Gambino
Nie chcąc wzbudzać rewelacji szybko wbił się w rosnącą grupę gapiów, pokrążył chwilę między nimi, na plecy zarzucił płaszcz pielgrzyma, a twarz schował pod kapturem. Towarzystwo, które wyratowało się ze środka truchtało tu i ówdzie, ktoś zaproponował nawet gościnę u okolicznej burdelmamy gdy już wszyscy wyleźli z pogorzeliska. Gambino miał dość kurew na dziś, dość awantur i rozlewu krwi.
Stojąc pomiędzy pospólstwem z pomnikową powagą obserwował jak języki ognia liżą kolejne elementy konstrukcji, trawią walące się ściany, pożerają w swojej nieskończonej pazerności meble, sienniki, odrzwia i inne sprzęty. Słuchał trzeszczących belek łamiących się pod masą dachu, trzasku walących się schodów, eksplodujących butelek z alkoholem, zbiorczego szeptu setek płomieni- złowieszczego szumu wielkiego stosu. Wiedział doskonale, że na jego oczach -zapewne niespodziewanie i na pewno nie sprawiedliwie- czyjś dorobek życia, ba!, całe życie, obraca się w popiół.
Wiedział o tym lepiej niżby chciał. Usta mimowolnie rozchyliły się wypuszczając słowa cichej, pożegnalnej modlitwy.
-Ulepieni z pyłu rękami bogów, nic na ten świat nie przynieśli i niczego zeń nie wyniosą. Zostawili za sobą owoce pracy rąk własnych, by innym lżej się żyło- tylko tyle i aż tyle mogli zrobić. Każden jest bowiem jeno własną ręką, własnym okiem. Nieświadomi niczego poza sobą samym, codziennie ścielimy własne łoże śmierci z nadzieją na kolejny świt życia, czekając na jego nieunikniony zmierch... -spojrzał w nocne niebo przecinane czarnymi smugami dymu i złożył dłonie przeplatając palce w podwójną pięść, pochylił czoło, skończył.
-Święte słowa bracie, święte słowa.. - skomentował ktoś za jego plecami z podobną zadumą w głosie.
Gambino zdębiał. Znał ów głos, ale przez ułamek sekundy nie mógł przypisać mu twarzy- nie wiedział przez to czy obracając się ciąć tasakiem czy wyciągnąć rękę by powitać znajomego. Ten jakby czytając myśli kaznodzieji dodał:
-..ze świętych ksiąg przeora Rubena z Góry Kalmarii, jak mniemam. - po czym roześmiał się serdecznie.
-Migelos!, stary durniu, jeszcze sekunda i tobie bym recytował Księgi Świtu i Zmierchu.- odgryzł się brat witając starego druha.
Kilka chwil później obydwaj popijali berillskie piwo w niewielkiej gospodzie na drugim końcu ulicy. Gambino opowiedział mu nieco o swojej tułaczce z Zakonu przez niegościnne pustkowia i nie bardziej serdeczne wsie i miasta. Migelos streścił ostatnie kilka lat swego życia słowami: pomagam ojczulkom w tutejszej świątyni. Nastrój był przemiły, piwo jeszcze lepsze i choć Gambino zerkał co czas jakiś po gościach czy aby któryś nie czyha na jego gardło, to nic takiego nie miało miejsca, jeszcze.
~Pewnie tamci odciągnęli psy Burns'a, o to właśnie chodziło. -pomyślał, gdy dziewka służebna przyniosła kolejny dzban wspaniałego napoju.
Zadowolony z siebie Gambino wrócił do rozmowy z dawnym kolegą-adeptem z zakonu na Górze Kalmarii. Zamierzał wypytać go o Burns'a, wyprawę i wszystko inne o czym tylko mógł Migelos słyszeć jako „tuziemiec”. Chętny był również skorzystać z każdej pomocy czy gościny jaką mu zaoferuje znajomek, zmrużyć oczy na kilka godzin, a rano stawić się na rzeczonym końskim targu, by wreszcie rozpocząć właściwą wyprawę. |