Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-11-2010, 17:06   #12
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Plotka, jak pokazywała rzeczywistość, rozprzestrzeniała się niczym zaraza, obejmując coraz to nowe, nietknięte dotąd przez zepsucie fragmenty organizmu. Przesączana z ust do ust, absolutnie zaraźliwa, wciskała się w każdy zakamarek miejskiej papki i nijak nie dawała się wykorzenić. Pozostawała numerem jeden, a przynajmniej tak było dopóki na jej miejsce nie wskoczyło coś nowego, bardziej absorbującego. Wieść o trzęsieniu ziemi, które zrównało z ziemią całą zabudowę wokół placu Św. Cuthberta i pochłonęło parę setek ofiar była tematem świeżutkim i podawana na sto sposobów, nie schodziła z języków. Teorie spiskowe rozkwitały, jak to zwykle bywa, gdy niespodziewanie znikną ciała kilku setek ludzi, a w gruzach legnie budynek garnizonowego więzienia, świątynia i solidny zestaw kamieniczek. Jedni widzieli w tym robotę 'tych skurwysynów, co rządzą', nie precyzując jednak, o kogo konkretnie chodzi i dlaczego tym, którzy 'rządzą' miałoby zależeć na rozjebaniu jednego z większych miejskich placów, razem z biednymi fanami egzekucji. Wielu śmiało się z tych przypuszczeń, sami wiedzieli lepiej. Bandyci chcieli odbić śmieci, którym miano zaserwować wyszczuplanie szyi. Jak jednak zdołali rozbić na kawałki cały niemal kwartał miasta mądrale nie precyzowali. Koncepcja gniewu bogów, którzy mieli zesłać tę katastrofę była jedną z popularniejszych. Obdarzeni analitycznymi umysłami żacy z miejskiego uniwersytetu stworzyli nawet alfabetyczną listę bóstw, które zdaniem mieszkańców odpowiadać mogły za tragedię. Okazało się, że prócz tych znanych, czczonych powszechnie, o zesłanie zniszczenia posądzano też te mniej sensowne siły. Bogini owadów, Bralm i patron żeglarzy, Xerbo, jeśli gdzieś tam istnieli, musieli się czuć naprawdę nieswojo będąc obwinianymi o ten wypadek. Skrzatom, elfom, wróżkom, planetnikom, dziwożonom i uldraszkom pewnie było wszystko jedno. Zresztą, mało kto podchodził do mnożących się wzorem królików sekretnych teorii poważnie. Miło było posłuchać o planowanej od dawna kampanii masonów, którą przekupione miejskie służby kamuflowały przed opinią publiczną, ale wydane przez władze oświadczenie o przesuwających się płytach tektonicznych brzmiało jakby rozsądniej. Nie żeby ktoś wiedział o co z owymi płytami chodzi. Po prostu autorytet władzy i zapewnienie, że 'to się czasem zdarza', a w ogóle to 'wszystko jest pod kontrolą i można spać spokojnie' łatwiej było łyknąć. Kłamstwo w słodkiej panierce, mniam.

"Najpierw rozwarła się ziemia pod kamieniczką starego Wilhelma, a potem..." – szczurek przełknął ślinę i otaksował słuchaczy przerażonym wzrokiem – "Potem poszło jak burza. Wszystko drżało, ludzie krzyczeli. Ziemia się trzęsła, wszyscy wpadali w otchłań. Zodalu, nie wiedziałem co robić!"
Koleżka był świetny, ze łzami w oczach opowiadał zebranym o przeżytej apokalipsie, pociągał nosem, wysmarkiwał się w uplamioną glutami chusteczkę, nie ustawał w staraniach o uwagę. Wygrywał ten konkurs. Miejscowi grajkowie porzucili instrumenty i razem z resztą klienteli dodawali bidulce otuchy, pocieszali go po stracie szwagra i kolegów z pracy. Chudzielec emanował żalem i pewnie kupiłby nawet zaufanie tercetu zbiegów. Gdyby ich tam nie było. Ale byli. Od stóp do głów ujebani w pyle i kurzu, opatuleni w łachmany skrywające ich upaćkane w posoce ciuchy wiedzieli, że nie sposób było wyjść poza obręb miejsca katastrofy zachowując czystość. Obserwowany z podejrzliwością opowiadacz był brudny, ale zwykłym, codziennym brudem człowieka pracy, który uważa kontakt z wodą za przejaw ekstrawagancji. Równanie się nie zgadzało. Gdyby nawet beksa przejechał dystans od placu Św. Cuthberta aż tu, pod 'Dębową Beczkę' szybciej niż uciekinierzy to wciąż chyba... Ehe, tak. Podejrzliwe spojrzenia zbiegów nie umknęły wzrokowi spuchniętego jak purchawka oberżysty. Kiedy już obsłużeni przez dziewki awanturnicy zabrali się do pałaszowania pierwszego od paru dni porządnego posiłku ich oczom objawiło się oślepiające błyskiem, spocone czoło karczmarza. Jego nalana jaźwa spoglądała na nich z naprzeciwka, z drugiej strony ich stolika, gdzie spaślak przystawił sobie krzesło.
"Spoceni troszkę? Brudaski? Coś żeście się musieli namęczyć przy robocie przed przyjściem do lokalu" – grubas nalał sobie piwo z zamówionego przez gości dzbana prosto do gardła, przetarł usta rękawem i wciąż nie widząc żadnej ze strony klientów reakcji dodał – "Ale ciekawskie z Was ludziki, tak wpatrujecie się w tego człowieczka, Januszka. I tak coś się tulicie do siebie, z rączkami pod stołem się zabawiacie. Tacy spoceni i nerwowi. Po co to tak, co?"
"Przy wozie majstrowaliśmy, bo się nam piasta urwała przy przejeździe przed miastem. A że tam pełno teraz piachu, po tych pielgrzymkach, co tu ściągały na festiwal to i łatwo się ujebać. Zmęczyła nas ta droga, cały dzień asekurowania wozu, coby się znów nie odkręciło coś czy nie pękło" – zręcznie łgał Gavin. "Marzymy o kąpieli" – szybko dodała Jasna, wzmacniając wypowiedź słodkim westchnieniem.
"Od strony placu Cuthberta jedziecie?" – zagadnął znienacka, po chwili wpatrywania się w tyłek przechodzącej służki gospodarz. "Nie, z przeciwnej strony. Z północy" – włączył się elf.
"A mnie się zdaje, że Wy z tej strony, co i Januszek przychodzicie. Chociaż skąd on tak naprawdę się tu wziął to nie wiadomo. Ale posłuchałbym od Was jakichś szczegółów tej historii, co on tu głosi, bo zdaje mi się, że też żeście coś widzieli" – człek o urodzie parówki cmoknął zalotnie do Kerin, jakby podkreślając, że od niej szczególnie chętnie dowie się detali tej opowieści.
"Wiemy tyle, co teraz od niego usłyszeliśmy. Brzmi to strasznie" – odezwał się Elletar.
"Ohhh..." – grubas wydał dziwny gardłowy odgłos, a że dźwiękowi towarzyszyły dziwne jego ruchy rękoma i nogami pod stołem to atmosfera zrobiła się naprawdę niezręczna.
"Coś wyczuwam pod nogą. Coś ciężkiego, szuru-szuru, przesuwam ku sobie. Co to może być..." – cały tercet zbiegów zamarł, dłonie powędrowały w głąb szat, ku sztyletom.
"Nie pajacujcie. Połączyłem kropki już dawno i wiem, jakie to obrączki zalegają pod stolikiem. Wiem, że byliście na placu. Wiem, że macie przejebane, a ja rzadko udzielam azylu zbiegom" – wąs mówił cichutko, ale każde jego słowo, wymówione z absolutną starannością trafiało zbiegom prosto w mózgi. W te ich części, którym przypisywano odpowiedzialność za decydowanie o życiu i śmierci drugiego człowieka. "Jesteśmy bardzo porządnymi ludźmi" – wycedził Gavin, a bezczelność kłamstwa odbiła się echem gdzieś w Niższych Sferach. "To tak jak i ja. Dżentelmen i człek honoru" – odparował karczmarz sprzedając przechodzącej między stolikami służce solidnego klapsa – "Mogę Wam trochę pomóc w zamian za informacje, których przecież tłumić w sobie już dłużej nie chcecie. No i za pewne przysługi, które dłużnicy swemu dobroczyńcy wyświadczają". Kerin chrząknęła lekko i szepnęła: "A możesz pan wyłożyć karty na stół?"
"Zaraz tam pan... Wiktor. I mogę. Jak już usłyszę, co chcę usłyszeć. W alkierzu" – zadecydował tłuścioch wskazując przejście w głąb sali kiwnięciem globusa – "Już, już. Naprzód".

* * *

Ustawieni w szereg, stłoczeni jeden obok drugiego, kobiety i mężczyźni, słuchali odprawy swego przełożonego. Łysy jak kolano, ale za to nadrabiający imponującymi bokobrodami i wypielęgnowanym wąsem dryblas mówił jasno i wyraźnie. Dykcję i głos miał wspaniałe, trzeba mu to przyznać. Byłby doskonałym mówcą, podżegaczem i trybunem ludu, prowokatorem zamieszek i liderem dla porwanych górnolotnymi hasłami tłumów. Właściwie to był. Był, jeśli zachodziła taka potrzeba i władze zlecały mu popchnięcie rozbestwionych mas na nowe tory lub też przegnanie ich do domów, wciskając bzdury o lepszym jutrze i poprawie sytuacji. Gottard był oficerem kontrwywiadu z długoletnim doświadczeniem i manipulowanie ludźmi przychodziło mu naturalnie. Jego głęboka wiedza na temat ludzkiej psychologii znajdowała uważnych odbiorców pośród zatrudnionych na etat szpicli i wichrzycieli. "Trzęsienie ziemi zrujnowało plac Św. Cuthberta. To jest oficjalna wersja wydarzeń i wy moi drodzy, jako świadkowie tego tragicznego zdarzenia, musicie się tą wiedzą podzielić. Z jak największą liczbą mieszkańców. W karczmach, zajazdach, domach gry i na placach. Przy praniu i zakupach, sprzedawać własne opowieści babom na targu i tym w kościołach. Płaczecie, trzęsiecie się, kwilicie. Straciliście szwagrów, bratanków czy siostrzenice. Kolegów, sympatie i wrogów z dzieciństwa. Tragedia was dotknęła bezpośrednio, ale nie za mocno. Gdyby wam umarła żona to nie lecielibyście od razu dzielić się tą wieścią z opojami w oberżach i kramarzami na bazarze. Każdy dostanie jeden rejon i poza nim ma nic nie rozpowiadać. Ograniczacie się do swojego podwórka i tyle. Tylko dziś. Jeśli wszystko zrobicie jak należy to jutro wszyscy będą o tym mówić samemu i nie będzie potrzeba dodatkowo wzmacniać efektu waszym aktorzeniem. Zrozumiano?"
Chóralna odpowiedź niemal zatrzęsła budynkiem, w którym odbywało się spotkanie.
"Dobrze. Spiszcie się jak trzeba. Oficerowie przy wyjściu przekażą wam punkty działań. Odmaszerować!" – zakomenderował Gottard, a etatowi kłamcy i zdrajcy na raz ruszyli ku drzwiom. Wśród nich i Januszek, któremu przypadła w losowaniu karczma 'Pod Dębową Beczką'.

* * *

Skrzynie, nowe i stare, opieczętowane i związane sznurami, a jeszcze gdzie indziej pozbijane gwoździami były chyba nie do policzenia. Otworzenie jednej, drugiej, trzeciej i osiemnastej nijak nie przybliżało ani Myverna, ani Vincenta do odnalezienia poszukiwanych skarbów. Zastawione pakunkami korytarzyki między stosami pak utrudniały manewry, wymuszały ostrożność i czyniły jednoczesne poszukiwanie zguby i oświetlanie sobie okolicy zajęciem wielce ryzykownym. Wystarczyłby wszak moment nieuwagi, a rozlana, płonąca oliwa mogła oddać się igraszkom z zeschniętymi na wiór dechami. Ostrożnie, delikatnie i z godną chirurga precyzją obaj więźniowie odłupywali wieka z kufrów i przeglądali ich zawartość. Przechwycona kontrabanda, butle alkoholu i tytoń, ciuchy i tandetna biżuteria, marnej jakości broń i zawszone włosienice dla piechoty. To dominowało, ale Myvern znalazł też coś dla siebie. Elegancki skórzany pas z orężem, upchnięty w parcianej torbie, w skrzyni pełnej juchy i powybijanych zębów. Wyryte na jelcu długiego miecza słowa 'Krew za krew' nie pozostawiały wątpliwości, co do charakteru broni. Nacięcia na rękojeści, solidnie wytarte uchwyty obu broni i nadwątlone klingi sugerowały, że ich poprzedni użytkownik miał własny pomysł na życie. Nałogowo skracał życia innych ludzi. Okazję, by przetestować jakość broni uciekinierzy mogli mieć całkiem niedługo. Kroki na schodach zadudniły wyraźnie i szurając buciorami ktoś wparował pod drzwi magazynu. Vincent, który wyłowił dla siebie spośród toreb elegancki zestaw alchemicznych gadżetów, posrebrzane sztylety i zarekwirowaną paczuszkę białego proszku dojrzał przesuwający się w drzwiach klucz. Drzwi przymknęli, ale zapomnieli przekręcić klucz w zamku. Może to i lepiej, bo teraz przybysze po drugiej stronie motali się z zamkiem, raz kręcąc w lewo, raz w prawo. "Myvern, sza!" – szepnął Flavius, ale to nie towarzysz hałasował. To lizane przez płomienie skrzynki trzeszczały radośnie wypuszczając kłęby dymu. "Kurwa..." – zaklął pod nosem Solettan. Pożar na zakończenie wizyty? Chyba przedobrzyli. Wprawdzie, kiedy sprawdzali przed chwilką droga na zewnątrz była wolna, ale teraz kołatanie było wyraźne. Conajmniej dwa, a może trzy głosy dało się wyróżnić. Drzwi w końcu ustąpiły i do hali wpakowało się czterech goryli w kolczugach i hełmach. Widać wracali już z akcji. Albo oderwali się z niej gdzieś po cichu, stawiając na inne rozrywki niż pomaganie ofiarom 'trzęsienia ziemi'.
"Karl, gdzie on powiedział, że schował te zgarnięte od paserów dzieła sztuki?"
"Skrzynia z pieczęcią w kształcie sześcioramiennej gwiazdy. Pod zachodnią ścianą, przy końcu korytarza".
"Kron, stoją na czujce?"
"Tak, są. Uwijajcie się szybciej, niedługo większość kutasów wróci z akcji".
"Kurwa... Co tu tak śmierdzi? Czujecie?"
"Nie... Czekaj, coś jakby spalenizna. Coś się jara..."
"O do chuja! Tam, tam się dymi!"
"Ktoś tu jest. Ernest? Ernest suko, to ty? Pokaż się kurwa!"
"Tam, słyszałem coś. No to kurwa heca..."
"Kron, nikt ma stąd nie wyjść, słyszysz? Zawołaj tu chłopaków, ktoś się włamał!"
"Jara się. Tam się palą skrzynie. Ruszać pizdy, bo nam się spali wszystek skarb".
"Spokojnie, metodycznie" – głos był poważny i dostojny. Może dźwięk naciąganej cięciwy kuszy przydawał mu takiej głębi i pewności siebie – "Ładować kusze i wchodzimy. Pożar jest po naszej myśli. Zgarniemy, co mamy zgarnąć i wszyscy będą myśleli, że się spaliło".
"Ale tam ktoś jest, między tymi skrzynkami. Pewnie ten skurwiel Ernest, jebany, kurwa jego mać, ostatni sprawiedliwy".
"To nie ma teraz znaczenia. Żywi wyjdziemy stąd tylko my. Ruszać po te obrazy, migiem".
"Jacob, jak zgarniesz to gówno lecicie do 'Dębowej Beczki'. Artysta będzie czekał. Rozumiesz?"
"Karl, uważaj! Tam są!"
"A to kurwie syny! Powystrzelać ich!"

No i narobili rabanu. Trójka czy czwórka strażników wpadła pomiędzy coraz szybciej zajmujące się płomieniami skrzynie, rozglądając się pilnie w poszukiwaniu celu. Nie mieli obiekcji przed rozbijaniem kopniakami pieczołowicie poukładanych na stosy pak i chaos zrobił się jeszcze większy. A zważywszy na to, że Myvernowi i Vincentowi też udało się skądś wyłowić jakieś kusze to miało być jeszcze goręcej. Nad tym, żeby zabawa trwała czuwał zaś Kron i jacyś jego kamraci przy jedynych, wiodących na wolność drzwiach. Drzwiach, które coraz trudniej było dostrzec w oparach gęstniejącego, gryzącego dymu. Źli ludzie szykowali się, by robić sobie nawzajem złe rzeczy.
 
Panicz jest offline