Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-11-2010, 07:29   #52
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Podziękowania za gościnne występy.


Ludzie odchodzi i przychodzili byli częścią codziennego krajobrazu tak samo jak słońce czy pył. Mitch fokusowa się tylko na dziurze. I nie potrafił na niczym innym. Pamiętał jak stracił w dzieciństwie pierwszy ząb. Nie bolało, ale pustka w ustach wydawała się tak dziwna, że musiał co chwila dotykać tego miejsca językiem. A teraz zrobiła się w jego życiu taka dziura po matce… nieustannie ją czuł, podrażniał samym sobą. Czy kiedyś wypełnię tę dziurę? Sam siebie zapytywał. Jak z odległego snu pamiętał twarze i słowa… Susan, Thel, Verki, ojczyma… i odrętwienie. Jego wzrok przeniósł się ze ściany na sufit. Potem na stół… a potem znowu było ciemno i patrzył w mrok.

Gdy się obudził strasznie chciało mu się pić, a gdy już ugasił pragnienie to przypomniał sobie jak cholernie jest głodny. Sięgnął do plecaka by wyciągnąć kawałek suszonego mięsa – to miał najbliżej, nieomalże na wyciągnięcie ręki. A wyciągnięcie ręki to był chyba jedyny wysiłek na jaki go było stać. Zamiast na rację żywności jego dłoń natrafiła na coś innego… ponownie odnalazł to coś. Sięgnął głębiej i już z twardym kawałkiem rogacizny w gębie wpatrywał się na to coś. I tak się uporczywie wpatrywał zapominając sprawdzać językiem czy zęba w dalszym ciągu tam nie ma.

Urządzenie było z grubsza czarnym pudełkiem o wymiarach 15 cm x 10 cm x 2 cm. Jedna z jego największych ścianek była płaska i nieśmiało kojarzyła się z ekranem. W prospektach starego mechanika Mitch widział kiedyś podobne urządzenia, tylko, że dużo większe. Siedziały przed nimi szczęśliwe rodziny, a na tych ekranach wyświetlały się obrazy. Stary mechanik twierdził nawet, że miał kiedyś coś takiego, ale rozpadło się to już ze szczętem ze starości.

Przez ekran znalezionego urządzenia przebiegał ślad pęknięcia, ale nie wyglądał na to, by było to jakieś krytyczne uszkodzenie. Na górze był przesuwny włącznik, którego przesuwanie nie daje nic, a z tyłu odbiega krótki (25 cm) kawałek czarnego kabla zakończony postrzępioną, urwaną końcówką. Urządzenie miało też jeden popękany i niedomknięty otwór z boku, w którym siedział utknięty niebieski kartonik plastikowy o wymiarach ok. 2 cm x 2 cm. Urządzenie łatwo można rozkręcić odkrywając miejsce na rozlane i nienadające się do niczego 3 baterie alkaliczne, oraz komorę na elektronikę, w której wygląda na to, że wszystko z kablami (poza jednym pękniętym) i płytą do której są podczepione jest w porządku. Po oczyszczeniu wnętrza z piasku można odzyskać niebieski plastik.

Oddał się temu urządzeniu bez reszty , całkowicie go pochłonęło. W oczyszczenie i naprawę włożył całą wolę do działania jaka w nim została. Siedział najpierw delikatnie pozbywając się każdej drobinki pyłu i brudu. Następnie zajął się regeneracją uszkodzeń. Najpierw wymianą pękniętego kabelka - ze swojej magicznej graciarni wyszukał miedziany, najlepszy jaki posiadał a następnie go przemontował. Potem przyszedł czas na zajęcie się „niebieskim plastikiem” – starannie przeczyścił pędzelkiem potem szmatką i wsadził w miejsce w które najbardziej mu pasowało. Gdy zabierał się za zasilanie odczuwał niepokój co z tego wyjdzie? Trafienie na sprawne baterie niemożliwe dlatego musiał skoncentrować się na innym źródle zasilania. Nie miał żadnego sprawnego zasilacza więc postanowił spróbować podpięcia bezpośrednio do sieci. Do uszkodzonego kabla zasilającego dorobił wtyczkę tak aby pasowała do ich „elektrycznej sieci”. Nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego ile czasu mu to zajęło… dzień, dwa czy może trzy. Z całą pewnością parę razy kładł się spać, parę razy coś zjadł. Z drżącymi dłońmi i z pudełkiem w dłoniach ruszył przez miasteczko prosto do knajpy Wonga. Nie zatrzymywał się przy zdziwionych jego widokiem mieszkańcach. Wszedł do budynku ignorując wszystkich jego stałych bywalców zarówno tych starych jak i młodych. Wymienił z kimś jakiś zdawkowy uśmiech nim dotarł do właściciele.

- Potrzebuje napięcia. Odłączę szafę… tak na wszelki wypadek, żeby nie było problemów. Zaczął gorączkowo, gestykulując i pokazując co i jak. Rozbiegane spojrzenie tylko ślizgało się po twarzy rozmówcy. Właściwie to poinformował niż pytał o pozwolenie. – Dzięki! Rzucił na odchodne dorwał się do prądu. Robił to tysiąc razy więc wszystko miał opanowane w najmniejszym szczególe do czasu podłączenia nowego urządzenia. Serce waliło mu prawie tak jak wtedy gdy pierwszy raz położył się na Susan. Teraz jednak nie działał pochopnie, nie przystąpił od razu do szarży tylko dał chwilę na dojście do siebie jego nowej ulubienicy. Wysłuchał co miała mu do powiedzenia gotowy zareagować na każdy dźwięk zwarcia czy wskazujący na inne nieszczęście… a kiedy będzie gotowa naciśnie tam gdzie trzeba.

I stało się. Jednak sam sobie nie poradził… szybko ściągnął Pechowca. Jak się okazało łatwiej radzić sobie z problemami z czyjąś pomocą.

Ekran nieznacznie jaśnieje przechodząc z czerni w ciemną szarość, a obok włącznika rozbłyska zielona diodka. Czekał z zapartym tchem przez parę sekund, które wydawało się niemiłosierną wiecznością. Już wydawało mu się, że nic więcej się nie stanie, gdy ekran nagle zmienia tło na białe, a po środku pojawia się znak z napisem pod spodem

Witamy w systemie podręcznej nawigacji satelitarnej. Proszę czekać na załadowanie map i odbiór sygnału z transpondera

Pod spodem pojawiają się 3 migające rytmicznie kropki i znów przez chwilę czekanie... Na ekranie pojawia się czerwone okienko z kolejnym napisem

Zidentyfikowano problemy: 1) Brak karty pamięci, lub uszkodzona. 2) Brak autoryzacji na połączenie z satelitą Einstein 3XM78-Alfa

Nick przestając pedałować zagląda Ci przez ramię. Ekran czernieje i urządzenie wyłącza się. - Ups... - mówi przepraszająco po czym wraca do pedałowania, choć nadal zerka - To chyba starsze niż nawet ja jest. Dałbym głowę, że już coś takiego gdzieś widziałem... - pokręcił głową wzdychając - ale moja pamięć to istny śmietnik.

***

Musiał się stąd wyrwać… odejść od tego wszystkiego co było. Rozpocząć swoje życie na nowo. Odważyć się… zrobić pierwszy krok… Wschód…

Przyszedł do niej. Do końca nie wiedział dlaczego to jednak ostatnio na to proste pytanie niezwykle ciężko było mu znaleźć odpowiedź. Przyszedł, po prostu. Teraz tu był i się jej uważnie przyglądał. W końcu postanowił się odezwać - Mówiłaś, że warto iść na wschód… chyba na mnie już czas. Nie wiem czy akurat tam powinienem iść, ale chyba warto wysłuchać tego kto ma coś do powiedzenia. Zatem jestem i zamieniam się w słuch.

- Obawiam się, że nie dostaniesz ode mnie, tylu odpowiedzi ilu byś chciał – miała zmęczoną twarz i pogrążone oczy, widać było, że niewiele ostatnio spała – Urodziłam się na wschodzie, ale zabrano mnie stamtąd jako dziecko. Nie pamiętam wiele… W każdym razie to było wielkie miasto nad oceanem. Myślę, że miało kilka tysięcy mieszkańców. I wydaje mi się, że są inne takie miasta. Również na Wybrzeżu.

Zamilkła na dłuższą chwilę. W stojącym na wolnym ogniu garnku zagotowała się woda. Verka podała Mitchowi kubek z pustynną herbatą. - Moje wspomnienia są niewyraźne. Słyszałeś, że nim mnie znalazł Sesibon wiele miesięcy spędziłam na Pustkowiach? Sama.

Chłopak pokiwał głową. Jak wszyscy w Bluff wiedział, że Verka wiele przeszła nim trafiła do Bluff. - Już wtedy mi się zacierały. Ale wydaje mi się, że na ziemi jest kilka wielkich lądów, lądy otaczają wody nazywane oceanami. Podobno wojna zaczęła się na innym lądzie. O tym wszystkim mówiła mi matka. I inaczej liczono lata, tam gdzie się urodziłam, było ich dużo więcej niż 71. Te miasta są daleko, ale mnie zabrano stamtąd krążownikiem i dojechałam do Alice. Jechaliśmy kilka dni.
- W Alice byłam krótko. Uciekłam
– wstała z krzesła - … zaczekaj moment.

Otworzyła szafę i coś wyciągnęła z metalowego pudełka. - To ukradłam – pokazała niewielki, prostokątny kawałek plastiku – To nazywało się przepustką. Z Alice zapamiętałam metalowe siatki i bramy, przy bramach stali uzbrojeni ludzie. Przepuszczali mnie gdy im to pokazywałam. To właśnie chciałam ci dać.

Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Próbował się jeszcze dopytywać o Alice, o drogę, o liczbę mieszkańców. Niestety nie usłyszał zbyt wiele więcej. Kobieta opowiadała o wydarzeniach sprzed wielu lat i to o tych, o których próbowała zapomnieć. To co wyniósł z tych odwiedzin oprócz „przepustki” to cel. Jasny i konkretny, dość ambitny i nade wszystko wymagający wielu przygotowań.

Problemy same się mnożyły im brnął dalej tym więcej… jak określić kierunek? Co z wodą? Jak przetrwać upał? Co zabrać? Z kim? Kiedy wyruszyć? Jak tam dotrzeć?

Kompas mógł mieć Wong albo rusznikarz… ten pierwszy nie maił, a tego drugiego porwali. Postanowił sprawdzić jego budę. Niestety tam go nie znalazł. Wprawdzie nie wyszedł z pustymi rękoma to jednak bez czegoś bardzo ważnego. Kiedyś pokazano mu taką sztuczkę z magnesem i wodą. Rzeczywiście pokazywało to północ, ale przecież na pustynię nie będzie targał ze sobą „wodnego kompasu”. Gdyby to jakoś szło zrobić inaczej. Postanowił skonsultować to z Rufusem, może on coś wygłówkuje.
Mógł kierować się gwiazdami, nie był w sumie takim totalnym leszczem w tych surwivalowych zagadnieniach. W końcu, żył tam gdzie żył, nie bez znaczenia było też te ostatnich kilka miesięcy. Tym bardziej, że Zero był wyjątkowym osobnikiem jeżeli chodzi o naukę „jak nie zginąć poza Bluff”. Uczył nieustannie, mówiąc zrób „to i tamto… tego nie rób tamtego unikaj… ta gwiazda jest tu a ta pokazuje to, czy to znaczy to… a tak będzie lepiej niż tak”. Wędrówka w gwieździstą noc nie byłaby głupim pomysłem. I tak trzeba było unikać marszu w słońcu to by go szybciej zabiło niż by tego chciał. Słońce… wykombinował dużą płachtę materiału i kilka aluminiowych rurek nawet nie wiedział do czego służył ale teraz idealnie nadadzą się do robienia „daszku” pod którym będzie można się skryć przed słońcem. Oprócz naostrzenia noża, reperacji garderoby, uzupełnieniu ekwipunku, segregacji tego co konieczne do wzięcia, ważne, mniej ważne, nieważne, graty i zrobienia wszystkiego tego co trzeba zrobić nim się wyruszy w podróż do jakiej mało kto byłby zdolny i nie zamierzało się już nigdy więcej wracać. Z całą pewnością zajmie mu to dużo czasu.

Musiał jeszcze też znaleźć chętnych żeby to wszystko było możliwe. Zaczął od tych z którymi już podróżował. Jak się okazało nie zostało ich tak wielu i to brakowało tych kluczowych. Jednak po kolei z każdym nich porozmawiał… z osobna i ze Szwedami.

Szwedom złożył niezapowiedzianą wizytę po kilku dniach od szczęśliwego powrotu Viggo w jednym kawałku. Prawdę powiedziawszy to po nie odnotowanym przez niego powrocie. Ale teraz to zupełnie nie istotne. Po odejściu Danga i Enoli nie było wśród nich speców od przetrwania w dziczy to jednak przez te pół roku zdążyli dużo się nauczyć i on i rodzeństwo. Wspólnymi siłami mieli szansę… zresztą Viggo to swoją akcją dobitnie udowodnił, podobnie zresztą jak umiejętności bojowe. Chwilę się im przyglądał. Wyglądał praktycznie jak kiedyś uśmiechnięty i zadowolony z życia dzieciak… przynajmniej z maską mu to wychodziło. Oczy jeszcze nie chciały błyszczeć i żyć jak kiedyś ale już zmierzały w tym kierunku. Widać było, że nie lubił pokazywać tego co w środku… a co ważniejsze to że chyba był w tym dobry. Zadowolony z życia dzieciak.
- Na mnie pora… chyba to miasto jest dla mnie za małe. Zaczął, w końcu musiał powiedzieć po co przyszedł. – Nie widzą szansy na odnalezienie śladów ani Danga ani tych samochodów. Nie wierzę w to, że moglibyśmy znaleźć ich ślady po tylu dniach. Jeżeli on uważał, iż może zgubić ślady wielkich wozów po 24 godzinach to tym bardziej ludzie nieobeznani z tropieniem jak my mają marne szanse. Mimo wszystko odchodzę. Przyglądał się im uważnie, jakby z ich twarzy próbował dowiedzieć się co myślą.

Viggo przyjrzał się chłopakowi przekąsając placek przy stole. Lewdo co wąs mu się sypał pod nosem, a już musiał przeżyć swoje małe, prywatne piekło. Jeśli w Bluff ktokolwiek mógł cieszyć się prywatnością, myślał sobie. - Siadaj. Zjedz co. - rzucił zapraszająco z pełna gębą oczami wskazując na półmisek placków z pomidorami. Starał się nie okazywać młodzieńcowi, ani litości, ani patronowania.

- Oczywiście nie teraz, nie za godzinę czy choćby jutro. Oczywiście trzeba by się było przygotować i to dobrze. Przyszedłem was jednak zapytać czy byście chcieli się zabrać ze mną.

Chyba my wszyscy ze Skurwielem - dokończył w duchu Viggo, zerkając na siedzącego na baczność obok stołu, rudego żebraka.
- Za małe miasto.- odsunął butem wolne krzesło w kierunku stojącego w progu Mitcha. -Żeby dać dyla z Bluff wystarczy iść przed siebie w dowolnie wybranym kierunku... - popił ciepłym jeszcze mlekiem - byle nie południowym - dodał ponuro, jakby wszystkie inne były rzeczywiście bezpieczne. - Więc co kiego za nimi? - zapytał niby obojętnie testując chłopaka i czując na sobie wzrok stojącej w drzwiach między salonem a kuchnią Issy. Chciał usłyszeć po co chłopak tak naprawdę przyszedł. Świadomą deklarację wyboru.

- Nie za kim, ale dokąd. Odpowiedział spokojnie. Tym razem już nie chciał chować się za jakimiś głupim pretekstem. Odchodził i już. Na chłopski rozum jednak mogli się spotkać z właścicielami pojazdów. Zamiast najpierw udać się na wschód mogli wybrać południe by potem odbić. - Na początek Alice, a co potem to się zobaczy kiedy się uda. Słowem kluczem było “kiedy” nie “jak” pomimo, iż żaden mieszkaniec Bluff tam nie dotarł to mimo wszystko młody powiedział kiedy i powiedział to z premedytacją.
- Jeżeli będziecie chętni to możemy się zacząć przygotowywać i ruszamy, jeżeli nie... hmmmm będę musiał poszukać kogoś innego. Dajcie mi znać jak najszybciej.

- Wyruszamy jutro o świcie na południe - odpowedział Vigo rzucając placek Skurwielowi, który tamten złapał w locie. - Bądź gotowy.


- A dlaczego na południe? Idąc do Alice wygodniej będzie nam jednak udać się najpierw na wschód, w jaskini Morganów będziemy mogli skorzystać z zapasu wody... a tej nigdy za wiele. Tryb rozkazujący w najmniejszym stopniu się mu nie spodobał. Jednak nie przejął się nim zbytnio. Oprócz kierunku nie pasował mu jeszcze termin wymarszu. Ale z tym mógł chwilę poczekać, chciał wiedzieć co tak się podoba jednookiemu w południu.

- Bo jednak zostawić tak tego nie można. - Viggo z jednej strony zwiódł się na odpowiedzi chłopaka, z drugiej jednak ucieszył się szczerością. - Tam dokąd poszli musi coś być. Przecież nie wywlekli połowy miasteczka na spacer do nikąd. Dlatego na południe. Bardziej mnie to tera interesuje jak Alice. - chociaż chyba najbardziej zależało mu na Matyldzie. - Już i tak za długo na dupie siedzę przez to - powiedział wskazując na Hyrowy opatrunek na policzku. - Jestem gotowy a Wong musi nas wyprawić... - dodał patrząc na Issę wiedząc, że siostra widziała jak się pakował, lecz czuł, że nie może podjąć tej decyzji za nią - Pójdź z nami na południe Mitch - mówił wzrokiem odgoniwszy Skurwiela od sępienia przy stole. - A jak po kilku dnich nie znajdziemy ich tropu, odbijemy razem do Alice. I więcej wiary. Tylko ją mieliśmy ruszając za Tybalami. I cel.... - dodał ściszonm głosem - Możesz naprawić to do jutra? - zmienił temat wyjmując spod stołu kuszę. - Po moim ojcu... Znosi na lewo i często się zacina.

- Nic nie zaszkodzi spróbować. Z zacinaniem nie powinno być kłopotu jednak ze znoszeniem to już bardziej skomplikowana sprawa. Mnie aż tak bardzo się nie śpieszy więc swoimi gratami mogę zająć się później. Sam mam jeszcze parę rzeczy do przygotowania. Wziął do ręki kuszę i jej się uważnie poprzyglądał. – Co się zaś tyczy wyruszenia na ratunek to ta ekipa wyszła kilka dni temu. Z całym szacunkiem, ja nie jestem takim optymistom żeby się mierzyć z tymi co tu przyjechali ani wierzyć w to, że się ich ślady odnajdzie. Nie wspominając już o dogonieniu.

- Na mój rozum sama wyprawa do Alice jest już sama w sobie dość karkołomna. Utrudnianie jej jakimś łażeniem wkółko jest co najmniej ryzykowna. Zważywszy na to, że na tropach znamy się delikatnie mówiąc kiepsko. Powiedział szczerze co myśli o pomyśle włóczenia się po pustyni za porywaczami. Bez sprzętu, bez umiejętności, bez wiedzy i bez dostateczne siły żeby się im przeciwstawić na pustyni. – Moim calem jest Alice. Zamiast się wlec po śladach trzeba iść tam gdzie można uzyskać informację o tych zawodnikach… czyli do największego miasta w okolicy. Nie wierzę żeby jak ktoś posiada samochody nie zjawił się właśnie tam.

- Poza tym ja ryzykuję tylko własną skórką… a jak mniemam ty jeszcze czyjąś. Spojrzał na Issę szukając w niej wsparcia w rozmowie z bratem. Nie miał wielkiej nadziei pamiętając jak postawił na swoim w jaskini Morganów. – Moja droga wiedzie na wschód z postojem u Morganów na uzupełnienie wody. Muszę coś jeszcze przygotować i może uda się kogoś zwerbować dodatkowo.

- Postaram się, żeby twoja kusza była gotowa do rana. Jeżeli zmienisz zdanie i decydujesz się rozpocząć poszukiwania od Alice to daj znać Podziękował za posiłek, wstał i się pożegnał.

Wrócił do siebie żeby zająć się kuszą i innymi przygotowaniami...
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 11-11-2010 o 08:26.
baltazar jest offline