i nacisnął klamkę, na klatce stał zadyszany dozorca - coś się stało? - zapytał zakładając koszulę.
- Schody...- wydyszał zziajany po czym zaproszony gestem Lyncha wszedł do mieszkania.
- Dzwonił do panicza, niejaki Hiddink - Douglas wbił wzrok w mężczyznę
- Zostawił jakąś wiadomość?
- A i owszem, powiedział, że jedzie do Artura czy kogoś takiego, do San Francisco i pytał czy przypadkiem, nie chciałby panicz odwiedzić przyjaciela - Lynch z kamienną twarzą kiwną głową, po czym "odprowadził" gościa do wyjścia.

Chciał...bardzo chciał znaleźć Artura i dowiedzieć się o tej "kolorowej" części ich "śledztwa". Chciał się dowiedzieć więcej o sztylecie, rytuałach, kle i cholernych badaniach jego i Prooda. Chciał, ale nie mógł...w głowie zalęgła się zarazem śmieszna, jak i całkowicie racjonalna myśl.
"Jedna noc powinna wystarczyć"
Wyciągnął spod łózka torbę...
Przed wyjściem zerknął na kalendarz - 6 lipca...

Ulica, tramwaj, knajpa roboli fabryki Duvarro Spocket...
 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 14-11-2010 o 01:33. Powód: literówka
zodiaq jest offline  
Stary 11-11-2010, 14:29   #87
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Boston
6 lipca 1921 roku
Popołudnie


Wszyscy poza Leonardem Lynchem

Zaprzyjaźniony hotel na uboczu, o którym wspominał Vincent, był małym pensjonatem prowadzonym przez wdowę Julię Sunsberg – leciwą już damę o miłym, życzliwym usposobieniu. Pokoje w nim były przestronne, kuchnia smaczna, a co więcej gospodyni dawała każdemu gościowi klucz do pokoju, do którego dostać się można było bezpośrednio z korytarza. Domownicy nie przeszkadzali sobie wzajemnie i – poza posiłkami w kuchni – mogli w ogóle się nie widywać.

Pokój wynajęty dla Hieronima był spory i gustownie umeblowany i widać było, że Niemiec czuje się w nim dobrze. Co bystrzejszy obserwator ludzkiej natury mógł bez trudu zauważyć manierę starszego człowieka skłaniającą go do oglądnięcia dosłownie każdego kąta pokoju i każdej ozdoby,. Szczególną uwagę poświęcił zawartości oszklonej biblioteczki stojącej w pobliżu okna.

- Ładnie tutaj – stwierdził Hieronim po wstępnej prezentacji przybyłych.

Niemiecki uczony był znany z nazwiska Amandzie Gordon, szczególnie, kiedy okazało się, ze jest antropologiem. Studiując tą dziedzinę wiedzy, trafiła bowiem na książkę „Korzenie tabu” jego autorstwa. Pozycja ta, z tego co pamiętasz, napisana była mądrze i przystępnie przez osobę, która zdawała się pomieszkiwać z większością prymitywnych ludów na Bliskim Wschodzie – potomków Berberów, sunnitów, szyitów i tym podobnych. A teraz autor tej książki całował jej dłoń z europejską niewystudiowaną elegancją. .

Przy kawie i herbacie oraz wspaniałych wypiekach wdowy Sunsberg mieliście okazję porozmawiać z człowiekiem, którego Victor Prood nazywał zarówno przyjacielem, jak też pokładał wielkie nadzieje w wiedzy przez niego posiadanej. I bynajmniej nie chodziło mu o wiedzę akademicką.

Bez wątpienia niemiecki naukowiec robi wrażenie. Wydaje się być otwarty i wesoły, lecz za tą charyzmatyczna postawą kryje się bystry umysł i wiedza.

Zachęceni zaczęliście opowiadać to, co do tej pory udało się wam ustalić. Hieronim słuchał uważnie, czasami dopytał o jakiś interesujący go fragment lub poprosił o powtórzenie. Kiedy mówiliście o wyglądzie Victora, najwyraźniej wstrząsnęło to jednonogim mężczyzną. Szybko jednak zapanował nad gniewnym grymasem, który pojawił się na jego twarzy i już do końca waszej relacji jego twarz przypominała kamienną maskę.

Trwało to dość długo. Za oknem zapadał wczesny wieczór. Hieronim nabił fajkę, zapalił a potem poprawił się w fotelu i spojrzał na was z życzliwością i pewnego rodzaju podziwem. Widać było, że wasza opowieść zaintrygowała Niemca. Że zrobiliście na nim dobre wrażenie.

- Wszystko to brzmi bardzo ponuro – mruknął z zamyśleniem. – Dobrze więc. Ja wysłuchałem was, a teraz zapewne wy chcecie dowiedzieć się czegoś ode mnie. Pytajcie, proszę.

Leonard Lynch


Knajpka znajdowała się w pobliżu Duvarro Sprocket. Brudna, zadymiona, z kiepskim jadłospisem i podłym żarciem. Na umówiony sygnał barman podawał cienkie piwko, więc robotnicy z twojej zmiany popijali „herbatkę” zajadając się kanapkami z czymś tłustym w środku.

Trafiłeś na dwóch znajomych z brygady z którą współpracowałeś: Billa i Johna. O dziwo, kiedy postawiłeś im pierwsze piwko, zrobili się dość przyjemni i koleżeńscy. W naturalny sposób pokierowałeś rozmowę na temat wybuchu w fabryce, a stamtąd poszło w stronę Rosjan pracujących w fabryce. I okazało się, że akurat John miał scysję z jednym z nich. Niejakim Iwanem, na którego inni Rosjanie wołali „Paszka”. Więc John był na niego cięty i dawał upust swojemu gniewowi niewybrednym słownictwem.

Fabryczne syreny wezwały was do pracy i okazało się, że dzisiejszego wieczoru czeka was ciężki załadunek, do którego zagoniono wszystkich niewykwalifikowanych – w tym ciebie.
Ładowaliście ciężkie skrzynie oznaczone znakami, które spowodowały, że mocniej zabiło ci serce. Na każdej z przenoszonych do podstawionego na torach pociągu widać było namalowany napis KUTURB.

Pomiędzy pracującymi ludźmi kręcił się mężczyzna o szerokiej i nieprzyjemnej twarzy i ponurym spojrzeniu. Jak szybko się dowiedziałeś – człowiek zleceniodawcy strategicznego – który pilnował załadunku.

Jeździłeś z taczką w tę i z powrotem podając się coraz bardziej nerwowej atmosferze. Nie było mowy o „urwaniu się w bok” bez narażania się na oper.
Powoli robiło się ciemno. Pracownik KUTURBA, wraz z samym Figginsem, zapieczętował jeden z trzech wagonów na bocznicy i zaczęliście nosić skrzynie do kolejnego wagonu. Zapowiadał się naprawdę pracowity wieczór ....

KUTURB coś wywoził z terenu Duvarro Sprocket.

Pytanie - dokąd i co?
 
Armiel jest offline  
Stary 16-11-2010, 21:34   #88
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
- Lipton, Machoney, wy też idziecie do załadunku, przebierać się i łapać taczki...- wysapał zapocony brygadzista.
- Załadunek? - Seamus jedynie wzruszył ramionami po czym obydwaj przeszli przez halę, na tory. Na miejscu panowało lekkie zamieszanie, kilkudziesięciu robotników ładowało do pociągów sporej wielkości i wagi drewniane skrzynie z wymalowanym oznakowaniem KURTUB...

"Rozejrzę się, mam jeszcze dużo czasu, zanim pociąg odjedzie"
Wokół panowała napięta atmosfera, podsycana przez łażącego w kółko i gapiącego się na ładowaczy faceta, który nawet nie próbował wtopić się w otoczenie...pierwszy wagon zaplombowany, Figgins nerwowo gładził swoją głowę, co jakiś czas rzucając coś do stróża...

"Przestronne, wentylowane wagony, solidne plomby, przed ich założeniem liczenie pakunków...pierwszy załadowany w dwie godziny, odjedzie pomiędzy drugą a trzecią, mam jeszcze cztery godziny...dużo czasu"
Najwyższy czas na działanie, setki pomysłów, setki rozwinięć, setki zakończeń i możliwych konsekwencji...torba...było w niej wszystko - broń, aparat, wódka i fajki... chęć zapalenia pożerała go bardziej niż sytuacja w jakiej się znalazł...trzeba się wyrwać...
- Dokąd on jedzie? - syknął do jednego z "kolegów"
- Cholera wie, z tym chłoptasiem - machnął głową na przechadzającego się mężczyznę - mam nadzieję, że jak najdalej.
Prychnął... co innego ma robić, nie wie skąd, nie wie dokąd i nie wie co... pozostało tylko jedno rozwiązanie...

Oślizgły, lepki wzrok, pełzający po karku, włosach i rękach...w tym momencie, mógłby założyć się o całą, śmieszną tygodniówkę z tej zapomnianej przez bogów fabryki, że towarzysz Figginsa spoglądał na niego swoimi niezwykłymi, różnokolorowymi ślepiami... na pewno były kolorowe...
Przylgnął do ziemi - kucnął, taczkę zabrał Johnny, który wcześniej w spelunie na przeciwko wyklinał Paszkę i jego bandę
"Piwo czyni cuda..."
Sznurowadła co chwile wyślizgiwały się z rąk, betonowy poziom nalany, aby ułatwić ładunek bił zimnem, szpara między zbitą masą, a pociągiem wyglądała na wystarczając...Lynch leżał już pół metra niżej z twarzą przyklejoną do żwiru. W bezruchu nasłuchiwał tego co działo się na górze... taczki toczyły się nadal, a ciche szmery rozmów dopełniały ponurą atmosferę...brak okrzyków...nie miał pewności, było już za późno aby wychylać głowę na wierzch.

Cicho stękając przeczołgał się pomiędzy stalowymi kołami na drugą stronę, tutaj był już tylko kilku metrowy pas ziemi i ogrodzenie - szczęśliwie bez żadnych drutów kolczastych, czy innych tego typu atrakcji.
Jedynym, kto mógł go teraz zobaczyć był pogwizdujący maszynista, którego mlaskanie roznosiło się po tej stronie torów.
Nie chciał ryzykować - do ogrodzenia dopełzł na kuckach.

Barman stał tam gdzie wcześniej - za swoim ubabranym barem, molestując szklanki prawie białą ścierką. Lokal był w połowie pusty - resztę miejsc zajmowali robotnicy z pierwszej zmiany - pili, palili, gadali i lali się po mordach, ot zwykły wieczór w przyfabrycznej melinie.
- Dwa kartony soku jabłkowego, trzy butelki Coli, paczka Marlboro i zapałki....poproszę. - któryś z roboli siedzących obok prychnął, czy to słysząc listę Lyncha, czy też opowieść swojego rozmówcy...nieważne.

Strażnik przy bramie zakładu bez zbędnych ceregieli wpuścił go do fabryki...
"Szatnie"
Unikając wzroku pracowników, którzy mogliby go rozpoznać, a szczególnie brygadzisty, który wyraźnie miał wszy na rzyci dobrnął do klitki.
Torba była nienaturalnie wypchana - aparat, rewolwer i pudełeczko amunicji, książka, której tytułu nie mógł odczytać w mroku pomieszczenia, ciuchy, zakupy, które udało mu się zrobić, piersiówka z wódką, dwie paczki papierosów, zapałki.
- Nie ma co się dziwić, że większość z nich to cholerne grubasy - mruknął przeglądając zawartość metalowego pudełka "śniadaniowego" jednego z roboli.
Pierwszy raz w ciągu swojej trzydniowej pracy w fabryce ucieszył go fakt posiadania porozciąganego i luźnego kombinezonu - torba władowana do środka nie robiła prawie różnicy - wszystko wisiało na chudych ramionach "Boba".

Figgins, razem ze swoim milczącym kumplem zabezpieczali właśnie drugi wagon - szef zmiany rzucił do załadunku dodatkowe drugie tyle, ile było na początku. Wszyscy uwijali się w zawrotnym tempie, a zegar wybijał trzydzieści minut przed północą.
"W takim tempie ruszy przed drugą"

Pozostała jeszcze tylko jedna rzecz.
- Gdzieś ty się podziewał? - zmarszczył brwi Seamus, ukradkiem spoglądając na Figginsa ocierającego spocone czoło - twardziel szepnął słówko i kutas nie dość, że sflaczał to jeszcze leje się z niego jak z kurwy po dwóch zmianach.
- Kojarzysz, Arch Street? - bąknął Leo nie zwracając uwagi na komentarz rudzielca.
- Godzina jazdy tramwajem stąd? A co, masz tam kwadrat? - zarechotał siłując się z taczką.
- Nie, ale trzeba, żeby ktoś podrzucił notkę do dozorcy jednej z kamienic...adres zapisany na wierzchu...- wepchnął dolarowy banknot wraz ze zagiętą w kopertę kartkę w rękę pół krwi Irlandczyka - tylko, żeby to jutro dostał, facet jest cholernie niecierpliwy... no i do tego weteran...nie czytaj, bo cię Bozia o przeszczepy skróci.
Seamus mruknął coś pod nosem, po czym wrócił do pracy.

Ludzie giną, tłum, wszechobecne ciemności i wagony wyładowane ciężkimi skrzyniami - ale kto by się przejmował tym, że jakiemuś robolowi bardziej chciało się pić, niż brać kasę za robotę ekstra, ważne, że towar jest załadowany i nikt nie leży na torach...jeszcze tylko przeliczyć skrzynie, zaplombować ostatni wagon i w końcu Figgins, będzie mógł pozbyć się nadzorcy z Kurtuba...jeszcze tylko przeliczyć ładunek...

Leżał w kącie, między drewnianą ścianą, a skrzyniami...ciasno i duszno, nikt nie powinien go zauważyć, przynajmniej taką miał nadzieję...
 
zodiaq jest offline  
Stary 17-11-2010, 01:22   #89
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Więc wiedzą już mniej więcej z czym mają walczyć. Gule okazały się nie być wcale jakimiś magicznym stworami z zaświatów, lecz jakąś porąbaną rasą istot, które współżyły z rasą ludzką w tym świecie. Tylko, że niewielka część rasy ludzkiej o tym wiedziała. A większość tych, co wiedzieli, nie żyją, a pozostali chce ich wykorzystać w niecnych celach. Tak łagodnie to ujmując. Jednym słowem mamy do czynienia z popaprańcami z gatunku sekciarskiego, a tacy najprawdopodobniej są najgorsi. Zaślepieni. Omamieni przez jakiegoś przywódcę. Tylko przez kogo? Na pewno nie jest to Tołoczko – on musi być płotką, skoro ujawnił się Choppowi.

Płotką nie płotką, a jednak powstał z połączenia człowieka i gula. Ciekawe, jak oni się krzyżują...
Ciekawe to wszystko, co opowiada Hieronim. Sprawa przestała wyglądać tak przerażająco, jak na początku. Zaczynają wiedzieć, z czym mają walczyć. I nie jest to stado jakiś potworów z zaświatów, nie są to jakieś umarlaki żywiące się innymi umarlakami, tylko normalnie egzystujące istoty, które mają swoje cele, pragnienia... Tak to odebrał Walter. Wegner próbował uczłowieczyć gule. Próbował je urealnić, odrzeć z tego nadprzyrodzonego pierwiastka... Tym bardziej nie rozumiał tak gwałtownej reakcji Hiddinka. Ten człowiek zaczyna mu działać na nerwy, jak Figgings. Racjonalny do bólu. Do tego stopnia, że jak Wegner racjonalizuje gule, to on i tak dalej je wypiera. Już nawet Garett – ten zatwardziły logik i racjonalista – zaczyna konkretnie gadać, bo widzi przecież, że nie da się tutaj nic zdziałać, wypierając w nieskończoność to... no właśnie... to. Bo nie wiedział, jak nazwać to, co Niemiec zrobił z detektywem i Hiddinkiem. Skutki jego działania były widoczne jako nagłe pobladnięcie Garetta i Herberta. Garett nie wytrzymał i wybuchnął. Później trzasnął drzwiami. Ale co on im zrobił, chyba na zawsze pozostanie tajemnicą. W każdym razie musiało to być mocne, o wiele mocniejsze, niż unoszący się stolik. W głębi duszy zrozumiał, że też by chciał to poczuć, mimo niebezpieczeństwa. Na pewno Hieronim był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.

A na Hiddinka trzeba spojrzeć z innej strony, Artur to w końcu jego syn. A wpadł w to wszystko głębiej, niż oni wszyscy. I do tego po niewłaściwej stronie. Jedzie do swojego Pana... paranoja. Ciekawe, co oni im obiecują, że taki Artur na przykład wszedł w ich kręgi. Swoją drogą wszystko zaczyna się układać w logiczną całość: papiery znalezione przez Dwighta w Kuturbie, transporty, San Francisco, Rosja, teraz jeszcze Indie...

***

JESZCZE W NY po odebraniu Hieronima Wegnera z portu

Gdy wszyscy siedzieli w salonie u Branda, popijając herbatę, Walter zniknął w „swoim” pokoju i pakował rzeczy, które z powrotem zabiera do Bostonu. Najważniejszym było upewnienie się, że pistolet spoczywa na swoim miejscu. To dziwne, ale od czasu, gdy księgowy stał się człowiekiem uzbrojonym, stał się również człowiekiem bardziej pewnym siebie i skłonnym do podejmowania ryzyka na własną rękę. Świadomie, a nie poprzez jego narwanie. Drugą najważniejszą rzeczą była lista. Lista rzeczy, które trzeba zrobić, żeby sprawę doprowadzić do szczęśliwego końca. Z listy będzie wykreślał rzeczy, które zostaną już dokonane oraz dopisywał takie, które trzeba będzie zrobić, po pojawieniu się nowych przesłanek. Listę zrobił po to, żeby móc zacząć działać samemu, bez narażanie się na śmieszność. Skoro przesłanki, jakimi się kieruje, sprawiają, że inni się uśmiechają z politowaniem, nie będzie się prosił. Po prostu przyjmie na końcu ich podziękowanie.

Przyglądał się teraz liście. Jedną rzecz może załatwić jeszcze przed wyjazdem. Rozejrzał się po pokoju i znalazł bloczek z kartkami, leżący na biurku. Oderwał jedną z nich i napisał na niej drukowanymi literami: DR MORGAN VIVARRO - DAJ ZNAĆ TEODOROWI. Podał namiary na Teodora, gdyż był przekonany, że nie wróci samotnie do swojego mieszkania. On też ma prawo się bać. Prawdę mówiąc, nie chciałby drugi raz spotkać się z Tołoczką w lesie. To znaczy, chciałby oczywiście, ale już na warunkach księgowego, a nie...

Gdy Chopp dołączył do pozostałych w salonie, panowie skończyli już swoją herbatę i prowadzili grzeczną rozmowę o niczym. Taka tam wzajemna wymiana uprzejmości. Gdy Brand odprowadził księgowego, detektywa i Hieronima do drzwi, otrzymał od Waltera wcześniej przygotowaną karteczkę. Nikt inny tego nie zauważył.

BOSTON krótko po spotkaniu z Hieronimem w hotelu

Walter stał oparty łokciami o blat recepcji hotelu i odezwał się do słuchawki, gdy usłyszał w niej głos Teodora Styppera: -Witaj, przyjacielu.

-Witaj, Walterze! Wreszcie w Bostonie.

-Przestań, nie było mnie przecież dwa dni, ale spodziewaj się mnie u siebie albo dzisiaj w nocy, albo jutro rano; zależy jak potoczą się dzisiaj sprawy. Umówiłem się z Lafayettem na małą przygodę – Walter uśmiechał się sam do swoich słów. -W każdym razie nie planuję w najbliższym czasie wracać do siebie na Newton Street. Kto wie, jakie tam licho się na mnie czai.

-Nie ma sprawy, zawsze jesteś u mnie mile widziany. Zapytaj tego gościa z cukierni, czy nikt podejrzany się nie kręcił i nie wypytywał o ciebie.

-Oczywiście, że tak zrobiłem – odparł Chopp. - Na razie nic podejrzanego nie zauważył, ale uczuliłem go na gości z różnokolorywymi oczami. Będzie miał to na uwadze. Można mu ufać. Powiedz mi, czy udało ci się coś ustalić z chatą z fotografii?

-Na razie żadnych konkretów – odpowiedział Stypper. - Ale zdjąłem gips, gdy ty bawiłeś w Nowym Jorku i jestem już na chodzie. Co prawda, w baseball jeszcze nie zagramy, ale jesteśmy coraz bliżej. Z chatą również. Puściłem temat. Jutro powinienem coś wiedzieć.

W słuchawce zapadła chwila ciszy. W końcu odezwał się Teodor: - I dzwonił Jason Brand. Powiedział, że niejaki Morgan Vivarro wyjechał na badania do Indii. Niemniej jednak powiedział również, że postara się dowiedzieć czegoś więcej na jego temat.

-To dobrze – po raz kolejny uśmiechnął się Chopp. - Indie... Dzięki, Teodorze. Do zobaczenia więc u ciebie, a tymczasem życz mi powodzenia – odłożył słuchawkę i oddał aparat recepcjoniście.

***

...wszystko zaczyna się zazębiać... Siatka jest ogromna, Hiddink ma rację, ale upatrzyła sobie akurat Duvarro Sprocket. Ciekawe dlaczego, swoją drogą. I Victor Prood płaci największą cenę z nich wszystkich. To, co zobaczył na fotografii... to było naprawdę przerażające... Co to znaczy, że Victor się przeobraża? Trzeba działać jak najszybciej. Przestać wreszcie śledzić i rozmawiać, zastanawiać się i debatować, tylko przejść do konkretów. Podczas całego spotkania, Walter miał przed oczami wyobraźni swoją kartkę. A głównie jeden punkt: PORWAĆ JEDNEGO Z NICH I WYCISNĄĆ Z NIEGO, CO TYLKO SIĘ DA

Ale żeby to zrobić, trzeba to zrobić to z głową. Prawda jest taka, że dałby sobie rękę uciąć, zeby móc polecieć z Hiddinkiem i Garettem do San Francisco, ale nie chciał się czuć tam, jak piąte koło u wozu, kiedy tutaj może ryzykować na własną rękę. Nie bacząc nawet na to, że jest tu już spalony. Dlatego zaraz po spotkaniu wziął na stronę Vincenta i zaproponował mu wspólną obserwację domu Wagonowa. Musiał wiedzieć, czy znajdzie tam jakiegoś znajomego z lasu. Lafayette z chęcią się zgodził. Jeszcze dziś. Wyruszą tam jego samochodem zaraz po rozmowie z Wegnerem. Walter potrzebował jeszcze tylko kilku minut na wykonanie dwóch telefonów i mogli działać.

Podjeżdżając z Vincentem w pobliże rezydencji Wagonowa, Chopp czuł dreszcze. Jednocześnie wydawało mu się, że złamany nos zaczął boleć go bardziej, ale to mogło mu się rzeczywiście tylko wydawać.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.

Ostatnio edytowane przez emilski : 17-11-2010 o 11:15. Powód: uzupełnienie tekstu
emilski jest offline  
Stary 17-11-2010, 12:55   #90
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172