Yavandir - Job twoju mać - zaklął elf iście nie po elficku. - Ja tak łatwo nie odpuszczam. Za mną.
Pobiegł do obozowiska i wskoczył na konia, szczęściem mieli je już osiodłane, na wypadek szybkiej ewakuacji. Wyjechał na równiejszy teren i ruszył galopem. Mila z hakiem, to nie tak wiele. Wjechał na wzgórze leżące tuż nad wodą. Zeskoczył z konia i nie przejmując się nim sięgnął po łuk. Kosma jadący za nim schwytał boczącego się wierzchowca i także zsiadł.
Łódź płynęła wzdłuż brzegu omijając skalne zeny i mgłę. Yavandir wybrał trzy strzały, dwie wbił w ziemie przed sobą, trzecia nałożył na cięciwę. Może i reszta towarzystwa schowana była pod pokładem, ale sternik był na zewnątrz i do tego niżej niż elf. Naciągnął łuk do ucha i wstrzymał oddech. Brzękneła cięciwa. Śledząc pocisk Yavandir sięgnął po drugą strzałę. To był trudny strzał, na granicy zasięgu, ale jak to mawiają ludzie: kto nie próbuje ten tylko kuby se poobmacuje. |