Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-11-2010, 20:04   #129
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Samuel

Wędrówka po karczmach przyniosła raczej przeciętne rezultaty. Kupcy, swoim zwyczajem, dużo i chętnie opowiadali o szerokim świecie, o ludziach żyjących w odległych krainach, o ich troskach i zwyczajach. Nie zabrakło również plotek politycznych, toteż kurier po raz kolejny usłyszał, że Horda szykuje się do ataku na zachodnie państwa i, że podobno tym razem Dzicy będą o wiele silniejsi niż ostatnio. Poza tym Samuel dowiedział się niedawno umarł monarcha jednego z księstewek, a że nie zostawił męskiego potomka – ku uciesze arystokratycznych intrygantów – rozpętała się zażarta walka o tron wśród jego dalszych krewnych. Lestre nie zapamiętał niestety ani, o które księstewko chodzi, ani tym bardziej imienia zmarłego władcy, ale jakoś go to nie dziwiło, bo kto by tam spamiętał te wszystkie księstewka i ich władców.

Karczmarze również nie zawiedli Samuela i chętnie dostarczyli najświeższych ploteczek z Eslov i okolic. A to, że córka burmistrza zaszła w ciąże i to nie z byle kim, bo z synem jego największego konkurenta do stołka. To znów, że rada miejska ma ostatnio na pieńku z cechami rzemieślniczymi, a idzie jak zwykle o pieniądze, a konkretnie podwyżkę podatków. Sporo mówiło się również o tym, że książę kazał wzmocnić garnizon Czarnej Strażnicy, a co za tym idzie, że zbliża się atak Hordy i ludzie martwią się, co to dalej z dzikusami będzie.

Z rzeczy bardziej interesujących, pytani kupcy opowiadali o Szlaku Czarnego Ognia. Z ich słów Samuel dowiedział się, że właściwie szlak nie jest zły, chociaż łatwo nie jest, bo dość stromo. Bandyci zdarzają się raczej sporadycznie, czemu w sumie trudno się dziwić, bowiem ciągnące z Aibne i Gór Śnieżnych transporty z cennymi kruszcami i wyrobami przemysłu ciężkiego są uzbrojone po zęby i nikt przy zdrowych zmysłach na nie nie napada.

Jedyne utrudnienia w podróży to, rzecz jasna, rzeźba terenu. Za Eslov przez dobrych kilka mil ciągną się mokradła, może nie tak ogromne, jak Uroczysko ale nie mniej niebezpieczne. Dlatego nie należy zbaczać z wyznaczonego traktu, bo nigdy nie wiadomo co się w lesie może czaić.

Natomiast w samych górach największym niebezpieczeństwem są oczywiście góry, a właściwie rozcinające je głębokie i strome urwiska, po obrzeżach których wiją się wąskie ścieżki. Dlatego nie ma co podziwiać górskich widoków, trzeba patrzeć pod kopyta, bo jeden nieuważny ruch i widok skalnej ściany może być tym ostatnim.

Sevrin

Biegł ile sił w nogach, chciał ją wyprzedzić. Kobieta szła przed nim spokojnie, uśmiechając się delikatnie. Przebierał szybko małymi nóżkami i wreszcie mu się udało, zostawił ją za sobą i pobiegł dalej. Niebawem dopadł do drzwi pokoju, wślizgnął się do środka i śmiejąc się wesoło wskoczył na łóżku.

Matka pojawiła się niebawem. Pogroziła mu, ale uśmiechnęła się przy tym, co zdecydowanie zepsuło efekt. Ułożyła go do snu i nakryła kołdrą. Gdy odchodziła, chłopiec złapał ją za rękę

- Mamo, opowiedz mi bajkę – poprosił cicho zwalniając przy tym uścisk.
- Taki duży chłopiec, a chce, żeby mu bajki opowiadać – powiedziała z rozbawieniem. – Masz już trzy lata, to nie przelewki.
- No opowiedz mi bajkę. Proooooooszę.
- Dobrze – zgodziła się. Usiadła na bujanym fotelu tuż obok jego łóżka i zaczęła – Opowiem ci bajkę, jak kot palił fajkę…
- Mamo, ale nie taką. Tą o Pannie Polnej.
- Ale to nie jest bajka, tylko legenda – odparła z uśmiechem.
- E tam… no opowiedz mi bajkę – nalegał.
- No, dobrze już, dobrze. A więc… Przed wiekami, w Wielkiej Puszczy żyła sobie piękna elficka księżniczka imieniem Méabdh. Jej lud kochał ją nad życie, bowiem była to dziewczyna mądra i uczynna, szanowała swój naród i kochała go, ponad wszystko umiłowała sobie jednak naturę. Właśnie dlatego nazywano ją Panną Polną. Nikt tak jak ona nie kochał ich Puszczy, Méabdh rozumiała się z przyrodą, ptaki śpiewały w rytm melodii, którą ona nuciła, zwierzęta podążały za nią, gdy wychodziła na spacer, kwiaty zakwitały, gdy tylko ich dotknęła, a drzewa w jej obecności wydawały najsłodsze owoce. Mówiono, że księżniczka jak nikt potrafi władać Wielką Puszczą, że nawet prastare dęby w Świętym Gaju drżą, gdy ona się złości…

Kobieta umilkła na chwilę, spojrzała na syna, a gdy dostrzegła, że on wciąż nie śpi, kontynuowała: - Po wielu latach, gdy księżniczka była już dorosłą panną, król postanowił wydać ją z mąż. Chciał jednak, by oblubieniec był niezwykłym mężczyzną, najlepszym z najlepszych – właśnie dlatego postanowił zorganizować turniej, którego zwycięzca miał otrzymać w nagrodę rękę jego córki.

Do zawodów stanęło wielu mężnych elfów, zjechali się oni nawet z najdalszych krańców królestwa. Zawody trwały bez przerwy przez sześć dni i sześć nocy, jednak po zakończeniu ostatniej konkurencji okazało się, że nie można wyłonić zwycięscy, bowiem dwaj zawodnicy - Tyrion, elficki rycerz wsławiony w boju i nikomu nieznany przybysz, który kazał się nazywać Zefirem – szli łeb w łeb. Król zarządził dogrywkę. Rękę księżniczki miał otrzymać tej z dwójki zawodników, który z zawiązanymi oczami strzeli w sam środek tarczy. Pierwszy strzelał Zefir, jego strzała wbiła się na obrzeżu środkowego kręgu na tarczy. Tyrion miał oddać strzał jako drugi, od niego zależał wynik rozgrywki. Gdy mężczyzna zwolnił cięciwę, zerwał się silny wiatr. Wszyscy sądzili, że podmuch zniesie strzałę, jednak tak się nie stało. Jakimś cudem Tyrion trafił w sam środek tarczy.

Rozwścieczony Zefir nie zamierzał się pogodzić z przegraną, zanim ktokolwiek zdołał zareagować, porwał księżniczkę Méabdh i uciekł po niebie na swym rydwanie z chmur. W Wielkiej Puszczy zapanowała żałoba. Nikt nie wiedział, co teraz począć. Chciano zorganizować wyprawę ratunkową, by odbić księżniczkę, jednak nikt nie wiedział, gdzie szukać Zefira i zaginionej księżniczki.

Zwrócono się o pomoc do kapłanów. Ci przez trzy dni i trzy noce odprawiali modły i składali ofiary, wreszcie orzekli: pod postacią młodzieńca Zefira ukrywał się bóg – Donar i to on porwał księżniczkę, by uczynić z niej jedną z dam dworu bogini Staphii. W tej sytuacji nikt już nie wiedział, co dalej począć. I właśnie wtedy, gdy wszyscy – z królem na czele – stracili wszelką nadzieję, księżniczka wróciła.

- Nie lękajcie się – powiedziała do swego ludu spływając na rydwanie z chmur – Tam gdzie jestem, jest pięknie i spokojnie. W pałacu Wielkiej Staphii rosną tysiące kwiatów o niesamowitym zapachu. Jestem tam szczęśliwa
-A co z nami – zaczął lamentować lud – Co z naszym królestwem, przecież państwo nie może zostać bez następcy tronu

Księżniczka uśmiechnęła się tylko i zaczęła spokojnie tłumaczyć, że Wielka Matka o wszystkim pomyślała. Pozwoliła jej co jakiś czas wracać do swego ukochanego ludu. Przestrzegła jednak, że w takiej postaci, jak teraz, widzą ją po raz ostatni. Co tysiąc lat miała się odradzać, jednak już nie jako księżniczka. Elfy będą musiały znaleźć jej nowe wcielenie, ale w końcu im się uda i ona znów zasiądzie na tronie jako Odrodzona Méabdh, Dana Méabdh.


Matka skończyła opowiadać i spojrzała na swojego syna. Uśmiechnęła się do niego czule i ucałowała go w czoło. Następnie zgasiła kaganek i życząc chłopcu spokojnej nocy, wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi.

Emerahl

Noc trwała w najlepsze. Wiatr cicho dął z żagle, a statek sunął naprzód tnąc dziobem fale. Na bezchmurnym niebie widać było wszystkie gwiazdy i tarczę księżyca odbijającą się w bezkresnym oceanie.

Siedziała skulona między skrzyniami, obejmując nogi ramionami, z głową przytuloną do chropowatej ścianki skrzyni. Chłodna bryza osuszała jej łzy, pozostawiając po nich jedynie słone ścieżki.

Pokład był o tej porze pusty i cichy. Co jakiś czas słychać było tylko kroki sternika, który najwyraźniej nie mógł już wysiedzieć w jednym miejscu. Poza tym żadnych odgłosów ludzkiej obecności, nie licząc cichego szlochu, rzecz jasna.

Właśnie dlatego, gdy niski, męski głos wypowiedział jej imię, zabrzmiało to nieomal, jakby krzyczał. Dobrze wiedziała, czyj to głos, a jednak wyjrzała z ukrycia, by się upewnić.

Nie pomyliła się. Stał tam, oparty nonszalancko o burtę, z twarzą skrzywioną w lekkim grymasie. Wiatr smagał jego twarz o ostrych rysach kosmykami kasztanowych włosów.


- Wyłaź, Brzydactwo – powiedział podchodząc kilka kroków w kierunku jej kryjówki. Gdy chwila oczekiwania przedłużyła się, zniecierpliwiony dodał – No już, nie będę cały wieczór stał na tym wietrze.

Posłusznie wyszła z ukrycia, przecierając oczy dłońmi. Spojrzała na niego spode łba zastanawiając się, po co właściwie jej szukał.

- A więc tu byłaś, Brzydulko – powiedział mężczyzna. – No już, otrzyj zasmarkanego noska, bo wyglądasz jeszcze gorzej niż zwykle.

Oto był właśnie on… Meallán, elficki bard, który swymi niewybrednymi przyśpiewkami umilał żeglarzom rejs do Gormgholli. Z jakiegoś, znanego tylko sobie, powodu postanowił się nią opiekować podczas rejsu i robił to, na swój pokrętny sposób.

Początkowo sądziła, że w zamian za ochronę Meallán oczekuje jakichś dowodów wdzięczności, właściwie nie jakichś, a bardzo konkretnych, takich jak wszyscy inni mężczyźni. Elf jednak jasno dał do zrozumienia, że nie jest nią zainteresowany. Mówiąc wprost, oświadczył, że jego zdaniem jest brzydka, co trochę ją zdziwiło, bowiem mężczyźni, z którymi do tej pory miała w ten czy inny sposób do czynienia, nie narzekali na jej urodę.

Ale to było kiedyś, a teraz faktycznie nie prezentowała się najlepiej. Bieda i wciąż nie do końca odżałowana śmierć matki sprawiły, że jej twarz była zapadnięta i niezdrowo blada. Do tego dochodziły wciąż niezagojone pamiątki po ostatniej wizycie Barta w postaci rozciętej wargi i paru sińców na twarzy i ciele. Poza tym Meallán był elfem, a elfy, jak wiadomo, mają mocno wysublimowane poczucie piękna. Nic więc dziwnego, że nazywał ją Brzydulką.

Było zresztą coś pieszczotliwego w tym określeniu. Z początku broniła się przed tym i wkurzała, za każdym razem, gdy się tak do niej odezwał, z czasem jednak dała sobie spokój ze złością, bowiem mężczyzna ewidentnie jej zdanie na temat tego określenia miał w głębokim poważaniu i nie zamierzał go zaniechać. Ostatecznie więc została jego Brzydactwem.

- No, Brzydulko, wracamy do środka. Wieje coraz mocniej, zaraz zwieje cię do morza i tyle będzie po twoim marnym żywocie – powiedział mężczyzna wyciągając do niej rękę o długich palcach. Kiedy zobaczył, że nie zareagowała, dodał nieco ostrzej. – No rusz się, dziewucho. Nie każ mi tam po siebie iść. Dobrze wiesz, że tego nie lubię.
- Nie wrócę tam – odezwała się wreszcie. Samotna łza pociekła jej po policzku, gdy ponownie na niego spojrzała. Chciała, by to spojrzenie wydało mu się harde, doskonale wiedziała jednak, że bardziej przypominała w nim zbitego szczeniaczka.

Spojrzał na nią z ukosa, a potem – wbrew temu, co mówił – podszedł do niej. Przez chwilę wydawało jej się, że mężczyzna przymierza się, by ją objąć ramieniem, ostatecznie jednak stanęło na tym, że ujął jej podbródek i zwrócił jej twarz ku sobie.

- Owszem, wrócisz tam ze mną – jego głos brzmiał łagodnie i jakoś tak przyjaźnie. Ten ton tak bardzo do niego nie pasował, że przez chwilę patrzyła na niego ze zdumieniem. Zanim jednak zdążyła jakoś zareagować, Meallán kontynuował – Wrócisz tam ze mną i zaraz powiem ci dlaczego – zawiesił głos, jakby się nad czymś zastanawiając.

Wciąż nie puścił jej podbródka, toteż przez tę dość długą chwilę była niejako zmuszona podziwiać jego niebanalną urodę. Pełnej krwi elfem z pewnością nie był, a jednak zachował wiele ze szlachetności rysów swych przodków. Co tu dużo mówić, był przystojnym, młodym mężczyzną, a właściwie wyglądał na takiego, bo ile naprawdę miał lat, bogowie tylko raczyli wiedzieć.

- Nie wiem w jakich stronach się wychowałaś… – zaczął po chwili, a ona słysząc te słowa, pomyślała z goryczą, że wcale nie chciałby wiedzieć. – ale większość z nas żyje w świecie, który do idealnych nie należy. Mówiąc szczerze, jeśli to faktycznie bogowie go stworzyli, to wybitnie spartolili robotę. Ale do rzeczy… świat nie jest idealny, mężczyźni również nie są idealni. Wbrew temu, co być może miałaś okazję przeczytać lub usłyszeć w jakiejś miłosnej balladzie, nie są oni szlachetnymi rycerzami, którzy wychwalają cnotę damy swego serca. Mężczyźni są okrutni, agresywni i w większości zależy im tylko na jednym, mianowicie na tym żeby cię zaciągnąć do wyra i jeśli nie mogą tego zrobić, z tego czy innego powodu, nie masz co oczekiwać, że będą dla ciebie mili. Nie ma się więc co zalewać łzami, jeśli któryś odezwie się do ciebie niegrzecznie, lub wręcz chamsko. Należy puścić to mimo uszu, albo odszczeknąć się, ale tylko wtedy, gdy wiesz, że zdążysz uciec przed jego ciosem, a najlepiej, że jest ktoś kto cię przed nim obroni.

Wciąż patrzyła na niego ze zdziwieniem. Nie bardzo rozumiała do czego właściwie ta rozmowa ma prowadzić. Doskonale wiedziała jednak, że nie należy mu przerywać. Starała się więc słuchać i jak najwięcej zapamiętać.

- Płaczesz bo Horill nazwał cie małą rudą kurewką? – upewnił się mężczyzna wcale nie przejmując się tym, że w jego ustach nie brzmi to ani trochę lepiej. – Cóż, Brzydulko… bywa. Zapewniam cię, że nie raz i nie dwa przyjdzie ci słyszeć na swój temat gorsze epitety. Nie możesz za każdym razem wybuchać płaczem i pędzić przed siebie. Po prostu naucz się z tym żyć
- Ty nic nie rozumiesz! – warknęła zaciskając pieści tak mocno, że zbielały jej knykcie. Wzbierająca od miesięcy czara goryczy właśnie się przelała zalewając ją wodospadem żalu i złości. Tak bardzo chciała wyrzucić to z siebie, wywrzeszczeć mu wszystko prosto w twarz, a potem patrzeć, jak kuli się w sobie zmieszany tym, co usłyszał.
- Czyżby? – zagadnął tajemniczo jednocześnie spoglądając jej głęboko w oczy. Wzdrygnęła się pod wpływem jego spojrzenia. Wbrew temu, o czym jeszcze przed chwilą marzyła, to ona spłoszona spuściła wzrok i ani myślała ponownie go podnosić. Bała się spojrzeć w przejmująco zielone oczy Meallána, bała się tego, co mogłaby z nich odczytać.
- Nie męcz mnie, nie widzisz, że nie mam ochoty tam wracać – zapytała smutno wciąż nie patrząc na niego. – Dlaczego tak ci na tym zależy?
- Bo jesteś moją Brzydulką – odparł jakoś tak ciepło, serdecznie, zaraz jednak zepsuł wszystko, dodając – No już, zbieraj dupę w troki bo robi się coraz zimniej. Jak będziesz grzeczna, na dobranoc zaśpiewam ci jakąś ckliwą balladę.

Bez słowa ruszyła w stronę zejścia pod pokład. Nie żeby ją przekonał do swego zdania albo przekupił obietnicą opowiastki na dobranoc. Po prostu znała go już jakiś czas i doskonale wiedziała, że wszelki opór jest bezcelowy. Było w nim, w jego spojrzeniu, głosie i sposobie bycia coś takiego, co sprawiało, że za każdym razem traciła chęć stawienia oporu.

Gdy zeszli pod pokład, przystanęła na moment. Korytarzyk pogrążony był w półmroku, toteż odwróciła się, by lepiej go widzieć. Przez chwilę stał spokojnie, wreszcie jednak kiwnął na nią głową ponaglając jej pytanie.

- Zaśpiewasz mi dzisiaj tę ładną balladę? – zagadnęła cicho tak jakby bała się pytać.
- Nie będzie żadnej ballady - rzucił Meallán bez ogródek nawet na nią nie patrząc.
- Ale… obiecałeś! – jęknęła cicho. W jej głosie zabrzmiała nutka żalu, ledwo dostrzegalna, bowiem spodziewała się takiego obrotu spraw. Miała jednak nadzieję, że tym razem będzie inaczej.

Spojrzał na nią dobrotliwie i uśmiechnął się samymi kącikami ust. Zaśmiał się cicho pod nosem, a może jedynie westchnął, a potem pogładził ją delikatnie po policzku, jak nigdy wcześniej tego nie robił.

- Kłamałem – zabrzmiało w jej głowie chwilę przed tym, zanim otworzyła w oczy. Jego głos był tak samo wyraźny jak wtedy, gdy go słyszała, daleko i dawno temu. I tak jak wtedy, po policzku spłynęła pojedyncza łza, ostatni świadek dziecięcej naiwności.

Irial

Szedł cicho pogrążonym w mroku korytarzem. Nawet najcichsze skrzypienie deski nie zdradzało jego obecności. Nie musiał uważać, stopy po prostu same go niosły, on jedynie podążał za nimi.

Gdy wyszedł na dwór, chłodne, nocne powietrze buchnęło mu w twarz wyciskając z oczu łzy. Szedł dalej nie zważając na to, że bose stopy marzły na mroźnym wietrze. W sumie nawet nie czół chłodu, choć miał na sobie tylko płócienną koszulę, tak jakby to nie jego ciało przemierzało bezkres nocy.

Wrota stajni otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Przez szparę w drzwiach zajrzał do środka, a gdy przekonał się, że stajnia jest pusta, wślizgnął się do środka. Konie powitały go stukotem kopyt o klepisko i niespokojne rżenie. Najwyraźniej nie spodziewały się wizyty o tak późnej porze.

Podszedł do pierwszego boksu. Siwy ogierek spoglądał na niego bardziej z zaciekawieniem niż ze strachem. Zastrzygł ciekawsko uszami, a potem zabrał się do konsumowania kawałka marchewki, którym poczęstował go Irial. Po chwili w stajni zrobiło się gwarno, bowiem kolejne konie zaczęły uderzać nogami w drzwi swoich boksów również domagając się kawałka smakołyka. Gdy już każde zwierzę dostało przysmak, zaległa wreszcie cisza.

Nie wiedział, co go tu przywiodło, ale doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że trafił tu nie przez przypadek. Mimo zamkniętych odrzwi poczuł na twarzy podmuch wiatru, początkowo delikatne niczym tchnienie, wreszcie jednak o wiele silniejsze. Wiatr smagał jego twarz kosmykami włosów, a on czuł, że zaraz coś się wydarzy. Zwierzęta również musiały to czuć, bowiem znów zaczęły niespokojnie rżeć i tupać.

Wraz z kolejnym podmuchem nadciągnęło coś jeszcze. Potężna fala czystej, niczym nie skrępowanej energii uderzyła w jego tors wypychając z płuc powietrze. Zachwiał się pod jej naporem, a żeby nie upaść podparł się o drewnianą belkę.

Fala ustąpiła, jednak konie w dalszym ciągu były niespokojne. Zaniepokojony Irial odwrócił się i ku swemu szczeremu zaskoczeniu dostrzegł, że w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą spoczywała jego dłoń, płonął ognik. Płomyk tańczył w rytm delikatnych podmuchów wiatru, radośnie migotał rozcinając otaczający mrok.

Mężczyzna machnął ręką chcąc zagasić ogień, jednak ten, zamiast zgasnąć, spłynął na jego dłoń. Nie parzył, nawet nie był ciepły, po prostu skakał po dłoni wykonując slalom między palcami.


Konie rżały coraz głośniej i bardziej panicznie. Nieustannie przebierały nogami, stukały w boki boksów chcą się wydostać z pułapki. Irial nie zwracał na nie uwagi, pochłonięty obserwacją płomieni tańczących na powierzchni jego dłoni. Zaabsorbowany tą czynnością nie dostrzegł w porę nadciągającej kolejnej fali, większej i silniejszej od poprzedniej. Gdy wreszcie się ocknął, było już za późno.

Odrzwia stajni otwarły się z hukiem ustępując pod naporem silnego podmuchu wiatru. Również drzwi boksów pootwierały się i konie zaczęły w panice biec ku wyjściu. Irial jednak tego nie zauważył, w tym momencie miał na głowie zupełnie co innego.

Gdy wiatr otworzył wrota, Irial stał z rozpostartymi ramionami, tak jakby tylko czekał na to, co ma cię za chwilę wydarzyć. Zimny podmuch owiał jego ciało powodując na plecach gęsią skórkę. Płomienie na jego palcach rozpaliły się mocniej, po chwili zajmowały już obie dłonie, po kolejnej sięgały aż do łokci.

Potężna fala mocy uderzyła weń tak, że ponownie się zachwiał. Poczuł jak włosy biczują mu twarz kłębiąc się i wijąc wokół głowy. Płomienie płynęły po fałdach jego ubrania nie czyniąc im żadnej krzywdy. Gdy osiągnęły podłogę, zaczęły snuć się pozostawiając za sobą smoliste ścieżki spalonych źdźbeł trawy.

Jedna ze stróżek ognia dosięgła wreszcie stojącego pod ścianą stogu słomy i poczęła się po nim wspinać wysoko, ku krokwiom. Słoma momentalnie zajęła się ogniem nadając mu piękną, pomarańczowo-czerwoną barwę. Dopiero teraz Irial poczuł palący w twarz żar buchający z wielkiego ogniska. Dopiero teraz poczuł strach, pierwotny, prastary jak bogowie strach przed ogniem. Ogniste jęzory nieśmiało lizały kalenicę zostawiając na niej smoliste ślady.

- Nie! – wyrwało się z jego płuc dziwnie piskliwie. Nie był to głos dorosłego mężczyzny, a przestraszonego dziecka, które dopiero teraz zdało sobie sprawę z powagi swego czynu. – Nie – powtórzył cicho.

Słowa rozniosły się echem w jego głowie. Odbijały się od kości czaszki rozbrzmiewając ze zdwojoną siłą. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to nie on krzyczy, to ktoś szeptał mu do ucha jego własne imię, ktoś miły i bliski.

- Lamia – powiedział niemal bezgłośnie jeszcze zanim otworzył oczy.

Przez zaciśnięte powieki przebijało się delikatne światło. Otworzył oczy tylko po to, by przekonać się, że to faktycznie Lamia wypowiadała jego imię. Dziewczynka stała przed nim w pełni przytomna, z delikatnym uśmieszkiem na rumianej twarzy.

- Śniłeś – wyszeptała z przejęciem. – Śniłeś, widziałeś to co ja wtedy. – Nie czekając na odpowiedź zmieniła temat – Już poranek, czas śniadać.

Poranek – wszyscy

Kolejna noc dobiegła końca, a kolejny poranek był wyjątkowo parny i mglisty. Goście karczmy pod Złamanym Groszem stawili się tłumnie w głównej izbie, by zjeść pożywne śniadanie przed czekają ich męczącą podróżą.

Również Irial i jego towarzysze zjawili się, wypoczęci i głodni. Tym razem podczas posiłku towarzyszyła im również Lamia. Dziewczyna wyglądała na całą i zdrową, uśmiechała się, była zadziwiająco uprzejma.

Po śniadaniu goście rozeszli się w swoje strony. Część od razu ruszyła w dalszą drogę, inni wrócili do swoich pokoi, jeszcze inni wybyli w miasto, by załatwić znane tylko sobie sprawy i móc opuścić miasto. Karczma opustoszała, znów było w niej cicho i spokojnie, idealne miejsce odpoczynku dla strudzonego wędrowca.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.
echidna jest offline