Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-11-2010, 10:27   #41
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
To była piękna, gwieździsta noc. Astrologowie badający koniunkcję gwiazd od wielu lat byli przekonani, że noc owa będzie szczególna. Wyjątkowy układ ciał niebieskich, który przewidziano, dodatkowo uatrakcyjniała „krwawa kometa”, która na nieboskłonie pojawiła się niespodziewanie ciągnąc za sobą warkocz czerwonawego pyłu. Te cudowne zjawiska właśnie nie jednego zachęciły do obserwacji roziskrzonego nieba i niemal w każdym większym, szanującym naukę o gwiazdach mieście, znaleźć można było kilku zapaleńców, którzy z dachów najwyższych domostw wpatrywali się przez bakluńskie szkiełka, popularnie nazywane lunetą, w niebo. W każdym większym mieście tej nocy cieszyli się oni względnym spokojem, jeśli nie liczyć kilku incydentów z dachołazami, którym nie w smak byli tacy obserwatorzy. Tylko w cholernym Thornwardzie miast gwiazd, miast komety, przyszło im oglądać nagły acz gwałtowny pożar, który trawić zaczął jedną z większych oberży w mieście. Nauka w Thornwardzie zawsze miała pod górkę…


***


Oberża już zaczynała się walić. Huk ognia, który narastał z każdą chwilą wypełzając już z okien piętra, sunąc po drewnianych ścianach, smolistym dymem przeciskając się przez szczeliny pomiędzy deskami i sięgając swoimi jęzorami wyżej dachu, wywabiał coraz to więcej gapiów, których miejscowi, właściciele i mieszkańcy sąsiadujących z oberżą posesji próbowali zachęcić do pomocy. Cóż, skoro człek ma taką dziwną naturę, że o wiele przyjemniej mu się zerka niźli robi? Chętnych wielu nie było. Tym bardziej, że z oberży co i raz wydobywał się któryś biesiadnik w tlących się łachach i z opalonym włosiem wołał o pomoc i wodę. Ci zawsze bardziej gromadzili tłumy i budzili większą uwagę. Karczma zaś powoli zaczynała się chwiać w posadach, walić do środka z głośnym hukiem pękającego od żaru drewna…

Woody był już chyba ostatnim spośród wybrańców Burnsa, którzy zostali w oberży. Nie mógł tego wiedzieć, ale czuł, że jest już późno, baaaardzo późno na ucieczkę. Wręcz za późno! Jednak wierzył w swoje szczęście, postawił na nie i zaryzykował. I modlił się do wszystkich opatrzności czuwających przez jego niełatwy żywot nad nim, by w tym ryzykownym hazardzie nie przelicytować…

- Mów szybko! – dopadł do jednego z napastników, który ciężko ranny też najwyraźniej miał swój plan na walkę o życie.

- Powiem, ale mnie uratuj! Wszystko powiem! I złoto dam! – to była desperacja. Podobnie jak desperacko ranny uczepił się w ramię Woodego szponiastym uchwytem desperata.

- Mów teraz! Zawołam druhów, ale jak powiesz! Szybko człowieku bo spłoniemy! – Woody wiedział już, że wrócił się na daremnie. Za późno było na opowieści, kto i gdzie jest na zewnątrz. Za późno, bo wszyscy już byli na zewnątrz. Jeśli ktoś się tam na nich czaił, pewnie już wziął się do roboty. Wszyscy na zewnątrz musieli już się o tym przekonać; jeśli ktoś tam na nich czekał. Woody jedyny był bezpieczny. Bezpieczny… Zamienił by się z nimi.

- Puszczaj skurwielu! – ryknął próbując wyszarpnąć złapane w morderczym uścisku ramię. Jednak ranny ani myślał słychać. Ba, nawet mocniej ucapił Woodego wpijając niczym szpony palce w jego ramię. Z siłą desperata na progu śmierci.

- Wyciągnij mnie z tego! Nie chcę tak umrzeć! Wyciągnij! – krzyczał ranny a Woody krzyczał razem z nim. U góry zwaliło się chyba całe piętro, bo do żaru, który narastał z każdą chwilą, dołączyło morze iskier i kawałki płonących żagwi, które spadły przez otwór do piwnicy. Od gorąca zaczynało brakować powietrza. Wkoło kłębić się zaczynał dym. Woody krzyczał „Puszczaj!” uderzając pięścią w odsłoniętą twarz rannego. Tamten jednak miast puścić, zaczął się histerycznie śmiać. Jego śmiech był przerażający, ale nie tak jak otaczająca Woodego rzeczywistość. Szukające desperacko ocalenia dłonie namacały płonącą żagiew i Woody nie zastanawiał się ni chwili. Z całej siły wraził ją w oko skurwiela, który nie chciał go puścić. Syk palonego mięsa zagłuszył jego krzyk. I krzyk radości Woodego, kiedy w końcu się oswobodził z uścisku. Wyrwał się i nie czekając ni chwili rzucił się do okna…


***


Okna w oberży były dumą jej właściciela. Do tego wieczora. W zasadzie dumą napełniały nie tylko właściciela, ale i szklarza Mistrza Moru. Wykonane na specjalne zamówienie, osadzone tego lata w specjalnie zdobionych ramach wedle zapewnień mistrza wytrzymalszymi być miały od tych wcześniejszych. A o ileż piękniejsze. Jakość pracy Moru uznać mogli już tylko tłumnie zgromadzeni gapie, którzy okalali płonący budynek z każdej ze stron. Podejmujący próby ugaszenia pożaru desperaci oblewali wodą noszoną we wiadrach i cebrach resztki ścian. Tracąc ku temu resztki zapału. Jednak jedno było widziane gołym okiem. Waliły się ściany, schody i płonące meble, pękały drewniane bele i deski. Ale okna Mistrza Moru niemal nietknięte wypadały z ram dopiero wówczas, kiedy uwalniały je ze swoich objęć płonące ściany. Choć tak po prawdzie mało kogo to obchodziło…


***


Stali na zewnątrz szybko odnalazłszy swą kompanię. Ranni, poparzeni, brudni, osmoleni, ale wciąż żywi. Cała cholerna dziewiątka wybrańców Burnsa. Brakowało tylko idioty, który został w piwnicy. Nie mieli zamiaru nań czekać, bo w walącej się już oberzy nikt nie miał prawa przeżyć. To była w sumie również informacja dobra. Żaden z napastników nie wyszedł z jej progów, co mogło oznaczać, iż udało im się wykonać połowę planu na tę noc. I to w sumie niemal bez strat własnych. Strata idioty bowiem za stratę uchodzić nie mogła. Obserwowali jednak pożar jeszcze, stojąc tłumnie w gromadzie gapiów. Na wypadek, gdyby pośród gapiów czaił się ktoś jeszcze kto szukał by uciekinierów z karczmy, oraz z czysto ludzkiej potrzeby patrzenia na pożar. I tylko dzięki temu, zaalarmowani głośnym westchnieniem tłuszczy, dostrzegli wypełzającego przez małe okienko w piwnicy pogorzelca. Jego odzież się paliła na nim a i on sam na tle płonącego budynku wyglądał jak żywa pochodnia. Jednak wypełzł z piwnicy i od razu rzucił się do ucieczki biegiem, zataczając się w otępieniu bólem. Krzyczał coś, ale jego słowa zagłuszył huk walącej się karczmy. Mimo to kilku miłosiernych rzuciło się ku niemu oblewając go, miast ścian budynku, wodą z cebrzyków. Błogosławieni! Woody, nie miał słów, by im za ten miłosierny uczynek podziękować. Nie dziękował zresztą, tylko bezustannie powtarzał jedno słowo, które wydobywając się z poparzonych ust nie miało już swego właściwego brzmienia. „Skurwysyn!” tylko w myślach brzmiało odpowiednio. Mimo to Woody był szczęśliwy. Choć wiedział, że swe odkrycie okupił niemal swoim życiem a z pewnością poparzoną skórą, spaloną odzieżą i włosami, to jednak na swój sposób był szczęśliwy. Żył…

To, że w garści trzyma łańcuszek z zawieszonym na nim mieczem, srebrny znak Tępicieli, odkrył dopiero wówczas, kiedy dołączył do kompanów, którzy będąc teraz już w całej dziesiątce, mogli w końcu się ruszyć. Choć tak po prawdzie przecież na Woodego, który klapsnął na bruk ulicy obok nich, nie czekali. Tłum zaś rozstępujący się przed obwieszczoną gwizdawkami Strażą Miejską, rozstępował się i ustępował cofając wedle wytyczonego halabardami obszaru. Wielu gapiów naraz straciło zainteresowanie pożarem. To była dobra pora na to, by się ulotnić…


.
 
Bielon jest offline