Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-11-2010, 01:01   #51
 
Carrington's Avatar
 
Reputacja: 1 Carrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodzeCarrington jest na bardzo dobrej drodze
A gdyby człowiek znał miejsce swojej śmierci? Jakimś sposobem ujrzał je we śnie, pijackim lub narkotykowym widzie albo mając po prostu omen podczas porannego golenia. Jakąś częścią swej duszy uwierzył to co widział i przysiąg sobie na wszystkie świętości, że jego noga nigdy tam nie postanie. Czy zyskałby w ten sposób namiastkę nieśmiertelności?
Czy może Los ruszyłby jak wściekli gliniarze za uciekającym, byłym kolegą, który chce wyjawić ich grzechy, cel mając tylko jeden: sprowadzić anomalię na właściwą drogę- do miejsca kaźni!

„On nie czuje nic,
On nie wie co to płacz czy śmiech.
A gdy nadejdzie noc…
Przyniesie tylko śmierć i strach”


Może jednak nie ma czegoś takiego jak Przeznaczenie, albo jest tak leniwe, że czeka oparte o ścianę, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami poziewując co chwilę- nawet nie kryjąc swojego znudzenia. Biorąc wszystko na spokojnie, pełen relaks.
Gdy Go wtedy zapytać:
-Czy to Cię nie martwi, że tam na padole ziemskim chodzi Nieśmiertelny?
Splunąłby i po chwili zastanowienia odpowiedział sennie:
-Kiedy ludzie poczynają się w łonie matek jest to początek ich umierania. Czasami krótszy, czasami dłuższy, ale nieunikniony.
Miałby sporo racji. Jak krople wody bez wytchnienia mordują skale drążąc ją, tak każda chwila rzeczywistości zadaje nam śmiertelny cios:
-Kap, kap, kap, tik-tak, tik-tak, tik-tak… Śmierć ostrzy kosę!!!

Można zapytać czy one robią to z zimną krwią niczym zawodowy morderca przystawiający do skroni ofiary pistolet z tłumikiem? Dla niego to tylko kolejne zlecenie (już nawet nie czuje adrenaliny), a życie drugiego człowieka jest warte tyle co kula, która zaraz rozbebeszy jego mózg- niecałe trzydzieści pięć centów za nabój.
Może są tylko bezmyślne- takie dzieci wyrywające skrzydełka muchom, albo podpalające mrowisko, żeby sprawdzić co się stanie.
Cóż można odpowiedzieć? Tylko tyle:
-Zapytaj kropli deszczu czy czuje się odpowiedzialna za powódź.


Thel obudziła się na werandzie domu niedaleko Zacisza.
To zaskakujące jak przypadki mają wpływ na nasze życie. Gdyby wstała dwadzieścia minut wcześniej stawiłaby się o czasie na zbiórkę i razem z Dangiem, Enolą, Prostem i Feddem ruszyliby za pojmanymi. Może by nie pamiętała o kartach, albo tamci (w przypadku gdyby jednak sobie przypomniała) zaczekaliby na nią kiedy wróci z Baru ze swoją talią. Może by nawet ktoś poszedł jej poszukać gdyby się spóźniała i… uratować ją?
Z drugiej strony: obudzenie się dwadzieścia minut później też zmieniłoby cykl wydarzeń dnia. Od Hyry i Nicka dowiedziałaby się o tym, że reszta wyruszyła bez niej. Zastanowiłaby się i znalazłaby na spokojnie najbardziej sensowne wyjście: poczekanie na powrót Viggo. Bez pośpiechu oraz braku innych zajęć układałaby sobie pasjanse i sączyła bimber do końca dnia siedząc w przybytku Pana Wonga.
Tak czy owak w obu przypadkach nie spotkałaby Ann Morgan.

Kap, kap, kap…
Przeciągnęła się. Za stara już była na spanie w tak niekomfortowych warunkach. W plecach coś łupnęło. Grymas przebiegł po jej twarzy. Powoli wypuściła powietrze z płuc. Uśmiechnęła się. Czego mogła chcieć więcej: od zera znowu do bohatera.
-A będzie jeszcze lepiej.- powiedziała do siebie.
Zadowolona włożyła ręce do kieszeni kurtki i pogwizdując jakieś wesołe melodyjki ruszała w kierunku Baru. Kiedy dotarła na miejsce nie zastała nikogo.
-Misiu- Pysiu, jesteś tu?- zapytała w przestrzeń, ale odpowiedziała jej tylko cisza.
-HOP, HOP!!! JEST TU KTOŚ?!? NICK?!? KTOKOLWIEK?- zawołała i znowu zero odzewu. Weszła głębiej. Ręką wodziła po oparciach krzeseł i blatach stołów. Rozglądnęła się wokoło.
-Gdzie się wszyscy podziali?- zapytała samą siebie.
Poszła do kuchni. Rzeczy naszykowane dla niej i innych czekały na stole. Jedynie te należące do Fedda zniknęły.
-Co jest?- zdziwiła się podchodząc do nich.
Odruchowo, tak samo jak to robi się z paczką papierosów i kluczykami od auta gdy wraca się do domu, sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła talię kart. Położyła ją przy pakunkach. Ściągnęła kurtkę i powiesiła ją na wieszaku. Chwilę trwała w zamyśleniu po czym udała się do pokoju Pana Wonga.
Leżał w łóżku. Spał śniąc o koszmarze ostatnich dni. Mówił coś przez sen. Rudowłosa podeszła i położyła się obok niego. Przytuliła się.
-Ciii. Już dobrze. Jestem przy Tobie, nic Ci już nie grozi.- szeptała mu do ucha. Po chwili jego ciało rzeczywiście się uspokoiło. Thel zdrzemnęła się chwilę czując ciepło mężczyzny.
Kiedy się obudziła po paru minutach stwierdziła, że właściciel Baru siedział na kraju łóżka i patrzył przez okno.
-Cześć Kochanie- wstała i pocałowała go w policzek.- Zaraz wyruszam. Pozwolisz, że się tutaj trochę ogarnę?
Stary człowiek nie powiedział nic, a ona, niezrażona tym, chwyciła za szczotkę i rozczesywała włosy. Mówiła dalej nie przyjmując do wiadomości tego, że rozmówca nie zwraca na nią najmniejszej uwagi. Kiedy wreszcie zamilkła rozczesując większy kołtun włosów, Wong wreszcie przemówił. Chciał, żeby zostawiła mu album ze zdjęciami.
Zaczerwieniła się na twarzy, a wstyd wzrastał za każdym wypowiedzianym przez mężczyznę zdaniem. I każdą chwilą ciszy. Później w pokoju zapadło milczenie.
-Przepraszam… ja… nie chciałam. Tak jakoś wyszło…- tłumaczenie złodzieja złapanego na gorącym uczynku.
Podniósł rękę w geście, który nakazywał jej milczenie.
-Po prostu zostaw mi go. Nie chcę, żebyś go zabierała. Kiedy Viggo wróci i z resztą grupy udacie się na Pustkowia możesz pójść bez albumu.
Fakty zlepiły się w całość. Emocje znowu zaczynały brać górę nad logicznym myśleniem. Jej oczy robiły się coraz szersze.
-Ale ja nie czekam na Viggo!- wydukała.- Ja idę z Dangiem.
-No to jesteś z deka trochę, moja droga- w jego głosie nie było nawet krzty uczucia.- Ruszyli z samego rana jak tylko nastał brzask.
Rzuciła szczotką na komodę i chwile później nie było jej już w pokoju. Wtedy Wong widział ją ostatni raz. Między Bogiem, a prawdą był też ostatnią osobą, która ją widziała. Oczywiście nie licząc jeszcze Morganowej.

Pędziła w dół do kuchni. Jej umysł nie zarejestrował nawet tego, że z szafy grającej w głównej sali dochodziła muzyka. Narzuciła na ramiona kurtkę wyciągnęła szybko z plecaka album ze zdjęciami. W pośpiechu wypadł jej z rąk na stół otwierając się i przykrywając karty. Nic nie zauważyła i nie miała już czasu na to, żeby sprzątnąć za sobą. Myślami była już przy Dangu oraz przy tym jakimi wymyślnymi epitetami go obdarzy za to, że na nią nie zaczekał.
Biegła przez opustoszałe miasto. Wszyscy spali, albo chlali już bimber. Nie było żadnych świadków jej rajdu. Minęła dom Morganów. Ruszyła w kierunku horyzontu i nagle przyczepiła się do niej natrętna myśl:
-Czegoś zapomniałam! Czegoś zapomniałam!- chwyciła się za jedną kieszeń, potem za drugą. Następnie zatrzymała się i rzuciła plecak w piach. Ściągnęła kurtkę i jeszcze raz przepatrzyła wszystkie jej zakamarki. Potem sprawdziła kieszenie bluzy i spodni.
-Szlag! Szlag! Szlag!- powtarzała raz za razem.
W przypływie nadziei wywaliła wszystko z plecaka.
Ani śladu jej kart. Każdy ma jakiś przedmiot do, którego jest bardzo przywiązany. Po pewnym czasie w irracjonalny sposób taka rzecz nabiera zdolności niemal magicznych. Nie możemy się bez tego obejść twierdząc, że przynosi nam szczęście, a kiedy przez przypadek jesteśmy od takiego Idola oddzieleni czujemy złość, przygnębienie, rozgoryczenie na samych siebie i strach przed stratą czegoś co stało się przecież cząstką nas.
Thel zapodziała gdzieś swoje karty, które dostała od tatki.
-SZLAG!!!- wykrzyczała swój gniew Pustkowiom. Zebrała manatki i ruszyła w drogę powrotną do Bluff uważnie rozglądając się w poszukiwaniu zguby.

Po paru minutach dotarła w pobliże domu Morganów.
-Szukasz czegoś?- usłyszała kobiecy głos i spojrzała w kierunku z, którego on dochodził. Ann patrzyła na nią. Siedziała na schodach przed gankiem. Czarne włosy spływały luźno na ramiona, czerwona sukienka, długie palce obydwu rąk splecone razem spoczywały na kolanach.
-Tak. Biegłam i chyba po drodze wypadły mi karty- odpowiedziała barmanka.- Nie widziałaś ich przypadkiem?
-Tutaj nie, ale jeśli nie znalazłaś ich na tam- wskazała głową w stronę pustyni- to myślę, że lada chwila zgłosi się szczęśliwy znalazca zwłaszcza, że wszyscy wiedzą kim jest ich właścicielka.
-Myślisz?- pytanie retoryczne ze strony Thel. Dalej się rozglądała.
-Nie martw się. Na pewno nie zginą. To małe miasteczko.- pocieszała ją czarnowłosa.- Tymczasem wpadnij do mnie na herbatę. Na pewno jesteś zmęczona po trudach ostatnich dni.- rzuciła beztrosko, ale w oczach pojawiło się coś złowrogiego. W normalnych warunkach szulerka rozpoznałaby co się święci, ale nie teraz- była zbyt wytrącona z równowagi swoją stratą, żeby zwracać uwagę na świat dookoła.
-Nie… to znaczy nie chciałabym się narzucać.- słabo zaprotestowała, ponieważ gorączkowo myślała o talii.
Morganowa wstała i podeszła. Chwyciła Thel za ręce, a następnie pociągnęła ją w stronę domu. Niby lekko, ale z pewną nutą bezwzględności.
-No nie daj się prosić!- zaśmiała się Ann- Muszę ci chyba przecież podziękować za nie zostawienie nas w potrzebie przez cały ostatni rok.
To przełamało opory Rudowłosej. Na chwilę przestała myśleć o swoim problemie. Prawdę mówiąc trochę ją ta wylewność zaskoczyła. Nigdy nawet nie wyobrażała sobie, że ktoś będzie jej dziękował. Może dlatego, że to po części ona była winna tym wydarzeniom. Czas zaciera uczucia i mitologizuje nas samych. Kobieta już nie pamiętała kto tak naprawdę puścił wszystko w ruch.

Znalazły się po chwili w domu. Thel nigdy nie miała przyjemności być zaproszona do siedziby Morganów. Wnętrze zrobiło na niej wielkie wrażenie. Pomimo roku rządów Gderliwej Rosie, pomimo całego bałaganu (chociaż ten zaczynał już swój odwrót od kiedy wczoraj zjawiła się prawowita właścicielka) to co zobaczyła barmanka wprawiło ją w osłupienie. Z rozdziawionymi ustami patrzyła na meble i drewniane schody. Wszystko ręcznie robione. Ten kto budował ten dom był prawdziwym stolarzem- artystą, ale dla niej słowo artysta abstrakcyjnym pojęciem. Sama abstrakcja zresztą też.
-Pójdź do salonu i czuj się jak u siebie- powiedziała Ann.- Ja idę do kuchni. Zaraz wracam.- zniknęła chwilę później zostawiając dziewczynę w niemym zachwycie. Ta, chwilę postała później ruszyła do przodu jak zahipnotyzowana. Nie zwracała uwagi na śmieci pałętające się jej pod nogami i dobiegający zewsząd zapach bimbru.
Kiedy stanęła w drzwiach pokoju, nazwanego przez gospodynię salonem, oczy o mało nie wyszły jej z orbit. Po drugiej stronie przy ścianie stało wielkie drewniane pudło bez wieka. Wewnątrz znajdował długi, chyba metalowy pręt zakończony kółkiem (wydawało się, że są z jednego kawałka). Szczyt zdobiła okrągła tarcza z dziwnymi symbolami i dwoma patyczkami- jednym dłuższym, drugim krótszym.
Dopiero gdy Ann zjawiła się z kubkami gorącego naparu Thel otrząsnęła się. Nie za bardzo wiedziała co powiedzieć (gdyby ktoś zobaczył ją teraz nie potrafiącą dobrać słów i pobiegł do miasta ogłosić tą wieść nikt by mu nie uwierzył). Usunęła się na bok, żeby przepuścić właścicielkę.
Matka Sesibona położyła herbatę (to nie była prawdziwa herbata tylko tak na nią wszyscy zwyczajowo mówili. Jakieś zielsko gotowane razem z wodą, aż osiągnie stan wrzenia). Odsunęła krzesło i zaprosiła ruchem ręki swojego gościa, żeby usiadła.
Kiedy Thel zajęła miejsce przy stole gospodyni podeszła do pudła, które wywołało taki zachwyt. Lewą ręką odsunęła lekko dekolt, a prawą wyciągnęła wisior naszyjnika na zewnątrz. Kształt wyglądał mniej więcej tak:

qp

Następnie chwyciła go i przyłożyła do dziurki po lewej stronie pudła. Przekręciła je parę razy powodując wielki jazgot jakiegoś mechanizmu wewnątrz. Później wprawiła metalowe kółko z prętem w ruch. W pomieszczeniu rozległ się miarowy dźwięk…

…tik- tak, tik- tak, tik-tak…
Po chwili coś znowu zajazgotało i wszystko umilkło. Ann uśmiechnęła się smutno i popatrzyła w podłogę.
-Pamiątka rodzinna. Od zawsze w tym domu. Podobno jej historia sięga czasów kiedy świat wyglądał inaczej.- powiedziała to ni do siebie, ni do gościa.
Na chwilę zapadło kłopotliwe milczenie jakby zapomniała o rzeczywistości, ale chwilę później otrząsnęła się i powiedziała:
-No dalej Thel, pij, bo ci wystygnie!
Rudowłosa była trochę onieśmielona tym co zobaczyła i usłyszała. Potulnie sięgnęła po kubek i zaczęła sączyć zawartość małymi łykami, żeby się nie oparzyć. Nie smakowało to zbyt dobrze nawet jak na tutejszą herbatkę, ale nie chciała być nie miła w stosunku do pani domu i odmówić poczęstunku.
Tymczasem gospodyni opowiadała o tym jak wyglądało jej życie dawniej, w lepszych czasach. O wszystkich smutkach i radościach (szczególnie o Sesibonie, który teraz przebywał gdzieś na dworze ze swoimi najlepsiejszymi kumplami). Ani razu nie tknęła swojego kubka.
Kiedy zaczęła zbliżać się do wydarzeń minionego roku szulerce zakręciło się w głowie jak po solidnym łyku czystego bimbru z bali. Ze zdziwieniem powąchała napar- nie było w nim, ani grama procentów.
-Skąd to upicie?- pomyślała przez chwilę.
Ann tego nie zauważyła, albo nie chciała tego zrobić. Popatrzyła na Rudowłosą, podeszła do stołu, nachyliła się i oparła rozpostarte dłonie na blacie. Nienawiść wyzierała z jej oczu.

Śmierć ostrzy kosę!!!
Thel skuliła się w sobie. Mogła tylko słuchać tego co ma jej do powiedzenia Morganowa. Zawroty głowy były coraz większe.
-Pamiętam jak dziś tę noc w, której Star wrócił z Baru- mówiła.- Mówił, że znalazł kogoś kto mu pomoże odnaleźć tego truciciela Mela. Z początku uznałam to za bajdurzenia.
W tamtym czasie wiecznie bolała go głowa i wygadywał nie stworzone rzeczy na temat Zła ukrytego w Bluff. Ignorowałam go, aż pewnego dnia zjawił się w domu tak podekscytowany, że nie mógł nigdzie usiedzieć. Cały czas powtarzał, że już niedługo uwolni syna od choroby, że znalazł w mieście sojusznika, który mu pomoże zwalczyć całe Zło.
Z ciekawości zapytałam któż nim jest. Nie zgadniesz Thel czyje imię wtedy usłyszałam?- głos Ann ociekał jadem.
Adresatce pytania nie podobał się kierunek w, którym ta rozmowa się toczyła. Poza tym miała wielką ochotę puścić pawia.
-Następnej nocy- kontynuowała gospodyni- spłonęły książki i spichlerz, a z rana odbył się sąd. Nikt nie zaprotestował przeciwko wypędzeniu, a tak zwany sojusznik nawet się nie pojawił!!!- twarz Ann ogarnęła prawdziwa wściekłość.
Thel spadła z krzesła na podłogę. Cały wysiłkiem próbowała się podnieść, ale nie była w stanie kiedy świat wirował wokoło jak oszalały. W ostatnim akcie desperackiej próby ucieczki zaczęła się czołgać do wyjścia.
Ann podążała za nią mając ręce splecione na piersiach. Mówiła dalej, teraz nieco spokojniej:
-Wiesz jak to jest być skazanym na śmierć? Bez nadziei na wybawienie. Czy wiesz o tych wszystkich uczuciach, które były moim udziałem tam na Pustkowiach? O oddechu Śmierci na karku?- podeszła do pełzającej po podłodze postaci. Popchnięta butem Thel przewróciła się na plecy. Ann pochyliła się nad nią, żeby delektować się widokiem duszącej się ofiary. Zobaczyła paniczny strach w oczach.
-I wtedy zjawiają się oswobodziciele. Znajdują nam schronienie i pomagają nam mimo tego, iż narażają się całemu miastu. Wysondowałam ich w taki sposób, że żadne nie zorientowało się w tym. Wiesz co powiedzieli?- pytanie retoryczne do ofiary.- Z ich ust zawsze padało jedno i to samo imię. Jedna osoba, która to zorganizowała. Może to były wyrzuty sumienia?- kolejne pytanie na, którego odpowiedź nie czekała.
Thel drapała rękami o podłogę, a nogi bezwiednie szurały wokoło. Karykatura owada- może i nawet byłoby to śmieszne gdyby nie okoliczności.
-Star nic nie powiedział, ale majaczył we śnie.- Ann popatrzyła w okno jednocześnie mówiąc dalej.- Wiesz? Wtedy byłam ci w stanie wybaczyć, ale pewnej nocy zjawili się Trybale.- głos jej zadrżał.- Od tamtej chwili hodowałam w sobie gniew. Obiecałam sobie, że cię dopadnę i sprawię ból taki jaki sprawiłaś mnie i mojej rodzinie.
Kobietą na ziemi wstrząsnęła seria drgawek.
-Od Hyry dowiedziałam się trochę na temat pewnego zioła.- kontynuowała opowieść nie zważając na to, że Thel wpadnie za niedługo w stan agonalny.- Nazywa się szalej jadowity. Z początku powoduje stan zbliżony do upojenia alkoholem, później następują dreszcze, a stąd już blisko do utraty przytomności kończącej się śmiercią.
Odwróciła się na pięcie i podeszła do stolika. Ujęła swój kubek i wróciła z nim z powrotem. Ciało Rudowłosej drgało cały czas, na ustach pojawiła się piana, a źrenice znikły jakby ukrywały się gdzieś w oczodołach. Na Ann spoglądała para białek, ale ona tym nie zrażona wylała na twarz kobiety całą zawartość pojemnika trzymanego w ręce.
-Miłego umierania, zdziro!- epitafium w sam raz na grób.
Zabójczyni wróciła do kuchni dogasić ogień w piecu na, którym gotowała wodę. Potem zajęła się oporządzaniem domu traktując ciało leżące na podłodze w salonie jak jakiś zbędny dywan.
Po pewnym czasie przyklęknęła przy zwłokach by sprawdzić puls. Ciało było zimne więc zaciągnęła je do piwnicy i ukryła pod stosami szpargałów, które zawsze walają się w takich miejscach.
Dopiero parę dni później Ann Morgan wykopała płytki grób w, którym spoczęły zwłoki Thel Williams.

Każde miasto ma jakieś tajemnice i sekrety. Każde miasto ma jakieś nie odkryte trupy zagrzebane pod podłogami domostw.
 
__________________
Grunt to walka zespołowa- zespół to więcej celów dla przeciwnika

Ostatnio edytowane przez Carrington : 08-11-2010 o 01:07.
Carrington jest offline  
Stary 11-11-2010, 07:29   #52
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Podziękowania za gościnne występy.


Ludzie odchodzi i przychodzili byli częścią codziennego krajobrazu tak samo jak słońce czy pył. Mitch fokusowa się tylko na dziurze. I nie potrafił na niczym innym. Pamiętał jak stracił w dzieciństwie pierwszy ząb. Nie bolało, ale pustka w ustach wydawała się tak dziwna, że musiał co chwila dotykać tego miejsca językiem. A teraz zrobiła się w jego życiu taka dziura po matce… nieustannie ją czuł, podrażniał samym sobą. Czy kiedyś wypełnię tę dziurę? Sam siebie zapytywał. Jak z odległego snu pamiętał twarze i słowa… Susan, Thel, Verki, ojczyma… i odrętwienie. Jego wzrok przeniósł się ze ściany na sufit. Potem na stół… a potem znowu było ciemno i patrzył w mrok.

Gdy się obudził strasznie chciało mu się pić, a gdy już ugasił pragnienie to przypomniał sobie jak cholernie jest głodny. Sięgnął do plecaka by wyciągnąć kawałek suszonego mięsa – to miał najbliżej, nieomalże na wyciągnięcie ręki. A wyciągnięcie ręki to był chyba jedyny wysiłek na jaki go było stać. Zamiast na rację żywności jego dłoń natrafiła na coś innego… ponownie odnalazł to coś. Sięgnął głębiej i już z twardym kawałkiem rogacizny w gębie wpatrywał się na to coś. I tak się uporczywie wpatrywał zapominając sprawdzać językiem czy zęba w dalszym ciągu tam nie ma.

Urządzenie było z grubsza czarnym pudełkiem o wymiarach 15 cm x 10 cm x 2 cm. Jedna z jego największych ścianek była płaska i nieśmiało kojarzyła się z ekranem. W prospektach starego mechanika Mitch widział kiedyś podobne urządzenia, tylko, że dużo większe. Siedziały przed nimi szczęśliwe rodziny, a na tych ekranach wyświetlały się obrazy. Stary mechanik twierdził nawet, że miał kiedyś coś takiego, ale rozpadło się to już ze szczętem ze starości.

Przez ekran znalezionego urządzenia przebiegał ślad pęknięcia, ale nie wyglądał na to, by było to jakieś krytyczne uszkodzenie. Na górze był przesuwny włącznik, którego przesuwanie nie daje nic, a z tyłu odbiega krótki (25 cm) kawałek czarnego kabla zakończony postrzępioną, urwaną końcówką. Urządzenie miało też jeden popękany i niedomknięty otwór z boku, w którym siedział utknięty niebieski kartonik plastikowy o wymiarach ok. 2 cm x 2 cm. Urządzenie łatwo można rozkręcić odkrywając miejsce na rozlane i nienadające się do niczego 3 baterie alkaliczne, oraz komorę na elektronikę, w której wygląda na to, że wszystko z kablami (poza jednym pękniętym) i płytą do której są podczepione jest w porządku. Po oczyszczeniu wnętrza z piasku można odzyskać niebieski plastik.

Oddał się temu urządzeniu bez reszty , całkowicie go pochłonęło. W oczyszczenie i naprawę włożył całą wolę do działania jaka w nim została. Siedział najpierw delikatnie pozbywając się każdej drobinki pyłu i brudu. Następnie zajął się regeneracją uszkodzeń. Najpierw wymianą pękniętego kabelka - ze swojej magicznej graciarni wyszukał miedziany, najlepszy jaki posiadał a następnie go przemontował. Potem przyszedł czas na zajęcie się „niebieskim plastikiem” – starannie przeczyścił pędzelkiem potem szmatką i wsadził w miejsce w które najbardziej mu pasowało. Gdy zabierał się za zasilanie odczuwał niepokój co z tego wyjdzie? Trafienie na sprawne baterie niemożliwe dlatego musiał skoncentrować się na innym źródle zasilania. Nie miał żadnego sprawnego zasilacza więc postanowił spróbować podpięcia bezpośrednio do sieci. Do uszkodzonego kabla zasilającego dorobił wtyczkę tak aby pasowała do ich „elektrycznej sieci”. Nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego ile czasu mu to zajęło… dzień, dwa czy może trzy. Z całą pewnością parę razy kładł się spać, parę razy coś zjadł. Z drżącymi dłońmi i z pudełkiem w dłoniach ruszył przez miasteczko prosto do knajpy Wonga. Nie zatrzymywał się przy zdziwionych jego widokiem mieszkańcach. Wszedł do budynku ignorując wszystkich jego stałych bywalców zarówno tych starych jak i młodych. Wymienił z kimś jakiś zdawkowy uśmiech nim dotarł do właściciele.

- Potrzebuje napięcia. Odłączę szafę… tak na wszelki wypadek, żeby nie było problemów. Zaczął gorączkowo, gestykulując i pokazując co i jak. Rozbiegane spojrzenie tylko ślizgało się po twarzy rozmówcy. Właściwie to poinformował niż pytał o pozwolenie. – Dzięki! Rzucił na odchodne dorwał się do prądu. Robił to tysiąc razy więc wszystko miał opanowane w najmniejszym szczególe do czasu podłączenia nowego urządzenia. Serce waliło mu prawie tak jak wtedy gdy pierwszy raz położył się na Susan. Teraz jednak nie działał pochopnie, nie przystąpił od razu do szarży tylko dał chwilę na dojście do siebie jego nowej ulubienicy. Wysłuchał co miała mu do powiedzenia gotowy zareagować na każdy dźwięk zwarcia czy wskazujący na inne nieszczęście… a kiedy będzie gotowa naciśnie tam gdzie trzeba.

I stało się. Jednak sam sobie nie poradził… szybko ściągnął Pechowca. Jak się okazało łatwiej radzić sobie z problemami z czyjąś pomocą.

Ekran nieznacznie jaśnieje przechodząc z czerni w ciemną szarość, a obok włącznika rozbłyska zielona diodka. Czekał z zapartym tchem przez parę sekund, które wydawało się niemiłosierną wiecznością. Już wydawało mu się, że nic więcej się nie stanie, gdy ekran nagle zmienia tło na białe, a po środku pojawia się znak z napisem pod spodem

Witamy w systemie podręcznej nawigacji satelitarnej. Proszę czekać na załadowanie map i odbiór sygnału z transpondera

Pod spodem pojawiają się 3 migające rytmicznie kropki i znów przez chwilę czekanie... Na ekranie pojawia się czerwone okienko z kolejnym napisem

Zidentyfikowano problemy: 1) Brak karty pamięci, lub uszkodzona. 2) Brak autoryzacji na połączenie z satelitą Einstein 3XM78-Alfa

Nick przestając pedałować zagląda Ci przez ramię. Ekran czernieje i urządzenie wyłącza się. - Ups... - mówi przepraszająco po czym wraca do pedałowania, choć nadal zerka - To chyba starsze niż nawet ja jest. Dałbym głowę, że już coś takiego gdzieś widziałem... - pokręcił głową wzdychając - ale moja pamięć to istny śmietnik.

***

Musiał się stąd wyrwać… odejść od tego wszystkiego co było. Rozpocząć swoje życie na nowo. Odważyć się… zrobić pierwszy krok… Wschód…

Przyszedł do niej. Do końca nie wiedział dlaczego to jednak ostatnio na to proste pytanie niezwykle ciężko było mu znaleźć odpowiedź. Przyszedł, po prostu. Teraz tu był i się jej uważnie przyglądał. W końcu postanowił się odezwać - Mówiłaś, że warto iść na wschód… chyba na mnie już czas. Nie wiem czy akurat tam powinienem iść, ale chyba warto wysłuchać tego kto ma coś do powiedzenia. Zatem jestem i zamieniam się w słuch.

- Obawiam się, że nie dostaniesz ode mnie, tylu odpowiedzi ilu byś chciał – miała zmęczoną twarz i pogrążone oczy, widać było, że niewiele ostatnio spała – Urodziłam się na wschodzie, ale zabrano mnie stamtąd jako dziecko. Nie pamiętam wiele… W każdym razie to było wielkie miasto nad oceanem. Myślę, że miało kilka tysięcy mieszkańców. I wydaje mi się, że są inne takie miasta. Również na Wybrzeżu.

Zamilkła na dłuższą chwilę. W stojącym na wolnym ogniu garnku zagotowała się woda. Verka podała Mitchowi kubek z pustynną herbatą. - Moje wspomnienia są niewyraźne. Słyszałeś, że nim mnie znalazł Sesibon wiele miesięcy spędziłam na Pustkowiach? Sama.

Chłopak pokiwał głową. Jak wszyscy w Bluff wiedział, że Verka wiele przeszła nim trafiła do Bluff. - Już wtedy mi się zacierały. Ale wydaje mi się, że na ziemi jest kilka wielkich lądów, lądy otaczają wody nazywane oceanami. Podobno wojna zaczęła się na innym lądzie. O tym wszystkim mówiła mi matka. I inaczej liczono lata, tam gdzie się urodziłam, było ich dużo więcej niż 71. Te miasta są daleko, ale mnie zabrano stamtąd krążownikiem i dojechałam do Alice. Jechaliśmy kilka dni.
- W Alice byłam krótko. Uciekłam
– wstała z krzesła - … zaczekaj moment.

Otworzyła szafę i coś wyciągnęła z metalowego pudełka. - To ukradłam – pokazała niewielki, prostokątny kawałek plastiku – To nazywało się przepustką. Z Alice zapamiętałam metalowe siatki i bramy, przy bramach stali uzbrojeni ludzie. Przepuszczali mnie gdy im to pokazywałam. To właśnie chciałam ci dać.

Nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Próbował się jeszcze dopytywać o Alice, o drogę, o liczbę mieszkańców. Niestety nie usłyszał zbyt wiele więcej. Kobieta opowiadała o wydarzeniach sprzed wielu lat i to o tych, o których próbowała zapomnieć. To co wyniósł z tych odwiedzin oprócz „przepustki” to cel. Jasny i konkretny, dość ambitny i nade wszystko wymagający wielu przygotowań.

Problemy same się mnożyły im brnął dalej tym więcej… jak określić kierunek? Co z wodą? Jak przetrwać upał? Co zabrać? Z kim? Kiedy wyruszyć? Jak tam dotrzeć?

Kompas mógł mieć Wong albo rusznikarz… ten pierwszy nie maił, a tego drugiego porwali. Postanowił sprawdzić jego budę. Niestety tam go nie znalazł. Wprawdzie nie wyszedł z pustymi rękoma to jednak bez czegoś bardzo ważnego. Kiedyś pokazano mu taką sztuczkę z magnesem i wodą. Rzeczywiście pokazywało to północ, ale przecież na pustynię nie będzie targał ze sobą „wodnego kompasu”. Gdyby to jakoś szło zrobić inaczej. Postanowił skonsultować to z Rufusem, może on coś wygłówkuje.
Mógł kierować się gwiazdami, nie był w sumie takim totalnym leszczem w tych surwivalowych zagadnieniach. W końcu, żył tam gdzie żył, nie bez znaczenia było też te ostatnich kilka miesięcy. Tym bardziej, że Zero był wyjątkowym osobnikiem jeżeli chodzi o naukę „jak nie zginąć poza Bluff”. Uczył nieustannie, mówiąc zrób „to i tamto… tego nie rób tamtego unikaj… ta gwiazda jest tu a ta pokazuje to, czy to znaczy to… a tak będzie lepiej niż tak”. Wędrówka w gwieździstą noc nie byłaby głupim pomysłem. I tak trzeba było unikać marszu w słońcu to by go szybciej zabiło niż by tego chciał. Słońce… wykombinował dużą płachtę materiału i kilka aluminiowych rurek nawet nie wiedział do czego służył ale teraz idealnie nadadzą się do robienia „daszku” pod którym będzie można się skryć przed słońcem. Oprócz naostrzenia noża, reperacji garderoby, uzupełnieniu ekwipunku, segregacji tego co konieczne do wzięcia, ważne, mniej ważne, nieważne, graty i zrobienia wszystkiego tego co trzeba zrobić nim się wyruszy w podróż do jakiej mało kto byłby zdolny i nie zamierzało się już nigdy więcej wracać. Z całą pewnością zajmie mu to dużo czasu.

Musiał jeszcze też znaleźć chętnych żeby to wszystko było możliwe. Zaczął od tych z którymi już podróżował. Jak się okazało nie zostało ich tak wielu i to brakowało tych kluczowych. Jednak po kolei z każdym nich porozmawiał… z osobna i ze Szwedami.

Szwedom złożył niezapowiedzianą wizytę po kilku dniach od szczęśliwego powrotu Viggo w jednym kawałku. Prawdę powiedziawszy to po nie odnotowanym przez niego powrocie. Ale teraz to zupełnie nie istotne. Po odejściu Danga i Enoli nie było wśród nich speców od przetrwania w dziczy to jednak przez te pół roku zdążyli dużo się nauczyć i on i rodzeństwo. Wspólnymi siłami mieli szansę… zresztą Viggo to swoją akcją dobitnie udowodnił, podobnie zresztą jak umiejętności bojowe. Chwilę się im przyglądał. Wyglądał praktycznie jak kiedyś uśmiechnięty i zadowolony z życia dzieciak… przynajmniej z maską mu to wychodziło. Oczy jeszcze nie chciały błyszczeć i żyć jak kiedyś ale już zmierzały w tym kierunku. Widać było, że nie lubił pokazywać tego co w środku… a co ważniejsze to że chyba był w tym dobry. Zadowolony z życia dzieciak.
- Na mnie pora… chyba to miasto jest dla mnie za małe. Zaczął, w końcu musiał powiedzieć po co przyszedł. – Nie widzą szansy na odnalezienie śladów ani Danga ani tych samochodów. Nie wierzę w to, że moglibyśmy znaleźć ich ślady po tylu dniach. Jeżeli on uważał, iż może zgubić ślady wielkich wozów po 24 godzinach to tym bardziej ludzie nieobeznani z tropieniem jak my mają marne szanse. Mimo wszystko odchodzę. Przyglądał się im uważnie, jakby z ich twarzy próbował dowiedzieć się co myślą.

Viggo przyjrzał się chłopakowi przekąsając placek przy stole. Lewdo co wąs mu się sypał pod nosem, a już musiał przeżyć swoje małe, prywatne piekło. Jeśli w Bluff ktokolwiek mógł cieszyć się prywatnością, myślał sobie. - Siadaj. Zjedz co. - rzucił zapraszająco z pełna gębą oczami wskazując na półmisek placków z pomidorami. Starał się nie okazywać młodzieńcowi, ani litości, ani patronowania.

- Oczywiście nie teraz, nie za godzinę czy choćby jutro. Oczywiście trzeba by się było przygotować i to dobrze. Przyszedłem was jednak zapytać czy byście chcieli się zabrać ze mną.

Chyba my wszyscy ze Skurwielem - dokończył w duchu Viggo, zerkając na siedzącego na baczność obok stołu, rudego żebraka.
- Za małe miasto.- odsunął butem wolne krzesło w kierunku stojącego w progu Mitcha. -Żeby dać dyla z Bluff wystarczy iść przed siebie w dowolnie wybranym kierunku... - popił ciepłym jeszcze mlekiem - byle nie południowym - dodał ponuro, jakby wszystkie inne były rzeczywiście bezpieczne. - Więc co kiego za nimi? - zapytał niby obojętnie testując chłopaka i czując na sobie wzrok stojącej w drzwiach między salonem a kuchnią Issy. Chciał usłyszeć po co chłopak tak naprawdę przyszedł. Świadomą deklarację wyboru.

- Nie za kim, ale dokąd. Odpowiedział spokojnie. Tym razem już nie chciał chować się za jakimiś głupim pretekstem. Odchodził i już. Na chłopski rozum jednak mogli się spotkać z właścicielami pojazdów. Zamiast najpierw udać się na wschód mogli wybrać południe by potem odbić. - Na początek Alice, a co potem to się zobaczy kiedy się uda. Słowem kluczem było “kiedy” nie “jak” pomimo, iż żaden mieszkaniec Bluff tam nie dotarł to mimo wszystko młody powiedział kiedy i powiedział to z premedytacją.
- Jeżeli będziecie chętni to możemy się zacząć przygotowywać i ruszamy, jeżeli nie... hmmmm będę musiał poszukać kogoś innego. Dajcie mi znać jak najszybciej.

- Wyruszamy jutro o świcie na południe - odpowedział Vigo rzucając placek Skurwielowi, który tamten złapał w locie. - Bądź gotowy.


- A dlaczego na południe? Idąc do Alice wygodniej będzie nam jednak udać się najpierw na wschód, w jaskini Morganów będziemy mogli skorzystać z zapasu wody... a tej nigdy za wiele. Tryb rozkazujący w najmniejszym stopniu się mu nie spodobał. Jednak nie przejął się nim zbytnio. Oprócz kierunku nie pasował mu jeszcze termin wymarszu. Ale z tym mógł chwilę poczekać, chciał wiedzieć co tak się podoba jednookiemu w południu.

- Bo jednak zostawić tak tego nie można. - Viggo z jednej strony zwiódł się na odpowiedzi chłopaka, z drugiej jednak ucieszył się szczerością. - Tam dokąd poszli musi coś być. Przecież nie wywlekli połowy miasteczka na spacer do nikąd. Dlatego na południe. Bardziej mnie to tera interesuje jak Alice. - chociaż chyba najbardziej zależało mu na Matyldzie. - Już i tak za długo na dupie siedzę przez to - powiedział wskazując na Hyrowy opatrunek na policzku. - Jestem gotowy a Wong musi nas wyprawić... - dodał patrząc na Issę wiedząc, że siostra widziała jak się pakował, lecz czuł, że nie może podjąć tej decyzji za nią - Pójdź z nami na południe Mitch - mówił wzrokiem odgoniwszy Skurwiela od sępienia przy stole. - A jak po kilku dnich nie znajdziemy ich tropu, odbijemy razem do Alice. I więcej wiary. Tylko ją mieliśmy ruszając za Tybalami. I cel.... - dodał ściszonm głosem - Możesz naprawić to do jutra? - zmienił temat wyjmując spod stołu kuszę. - Po moim ojcu... Znosi na lewo i często się zacina.

- Nic nie zaszkodzi spróbować. Z zacinaniem nie powinno być kłopotu jednak ze znoszeniem to już bardziej skomplikowana sprawa. Mnie aż tak bardzo się nie śpieszy więc swoimi gratami mogę zająć się później. Sam mam jeszcze parę rzeczy do przygotowania. Wziął do ręki kuszę i jej się uważnie poprzyglądał. – Co się zaś tyczy wyruszenia na ratunek to ta ekipa wyszła kilka dni temu. Z całym szacunkiem, ja nie jestem takim optymistom żeby się mierzyć z tymi co tu przyjechali ani wierzyć w to, że się ich ślady odnajdzie. Nie wspominając już o dogonieniu.

- Na mój rozum sama wyprawa do Alice jest już sama w sobie dość karkołomna. Utrudnianie jej jakimś łażeniem wkółko jest co najmniej ryzykowna. Zważywszy na to, że na tropach znamy się delikatnie mówiąc kiepsko. Powiedział szczerze co myśli o pomyśle włóczenia się po pustyni za porywaczami. Bez sprzętu, bez umiejętności, bez wiedzy i bez dostateczne siły żeby się im przeciwstawić na pustyni. – Moim calem jest Alice. Zamiast się wlec po śladach trzeba iść tam gdzie można uzyskać informację o tych zawodnikach… czyli do największego miasta w okolicy. Nie wierzę żeby jak ktoś posiada samochody nie zjawił się właśnie tam.

- Poza tym ja ryzykuję tylko własną skórką… a jak mniemam ty jeszcze czyjąś. Spojrzał na Issę szukając w niej wsparcia w rozmowie z bratem. Nie miał wielkiej nadziei pamiętając jak postawił na swoim w jaskini Morganów. – Moja droga wiedzie na wschód z postojem u Morganów na uzupełnienie wody. Muszę coś jeszcze przygotować i może uda się kogoś zwerbować dodatkowo.

- Postaram się, żeby twoja kusza była gotowa do rana. Jeżeli zmienisz zdanie i decydujesz się rozpocząć poszukiwania od Alice to daj znać Podziękował za posiłek, wstał i się pożegnał.

Wrócił do siebie żeby zająć się kuszą i innymi przygotowaniami...
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 11-11-2010 o 08:26.
baltazar jest offline  
Stary 12-11-2010, 09:52   #53
 
szarotka's Avatar
 
Reputacja: 1 szarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skałszarotka jest jak klejnot wśród skał
Najpierw w jej ramiona wpadło włochate stworzenie, Przytuliła je mocno i dała nawet obszorować szerokim ozorkiem swój nos. Tak naprawdę obecność Szelmy obchodziła ją mniej, niż pojawienie się dwóch postaci, które mrok powoli wypuszczał z objęć i w których utkwiła wzrok i wpatrywała się z intensywnością sokoła. Nie pamiętała potem momentu, w którym puściła psa i znalazła się przy Viggo. Zupełnie jakby włączył się u niej tryb maszyny wykonującej zaprogramowane zadania. Priorytetem było zapewnienie bratu opieki.
- Ann biegnij po Hyrę! - usłyszała własny głos. A potem jeszcze, ciszej - Spóźniłeś się, Viggo. Czekałam na ciebie. Teraz się tobą zajmę i ani się waż protestować.
Chociaż zapewne nie miał zamiaru, ledwo szedł i nie próbował nawet mówić. Nie rugała go dalej, chociaż nie miała jak wyładować ogromnego napięcia, które wciąż w niej tkwiło. Obawy o życie mężczyzny przeniosły się teraz na obawy o stan zdrowia. Już nigdy nigdzie go nie wypuści. Żeby dorosły chłop zachowywał się tak nierozsądnie. A wszystko jak zwykle na barki kobiece. Co on próbuje udowodnić? I komu? Jak mógł zrobić jej takie coś?
Myśli śmigały jak wściekłe, bzyczące owady. Żadnej jednak nie zwerbalizowała. Milczała, jak zawsze. Bo wszak Viggo jest mądry i nie powtórzy swych błędów. Teraz wszystko będzie dobrze.

***
Hyra była niezastąpiona. Życiu Szweda nic nie groziło, a mimo to Issa kręciła się koło niego jak kwoka. Właśnie gotowała mu zupę warzywną (powinien oszczędzać teraz ten policzek i całą jamę ustną, nie jeść nic twardego), gdy przyszedł Mitch. Słyszała go już z kuchni. To co mówił, sprawiło, iż zestawiła garnek z pieca i podeszła do salonu, sprawdzić reakcję brata. Oczywiście jadł to co mu zabroniła, ale mężczyźni to takie duże dzieci. Sięgają po to co zakazane. Zazwyczaj.
Początkowo słuchała rozmowy z obojętną miną. Viggo chyba poczuł się winny przestępstwa bo oddał placek psu. Ale to co powiedział potem, wstrząsnęło dziewczyną. Poczuła się niemal zdradzona. Każde kolejne zdanie, które padało potem, sprawiało że rosła złość, rozczarowanie i ból w sercu Szwedówny. Zacisnała palce jednej ręki na framudze i czekała do końca. Chciała by Mitch wreszcie wyszedł, zanim sama go stąd wykopie. To ten dzieciak zrodził taki chory pomysł. Chciał zabrać jej brata, który dopiero co był jedną nogą koło grobu. Niedoczekanie.

Znalazł ją w kuchni. Nalewała zupy na głębokie miski, służące za talerze. Wzrokiem wskazała bratu krzesło, by usiadł. Przypominała zjeżonego kota, który lada chwila rzuci się na agresora w obronie życia.
Miska wylądowała z trzaskiem przed nosem mężczyzny, aż strawa zakołysała się w niej niczym fala i wylała nieznacznie na blat.
- Co to miało znaczyć “wyruszamy jutro”? - Issa stanęła przy stole, zaplatając ręce pod biustem - “My” czyli ty i Szelma, czy może miałeś na myśli też w swych tajnych planach również moją osobę? I kiedy zamierzałeś się mnie zapytać? Dopiero przynieśli cię z tej przeklętej pustyni, a ty chcesz tam wracać? Nawet nie wyzdrowiałeś do końca, a kusza ci w głowie - ton siostry był zdecydowanie ostry, co oznaczało, że każdy normalny człowiek na jej miejscu urządzałby w tejże chwili wrzeszczącą awanturę - I uprzedzę twoje pytanie, nie, nie zamierzałam dyskutować z tobą przy tym dzieciaku. Uważałam, że jesteś dorosłym mężczyzną i doradzisz mu mądrze. A ty co zrobiłeś? Popędzisz w siną dal nie zważając na uczucia innych, bo przecież masz jakąś ważną misję do spełnienia. A co z tymi którzy zostaną tutaj, Viggo? Jak oni sobie poradzą? Wszyscy załamują ręce nad porwanymi, a kto załamie je nad resztką Bluff? Jeśli wszyscy stąd uciekną, jak poradzi sobie Ann, Sesibon i inne słabsze osoby? Pomyślałeś chociaż nad tym?

- Ehhh... - wzdychnął podnosząc łyżkę do ust patrząc znad miski na rozkręcającą się siostrzyczkę i ostrożnie spróbował, bo aromat był kuszący. Zupa była jednak niemal wrząca. Uśmiechnął się głupawo nie dając znać po sobie, że oparzył język i gardło. Słuchał Issy mieszając w półmisku.

- Myślałem. Wyobraź sobie. - dmuchając na lyżkę spróbował jeszcze raz. Zupa była niemiłosiernie słona.
- Mmmm... Pycha. Wiesz, to nie do końca tak. Mam nadzieję, że nie znajdzie nikogo chętnego do Alice. Jakby my poszli na południe, to albo by my znaleźli Danga i resztę albo wrócili po kilku dniach do Bluff. Chłopak ledwo od ziemi odrosł i chce dać dyla z domu. Też miałem takie marzenia, zwłaszcza jak ojca diabli wzięli. A po śmierci Larsona... - zawiesił głos - sama wiesz. To uczucie powróciło. Ale bez sensu i celu. Issa ja jestem już starym koniem, który całe życie myślał o innych. Jeszcze kilka lat i będzie za późno. Teraz jest okazja. To dobry pomysł żeby pójść do Alice. Mitch ma łeb na karku mimo że niedawno jeszcze latał po Bluff jak Sesibon. Dojść do Alice nie jest trudno. Jest kurewsko trudno. Sama wiesz. No i wiemy jaka jest Verka po tej wędrówce. Ja to sobie inaczej wykombinowałem - gadał mimo przykrej rozmowy jak tęsknił za dłuższą rozmową z ludźmi, a zwłaszcza z nią. - Chłopak nie chce iść za naszymi, bo postawił na nich krzyżyk. Hmmmm. Ja jednak myślę, że cuda się zdarzają. Mniejsza z tym. Po powrocie z południa musielibyśmy znowu zahaczyć o Bluff, żeby się przygotować do długiej wyprawy, a wtedy może już nasi zwiadowcy by wrócili i zgodzili się nas tam zabrać. W kupie siła Iska. Ale to jeszcze nie najważniejsze. Rozmawiałem z Fejesem. Ann dalej na niego nastaje, że chce do Alice. Jak zobaczy, że idę tam z Mitchem, to postawię Fejesa w trudnej sytuacji. On też jest zdania, że jesli ruszać to tylko z przeszukiwaczami. To nie wycieczka do jaskini Morganów i spowrotem... - spróbował zupy, nie była już tak gorąca, lecz niestety słona. Ciekawe, czy specjalnie to zrobiła, pomyślał. - Gdyby jednak Szelma podjął trop po tych pojazdach albo po Dangu i reszcie to może byśmy ich dogonili i może czegoś się dowiedzieli o losach porwanych. - przed oczami stanęła mu Matylda. - Mam nadzieję, że chłopak zaczeka z tym pomysłem do powrotu zwiadowców. A ja ruszam na południe. Przynajmniej na dwa dni. Jak co z Szelmą znajdziemy to dobrze. Jak nie, to nie. Tak czy inaczej obiecuje, że wrócę. A Ty się Pesia zastanów czy chcesz się zestarzeć w Bluff. W twoim wieku, to sie rodzine zakłada a jakoś nie widzę narzeczonego. Spędzasz tylko czas z tym Pechowcem, który choć kształcony i umny to do zycia nie praktyczny, jak braminowi siodło. Kto wie czy tam w Alice nie czeka na Pestkę jakiś Łupinek - uśmiechnał się szelmowsko. - Nie martw się za dużo, bo dzień ma dość swojej biedy. Komu ja mam tu pomagać siedząc na dupie? Patrząc na nasze miasteczko, bardziej martwi mnie los tych porwanych jak oszczędzonych. Kto o tamtych będzie myślał jak wszyscy tutaj zajmą się sobą nawzajem? Jak nie pójdę ani do Alice ani za nimi to jak mam później żyć z tym w Bluff? Hmm?

Słuchała go w milczeniu. Poważna i ponura niczym chmura gradowa.
- Nie wiem jeszcze Viggo, czy chce się zestarzeć w Bluff, czy umrzeć gdzieś wśród piasków. Dlaczego wszyscy uważają Alice za taki rajski ogród, skoro nikt tam nie zostaje, a jak do tej pory, wszyscy z niego wracali? Kiedyś sama myślałam o tym miejscu. Ale dziś mam wątpliwości. Bluff jest zranione. Mnie tu potrzebują. I jak na razie nikt nie myśli o tych co zostali, tylko o tych co poszli, więc nie mów “wszyscy”. Poza tym mam zostawić Vincenta? A co z matką? Naszym stadem? Rób sobie co chcesz Viggo - teraz w głosie słychać było już ból - Widzę, że nie mogę mieć dwóch braci jednocześnie. To było zbyt naiwne marzenie. Ale nie myśl, że znów będę całe noce siedziała przy fosie i wyglądała, czy wracasz cały i zdrów.
Odwróciła się na pięcie, by nie widział jej łez. Jednak go straciła. A sama nie umiała podjąć decyzji. Wybiegła z domu, zanim zatrzymał ją jakimś słowem. Trzasnęła drzwiami.
Swoje kroki skierowała do domu Rufusa, bo tylko tam umiała się uspokoić. Może szalony naukowiec powie jej, co powinna zrobić z życiem. Może sama u niego na to wpadnie.


Podziękować Campo za współpracę
 
__________________
Wszechświat stworzony jest z opowieści. Nie z atomów.
szarotka jest offline  
Stary 12-11-2010, 20:35   #54
iza
 
iza's Avatar
 
Reputacja: 1 iza nie jest za bardzo znany
Wstała rano, sprzątnęła bar, wychyliła z Ghulem kieliszeczek na dobry początek dnia i poszła na wzgórze do przyjaciółki.
- Issa powinnaś się położyć całą noc tu siedziałaś,
- Nie
- Jeśli się położysz ja tu będę siedziała jak zaklęta i nigdzie się nie ruszę, jak tylko coś zobaczę od razu do Ciebie pobiegnę, proszę odpocznij chociaż parę godzin
- Nie, naprawdę nic mi nie jest, drzemałam w nocy
- Ech uparta kobieto - Hyra żywiła przypuszczenie graniczące z pewnością, że Issa oka nie zmrużyła - zostawiam Ci Yerbę, owoce i placek. Zajrzę tu po południu, jakbyś czegoś potrzebowała, wołaj.
Potem przeszła do kopca położyć kamień. Pomyślała o swoim dwudziestokilkuletnim życiu i rodzinie. Ojca nie znała, matka zmarła kiedy Hyra miała 6 może 7 lat, ot po prostu chorowała i zmarła. Nie pamięta za dobrze ani matki ani tego co czuła po jej śmierci. Potem opiekował się nią starszy brat, który zaginął kiedy dziewczyna miała 12 lat, wspomnienia...

Zaczęła łazić po Bluff szukając śladów, wskazówek. Przyglądała się odciskom kół na piasku, opuszczonym domom, ludziom. Nie wiedziała czego szuka. Chciała przepytać mieszkańców ale mało kto był chętny do rozmowy, nie było zresztą zbyt wiele do powiedzenia nadto co już wiedziała. Jedyne co zauważyła to to, że większość rozmówców miało szkliste oczy jakby stan podgorączkowy, pewnie z nerwów.

Wiał ciepły wiatr, miasteczko było ciche i smutne. Hyra nie zdawała sobie sprawy jak bardzo przyzwyczaiła się do obecności członków Morganowej grupy. Aż do dnia kiedy wszyscy się gdzieś porozchodzili.

Issa czekała na Viggo, Viggo .. wracał do Bluff, Rufus szalał w swoim laboratorium, bardziej niż zwykle stroniąc od ludzi. Dang, Enola, Fedd, Burke i Thel wyruszyli za porwanymi. Była im wdzięczna i pełna podziwu.

Najbardziej z tej grupy zadziwił ją Burke. Wydawał się taki zniszczony przez swoje proszki a jednak znalazł w sobie siłę na dalszą podróż. Hyra od pewnego czasu patrzyła na niego inaczej. Nie był takim cynikiem za jakiego go miała, ba Prost miał ogromną empatię i wrażliwość. Czy dlatego teraz poszedł? A może szuka nowych źródeł? A może miał racje? Może życie jest nic nie warte i jedyne co ma sens to uprzyjemnić je sobie.

Przeszła do ogródka podlać rośliny. Potem usiadła na ławce przymknęła oczy i robiła nic poddając się zapachowi ziół. Było jej jakoś tak dziwnie i samotnie, tak pewnie musi się czuć Nick. Czy hipnozy działają na Ghule? Czy był kiedyś w Alice? Czy wie co jest dalej? Może warto z nim kiedyś na poważnie pogadać, tylko... czy da się poważnie pogadać z tym ghulem? Wiedziała, że żył w Bluff od zawsze ale gdzie był wcześniej?

Chuje muje dzikie węże dziewczyno. Czas zająć się czymś konkretnym. Postanowiła wrócić do Baru sprawdzić, stan zapasów i omówić z Verką listę najpilniejszych zakupów, uwzględniając życzenie Wonga żeby wyposażyć uczestników wypraw.

***

Przypomiała sobie o szafie i postanowiła odwiedzić Rufusa. To dziwne, że sama z siebie bez pomocy "złotych rączek" Bluff szafa zaczęła grać, dostała jakby jakiegoś kopa i nie chodziło o poranne jej uderzenie.
 

Ostatnio edytowane przez iza : 13-11-2010 o 04:57.
iza jest offline  
Stary 12-11-2010, 21:12   #55
 
Karenira's Avatar
 
Reputacja: 1 Karenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znany
Nie było całkiem winą Enoli, że nie potrafiła się skupić na celu ich wyprawy. Ranek zastał ją rozmarzoną, niewyspaną i lekko obolałą. Decyzja o przygotowaniu rzeczy zawczasu wydała jej się teraz jeszcze zmyślniejszą. Wystarczyło jej kilka chwil na ostatnie odwiedziny we własnym domu, a i tak większość z nich zmarnowała wpatrując się w kawałek lustra i usiłując dopatrzeć się zmian, które czuła przecież tak wyraźnie. Wydawało jej się dziwne, że jedynym świadectwem ostatnich wydarzeń były lekko tylko potargane włosy i wciąż zaróżowione usta. Oczy błyszczały jej radością, której nie potrafiła ukryć i przez moment uśmiechała się do nowej siebie. Dopiero zamykając za sobą drzwi przybrała dawny, poważny wyraz twarz doskonale pojmując, że właściwą rzeczą będzie chociaż starać się nie afiszować z rozpierającymi ją nagle uczuciami.

Nie było to wcale łatwe. Miała wrażenie, że szaroniebieskie oczy krzyczą to, co ona trzymała w sobie, a nieposłuszne usta same rozciągają w delikatnym uśmiechu. Chcąc nie chcąc oglądała się za Dangiem, ze wstydem pojmując jak szybko zdążyła uzależnić się od jego obecności. Tego, co czuła na myśl o nowych doświadczeniach nie dało się inaczej nazwać jak fascynacją, dlatego niemal z rozczarowaniem przyjęła fakt, że na miejscu wymarszu oprócz nich pojawiły się jeszcze dwie osoby.

Pierwszy dzień podróży minął bez większych niespodzianek. Początkowo szła przodem, potem jednak, gdy ślady kół zniknęły zmuszeni byli się z Dangiem zamienić. Na wszelki wypadek, wolała się trzymać blisko poszukiwacza, niezdolna do rozluźnienia się w obecności milczącego olbrzyma z pokiereszowaną twarzą. Jego groźna sylwetka mimowolnie napawała ją lękiem i nic nie mogła na to poradzić. Dziwiło ją zachowanie dziewczyn z miasteczka. Hyra, Issa i Thel obchodziły się z Buźką jak z wielką maskotką, ostrożnie na niego chuchając i dmuchając. Zupełnie jakby jego ponura postawa nie budziła grozy i jakby wielkie dłonie nie mogły zacisnąć się niespodziewanie na delikatnych, kobiecych szyjach. W trosce o własną skórę Enola wolała zachowywać bezpieczniejszy dystans.

Na pierwszy nocleg wybrali miejsce osłonięte skałami. Musieli w tym celu nieco zboczyć z trasy, ale ani Enola, ani Dang nie przejęli się tym zbytnio. Ochrona i odrobina prywatności, jaką mogli znaleźć w skalnym skupisku zarówno przed zagrożeniami z zewnątrz, jak i przed towarzyszącą im dwójką wydawała się dziewczynie o wiele ważniejsza. Mogła jedynie przypuszczać, że poszukiwacz myśli podobnie.
- Dang? – odezwała się cicho, gdy zapadł zmrok – Jak myślisz, ile minie dni zanim całkiem zgubimy ślady?
- Podejrzewam, że wtedy, kiedy naprawią usterkę swojej maszyny.
Nie wydawał się tym jakoś szczególnie zmartwiony.
- Przestaję się dziwić, że oddalili się w tę stronę, tutaj nie zostawiają śladów.
- Ciekawa jestem gdzie zmierzają
– zastanawiała się przez chwilę nad własnymi słowami - a raczej gdzie za nimi nas droga zaprowadzi. Dziwne te ich maszyny, wygląda jakby nie zatrzymali się jeszcze ani razu. Długo będziemy iść.
- Mogą poruszać się znacznie szybciej, lub nie potrzebować odpoczynku, w końcu siedzą wygodnie w środku.

Dang rozejrzał się po okolicy. Pustynie bywały jałowe, a ta okolica wyglądała na jałową szczególnie. Co nie znaczyło, że nie mogło się trafić nic do picia lub zjedzenia.
- Nikt nie powiedział, że będzie to krótka wyprawa. Alice też jest daleko, ale jeśli oni zmierzają do innego miasta, może być jeszcze dalej. Nie spodziewam się, że ich dogonimy.
- Myślałeś co zrobimy później? Jeśli nigdzie ich nie znajdziemy, albo jeśli dalsza pogoń, o ile pogonią to nazwać można, stanie się jeszcze bardziej bezsensowna?
– dziewczyna wyciągnęła się na przygotowanym wcześniej posłaniu – Nie wiem jak to możliwe, że zdołaliśmy przejść cały ten dzień – mruknęła cichutko.
- Miałem nadzieję, że ślady zaprowadzą nas do ludzi, do miasta. Gdy to się nie uda... pomyślimy wtedy. Oszczędzając wodę damy radę iść nawet po tym terenie. Trybale tu żyją, więc musi być to możliwe.
Usiadł obok niej, wyjmując niewielką ilość zabranego prowiantu.
- Nie jedz za dużo, organizm zużywa dużo wody do trawienia.
- Wiem. Poza tym ja nigdy nie jem za dużo.
– Jakby na potwierdzenie tego wzięła od niego przydzieloną część i ze spokojem zabrała się za konsumpcję - Słyszałam kiedyś o gangach, które z ludzi robią niewolników. Zastanawiałam się czy to jest tak, jak z Nickiem. Nikt nigdy nie mówi inaczej niż „on należy do Wonga”. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek kogoś zainteresowało jego zdanie, są tylko rzeczy, które ghul od zawsze robi. Jakby nie mieszkał w Barze, tylko należał do jego wyposażenia. To samo stanie się z porwanymi?
- Lepiej o tym nie myśleć. Od myślenia wracają ponure sprawy, takie, o których nie warto pamiętać.

Zdjął chustę z twarzy, wsuwając do ust cieniutki pasek mięsa.
- To i tak nic nie zmieni.
- Ja nie mam takich spraw. Wszystko nagle stało się przeszłością. Jestem tam, gdzie chciałam być. Z widokami na długą wędrówkę. A w myślach i tak…
- uśmiechnęła się i pokręciła głową – Sam wiesz. Mam się dziś nad czym zastanawiać.
- Nad tym? Nad tym co będzie dalej?

Zaśmiał się krótko, kręcąc głową.
- Nie ma sensu. Nigdy nie jest tak, jak wychodzi ci w myślach. Potem przychodzą rozczarowania, a ty w myślach chowasz się jeszcze bardziej.
Skończył jeść i przysunął się jeszcze bliżej, patrząc w jej oczy.
- Od myślenia wolę teraźniejszość.
Zarumieniła się pod tym spojrzeniem.
- Prawdę mówiąc przypominałam sobie to, co się już wydarzyło. Niedawno. Wczoraj. A właściwie chyba jeszcze dziś.
Delikatny uśmiech pojawił się na obliczu Danga.
- I co? Warto to powspominać? To ciekawe, mieć chwile, do których chętnie wraca się myślami.
Objął ją, przyciągając ku sobie.
- Najgorzej jest, gdy coś takiego zamienia się nagle w coś, do czego wracać już nie chcesz.
- Tym razem tak nie będzie.
– Przytuliła się do niego szukając ciepła, które już znała. – Zupełnie nie tak to sobie wyobrażałam.

Dang otworzył szerzej oczy, nagle zainteresowany. Obejmował ją, ale w oczach błyszczały mu wesołe ogniki.
- A jak sobie wyobrażałaś?
- Inaczej – zaśmiała się lekko – Gorzej. Nie spodziewałam się tylu wrażeń. Mam wrażenie jakby część mnie nie mogła już o tym zapomnieć. Nawet teraz, gdy siedzę przy tobie czuję to dziwne uczucie. Gdybyś wyciągnął rękę... – urwała i pokręciła głową. – Za dużo mówię.
Rozbawiony wyciągnął rękę, chociaż nie bardzo wiedział co z nią zrobić z cichym śmiechem opuścił ją na powrót, przesuwając dłonią po policzku dziewczyny.
- Najwyraźniej nasłuchałaś się wiele złych historii rozczarowanej kobiety. Jak inaczej mogłoby nas do tego ciągnąć, gdyby nie było to przyjemne?
Uśmiechnął się do niej czule.
- Lubię gdy mówisz. Dzięki temu także ja mówię. Tylko wiesz, że zużywamy przez to dużo wody i energii - mrugnał.
- Dlatego pewnie o innym sposobie zużywania wody i energii nawet nie pomyślisz – westchnęła ciężko w udawanym zmartwieniu. Obróciła głowę w kierunku skał, za którymi odpoczywała pozostała dwójka i szepnęła cicho – Szkoda, że nie jesteśmy sami.
Zbliżył się i pocałował jej usta.
- Obudziłem potwora. Zawsze możemy być cicho, a przy wolnych ruchach tracisz mało wody.
Z pewnym wysiłkiem spojrzał na Buźkę i Prosta, krzywiąc się nieładnie.
- Prost jest okej. Ale nie chciałbym, by... Fedd nakrył mnie w pewnych sytuacjach. Może będzie okazja, by się rozdzielić.
Na chwilę przymknęła oczy poddając się rozkosznemu uczuciu, a potem uśmiechnęła się do niego leniwie.
- Nie wiem czy to właściwa rzecz nazywać kobietę potworem. Zwłaszcza, że twoja w tym zasługa. Nie przypominam sobie, żebym czuła się tak przy kimkolwiek innym. – Zerknęła na niego ciekawie – To przypadkiem nie powinien być powód do zadowolenia?
- A nie jesteś zadowolona? - znów wrócił wzrokiem do jej twarzy. - Bo ja jestem. Pierwszy raz od dawna, Enola.
- Cieszę się. Nie, te słowa nie oddają tego, co czuję. Jestem szczęśliwa. Jakby po raz pierwszy niczego mi nie brakowało. Ale to jest też niepokojące, Dang, tak nagle od kogoś zależeć.
- Nagle? Z widzenia znamy się od dziecka, razem przebywamy od pół roku. Nie wiem, czy to tak nagle. Myślisz, że... wybrałem cię jako pierwszą lepszą?

Zaśmiał się.
- Na uczennicę oczywiście. Wtedy jeszcze nie myślałem o niczym innym.
Odpowiedziała mu podobnym uśmiechem i lekkim uniesieniem brwi.
- Wybrałeś mnie? Nie miałeś chyba zbyt dużego wyboru. Nie wiem kto jeszcze chciałby się włóczyć po pustyni za tobą, albo która. Nawet jeśli niechętnie mogłeś jedynie przystać na moje towarzystwo, bądź nie. Choć mam nadzieję, że z tą pierwszą lepszą to rzeczywiście nie jest prawda. Wydaje mi się, że gdybyś chciał... miałbyś więcej okazji, możliwości żeby... – zająknęła się i zarumieniła, jakby wciąż nie wierząc, że głośno mówi o podobnych rzeczach - ...żeby spać z kobietą.

Wywrócił oczami, kręcąc głową z uśmiechem. Przytulił ją jeszcze mocniej.
- I weź tu powiedz kobiecie, że jest wyjątkowa.
Zamilkł na chwilę, wpatrując się w przestrzeń.
- Po prostu w to uwierz. Że... mogłem tylko z taką jak ty. Teraz. Kiedyś owszem, było inaczej.
Przylgnęła do niego ciasno, podciągając za sobą koc.
- Wierzę. Nawet nie myślałam inaczej, czy też raczej w ogóle tego nie chciałam roztrząsać. Myślę, że nie cofnęłabym się wczoraj, nawet gdybym sądziła inaczej. Nie chciałam wcale cię sobą obarczać. Zawsze mi się wydawało, że jesteś taki wolny...
- Nie obarczasz. I właśnie dlatego patrzę na to z optymizmem. Na twoją ciekawość świata... i nie tylko.

Zaśmiał się, zakrywając twarz dłonią.
- Czuję się głupio, mówiąc takie rzeczy. Ale martwienie się o kogoś nie jest takie złe, gdy ten ktoś jest całkiem blisko.
- Dlaczego czujesz się głupio? Nie powinno się ich mówić? Zawsze myślałam, że jeśli kiedykolwiek znajdę osobę, z którą mogłabym rozmawiać, to właśnie po to, by móc powiedzieć na głos każdą własną myśl.
- Tak... tak powinno być. Przynajmniej tak sądzę. Ale...
- opuścił wzrok. - Ciężko się do tego przyzwyczaić, po tylu latach milczenia. No i nigdy nie byłem szczególnie rozmowny. Myślisz, że to przez to, że nie było takiej osoby jak ty? Ojciec nauczył mnie, że wszystko można przekazać także milczeniem.
- Mnie Rosie uczyła, że wszystko przekazuje się krzycząc i mówiąc zdecydowanie za dużo, a przecież wcale nie jestem taka jak ona.
– Umilkła na parę chwil, a potem odezwała się bardzo cicho – Myślisz, że znajdziemy okazję, żeby się rozdzielić? – Drobna dłoń przesunęła się po jego piersi szukając wejścia pod kurtkę – A co nas wtedy powstrzyma przed nie marnowaniem czasu i energii?

- Rozsądek i chłodna głowa.

Przygryzł wargę, czując jak wsuwa dłoń i dotyka jego ciała.
- O którą będzie bardzo ciężko. Ale wiesz, ma to też dobre strony. Nocami będzie znacznie cieplej.
Uśmiechnął się i spoważniał chwilę później, mówiąc tak samo cicho jak ona.
- Ślady są ledwo dostrzegalne. Gdy znikną, nie będziemy mogli dalej tropić. Ale ja nie chcę już wracać do Bluff. Nie... nie mam zamiaru ciągnąć też ze sobą tych dwóch, gdy już wspólna misja przestanie mieć sens.
- Może być tak, że za nami wyruszą inni. Jutro pewnie jeszcze nie, ale pojutrze, albo za kilka dni. Gdy ślady całkiem znikną będziemy mogli tylko podążać w jednym kierunku, z nadzieją, że porywacze go nie zmienią. Wspólna misja... na razie nie jest jeszcze źle, mamy jedzenie i wodę. Czasem myślę, że byłoby naprawdę strasznie, gdyby to się zmieniło. Fedd... wygląda na takiego, co dużo może.. głównie nieprzyjemnych rzeczy. I jeszcze jedno. Gdy dotrzemy do miasta, prędzej czy później... niewiele wzięłam takich rzeczy, które mogą posłużyć na wymianę.
- Zaznaczymy miejsce, znak zapytania. Cokolwiek. Nie zgodzę się dalej prowadzić, choćby Prosta. Już we dwójkę będzie trudno przeżyć, ale to nie znaczy, że jest to niemożliwe. Spędzałem już samotne tygodnie na pustkowiu. Nie jest łatwo pokonać mój upór. A może po prostu zawrócimy i udamy się do Alice? Tam nikt nas nie zna, moglibyśmy tam zacząć. Z przetrząsania pozostałości po dawniej żyjących ludziach można przeżyć.


Pokręciła głową, w oczach malował jej się upór, o którym sam mówił.
- Nie chcę zamieniać jednego miasteczka na inne. Przynajmniej jeszcze nie teraz, nie od razu. Nie zniechęcam się łatwo i wiem, że możemy sobie poradzić. Jak już będziemy mieli za sobą tę wyprawę, chciałabym poznać o wiele więcej miejsc, ruin, o którym mówiłeś zanim zdecyduję się gdzie chciałabym wracać. – Jej twarz rozjaśnił lekki uśmiech – Choć przyznaję, że wizja jednego pokoju wydaje się teraz kusząca.
Pokręcił głową, dając do zrozumienia, że źle zrozumiała.
- Musimy odwiedzać miasta i wioski, nie unikniemy tego, Enola. Choćby by wymienić to co znajdziemy na rzeczy nam niezbędne. Tak jak ja traktowałem Bluff od jakiegoś czasu. Nikt nie każe nam zostawać tam dłużej. A w Alice powinni wiedzieć, gdzie znajdują się kolejne takie miejsca...
Ścisnął mocno jej ramię.
- Moim przeznaczeniem jest chyba wędrówka. Swoboda, której w pewnym sensie nie będę chciał porzucić. Ale... różne rzeczy się mogą zdarzyć.
Wymownie popatrzył na jej brzuch.
Podążyła za jego spojrzeniem i uniosła głowę z powrotem nie wiedząc, o co może mu chodzić.
- Wiem, że nie unikniemy całkiem zaglądania do miast. To zresztą też może być ciekawe, ale przez chwilę myślałam, że co innego masz na myśli. Ja bym nie umiała zostać w miejscu, gdybyś ty odchodził.
- A gdybyś zaszła w ciążę?

Uniósł brwi, zadając to pytanie wprost.
- Czemu miałab... – urwała, a oczy otworzyły jej się szeroko z zaskoczenia – Mogłam..? Mogę?..- Zamrugała i zdumiona raz jeszcze popatrzyła na swój brzuch – Nie pomyślałam o tym. Zapomniałam, że wcale nie trzeba do tego Pastora.
Pokiwał głową, nie do końca zdziwiony jej reakcją i niewiedzą.
- Obawiam się, że mogłabyś. Prócz... pierwszego razu postaram się być ostrożny, ale z tym... nigdy nic nie wiadomo. Tak to właśnie działa i nie Pastor jest potrzebny, a tylko mężczyzna.
- A jeśli? Co byś zrobił, gdybym...?
– nagle odkryła, że jednak jest rzecz, o której ciężko jej mówić.
- Ja wiedziałem dokładnie co robię, gdy... zeszłej nocy. Nie mam zamiaru cię opuścić, jeśli sama tego nie zechcesz. Ale dziecko... dziecko wymaga opieki i nie można od razu z nim podróżować. A zioła... te na zwalczenie ciąży... są trudno dostępne, ja nie mam o nich najmniejszego pojęcia.
Enola zmarszczyła brwi, obronnym gestem kładąc od razu rękę na brzuchu.
- Nie zrobiłabym tego. Nie wzięłabym żadnych ziół. To przecież nie żadna choroba, którą można zwalczać. – Uśmiechnęła się do niego nagle i wtuliła policzek w zagłębienie jego szyi – Dobrze, że chociaż jedno z nas wiedziało. Kojarzę teraz niektóre z zasłyszanych rozmów... za jakiś czas się na pewno przekonamy..
Wsunął dłoń w jej włosy i zaśmiał się cicho.
- Wiedzieć mogłem, a i tak nie zdążyłem zapobiec... temu co powoduje tę ciążę.
Pocałował ją. Długo, czule i namiętnie.
- Kobiety mają różne podejście. Cieszy mnie twoje.

Westchnęła cicho zatracając się w przyjemności i minęła dłuższa chwila zanim znowu się odezwała.
- Dang? Chciałbyś tego? Chciałbyś wiedzieć, że... że na pewno jest twoje?
- Chciałbym. Ale... ale może jeszcze nie teraz, zanim nie znaleźliśmy miejsca, w którym moglibyśmy je wychować.

Uśmiechnął się, zdając sobie sprawę, że nie zmartwiłoby go zupełnie, gdyby było nawet teraz.
- Nie mam zamiaru zniszczyć niczego, tak jak... wtedy.
- Okazuje się, że jest cała masa rzeczy, o których nie pomyślałam przychodząc wczoraj do ciebie. Teraz będziesz mógł temu zapobiegać? Jak? I dlaczego?
– przygryzła wargę – Albo nie, nie mów mi. Jeszcze będę się nad tym zastanawiać, a lepiej chyba zostawić to na przyszłe dni. Albo samym sobie. – Mruknęła cichutko milknąc na krótki moment – I tak nic się teraz nie liczy poza tym, że jesteś blisko.
Poczuł to dziwne uczucie zawstydzenia i odwrócił nagle wzrok.
- To... to strasznie miłe, gdy się usłyszy coś takiego. A myślałem, że pustynia mnie uodporniła.
Milczał przez chwilę, ale potem wrócił jeszcze raz do przerwanego tematu.
- Myślę, że powinnaś wiedzieć, że jedyną rzeczą, jaką mogę zrobić... jest wyjście z ciebie przed końcem. Nie znam innych sposobów...
Uniosła lekko głowę i przyglądała mu się przez dłuższą chwilę ze spokojem. W kącikach pełnych ust czaił się uśmiech, jakby wiedziała coś, co jemu nie było dane.
- Pewnie i miłe. Postanowiłam, że nie będę się tego bała – odezwała się z pełną powagą – Ciężko jest panować nad tym dziwnym uczuciem uległości.
- Panować? A dlaczego miałabyś nad nim panować?

Odpowiedział jej spojrzeniem, chociaż nie uśmiechał się. Przez chwilę poczuł się niezwykle zmęczony.
- Myślisz, że będziesz potrzebowała jakichś zapewnień, czegoś dzięki czemu nie będziesz się bała nagłej... zmiany... odejścia?
- Nie. Nie potrzebuję teraz i nie sądzę, żeby to się miało zmienić. Zresztą wydaje mi się, że gdybyś chciał, nie mogłabym cię zatrzymywać. Tak jak powiedziałeś, urodziłeś się wędrowcem i myślę, że ja chcę tego samego
. – Powiodła palcami po jego twarzy szukając uśmiechu, który gościł tam jeszcze chwilę temu – I naprawdę nie domyślasz się czemu miałabym nad tym panować? A gdzie rozsądek i chłodna głowa?
- Sprawiasz, że przestaję myślę o rozsądku i chłodnej głowie.

Roześmiał się. Zdawał sobie sprawę, że ta rozmowa nie prowadzi tak na prawdę do niczego, bo to nie słowa decydują o życiu i szczęściu. Ale było w tym coś, co sprawiało, że uśmiechał się wewnątrz siebie.
- Nie chcę, by potem było jak z moim ojcem... by moje dziecko czuło to, co ja czułem...
- Nigdy wcześniej nawet nie myślałam, że mogłabym posiadać własne. I wydaje mi się to szaleństwem, od chwili gdy głośno to powiedziałeś, niemal tego chcieć.
– Podniosła się i pocałowała go mocno, a odrywając się puściła mu zamglone spojrzenie spod półprzymkniętych powiek – Najchętniej puściłabym w niepamięć drobny fakt, że nie jesteśmy tutaj sami.
- Możemy się przenieść trochę dalej.

Nie odrywał od niej wzroku, wsuwając wolną dłoń pod jej ubranie, by poczuć wciąż jeszcze gorącą od słońca, a może już czego innego, skórę.
- Inaczej będziemy musieli czekać jeszcze... przynajmniej do czasu, aż zgubimy trop.
Pokręciła głową rozciągając usta w leniwym, zmysłowym uśmiechu.
- Nie chcę czekać – wyszeptała i zadrżała z tłumionego śmiechu i czegoś jeszcze.
Wziął ją za rękę, w drugą chwytając koc i wstał, ciągnąc ją za sobą w noc. Tamci wydawali się już spać, ale i tak trzymał się nisko, szybko kryjąc za jakąś większą skałą. A potem objął ją w pasie i przyciągnął do siebie, mocno całując.
 
__________________
"...pogłaskała kota, który ocierał się o jej łydkę, mrucząc i prężąc grzbiet, udając, że to gest sympatii, a nie zawoalowana sugestia, by czarnowłosa czarodziejka wyniosła się z fotela."
Karenira jest offline  
Stary 12-11-2010, 21:17   #56
 
Karenira's Avatar
 
Reputacja: 1 Karenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znany
- Myślałam o tym, że chciałabym nauczyć się czytać – odezwała się Enola znienacka wieczorem drugiego dnia. – Uświadomiłam sobie, że bez tej wiedzy może nam wiele umykać. Dziwne, nigdy wcześniej nie ciągnęło mnie do tego.
- Czytać?

Dang spojrzał na nią dziwnie i po zastanowieniu wzruszył ramionami.
- Możliwe, czasem można znaleźć stare napisy w ruinach, czy resztki książek. Nigdy jednak nie brakowało mi szczególnie tej umiejętności, nie ciągnęło mnie do czytania książek. Jeśli ktoś szybko by mi to wyłożył, to może. Nigdy nie zastanawiałem się jak trudno jest to pojąć.
- Czasem można znaleźć? Prawdę mówiąc przyszło mi to do głowy po tym, jak znaleźliśmy tamten wrak. Pomyślałam sobie wtedy, że było wielką szkodą i marnotrawstwem okazji natknąć się na coś któregoś dnia, ale nie móc odczytać do czego służy.
- Zazwyczaj to co znajdziesz i to co zawiera napisy można zabrać ze sobą lub to coś nie jest nic warte. Ale to rzadkość, prawie nigdy się tego nie napotyka. Książki są... łatwopalne, nie przetrwały tego, co stało się z tym miejscem wiele lat temu. Z drugiej strony dlatego bywają takie cenne...
- Cenniejsze dla tych, którzy potrafią poznać ich zawartość. Nie kusiło cię to nigdy? Naprawdę? Żeby samemu najpierw czytać to, co sprzedajesz później innym. Wiem, że pewnie wiele z tych rzeczy brzmiałoby pewnie jak bełkot zrozumiały dla Doktora, Prosta albo Rufusa, ale zawsze to jakaś możliwość. Nie sądzisz?
- Może, czasem się nad tym zastanawiałem. Ale książki, które były w Bluff i które spłonęły to nie była moja zasługa. Przyniósł je ktoś inny.

- Przez chwilę myślałam, czy nie poprosić któregoś z nich o naukę czytania. Teraz jednak nie wiem, czy to był taki dobry pomysł. Poza tym zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że brakowałoby mi tego, co już poznałam – wzdrygnęła się – Już chyba lepiej być zamkniętym na innych, ale na pustyni, niż w czterech ścianach szukać zapomnianych przez wszystkich prawd.
Dang przyglądał się jej, nie wiedząc co odpowiedzieć.
- Powiedziałaś to trochę jak Pastor - zaśmiał się. - Wiesz, zawsze znajdzie się ktoś, kto może nas nauczyć. Może nawet sami moglibyśmy sobie poradzić, wystarczy wiedzieć co znaczą te wszystkie znaczki.
- Może kiedyś rzeczywiście moglibyśmy.
– odpowiedziała mu ciepłym spojrzeniem i na powrót pogrążyła się w rozmyślaniach.

- Dang, zastanawiałeś się czasem czy świat będzie wyglądał jeszcze tak jak kiedyś, na długo przed naszym urodzeniem? Że kiedyś ludzie znowu zaczną myśleć o czymś więcej niż tylko jak przeżyć kolejny miesiąc czy rok?
Pokręcił głową, ale nie odpowiedział od razu. Dopiero po dłuższym zastanowieniu wrócił do tej kwestii.
- Nie jestem pewien, czy kiedyś ludzie myśleli inaczej. Nie mamy tak na prawdę pojęcia o tym, jak żyli. Mieli technologię, nie sądzę też, by ziemia była wtedy tak wyjałowiona. Ale czy myśleli o czymś więcej? Podejrzewam, że niekoniecznie, prócz pojedynczych jednostek, takich jak u nas Rufus.
- Czasem ciekawa jestem, jak wyglądało ich życie. Choć prawdę mówiąc nie umiem sobie wyobrazić, że było ich dużo, dużo więcej. A ty? Pustynia nie była taka pusta? A może wcale jej nie było? Mnie by jej brakowało. Zwłaszcza teraz, gdy ledwo co opuściliśmy Bluff. Podoba mi się ta myśl, że prędko się nigdzie nie zatrzymamy i że poza naszą garstką w pobliżu nie ma nikogo.
– Zrobiła pauzę dla nabrania oddechu i roześmiała się cicho, a potem przytuliła się do niego na krótką chwilę – Dziwnie się czuję. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam taka...radosna. Myślałam już, że wszystko co czuję jest jak ciepła woda ledwie. Teraz mam wrażenie, że wszystko mnie tak przyjemnie parzy.
- Zobaczymy co powiesz, gdy zgubimy się na pustyni, a do najbliższych ludzi będzie kilka dni drogi.
Spojrzał z rozbawieniem na gadatliwą Enolę, mrugając do niej.
- Powoli zbliżamy się do końca znanego mi choćby z map terenu. Jutro powinniśmy wykroczyć poza mapę.
- Zgubić możemy ślady, ale już nie siebie skoro jest nam wszystko jedno, gdzie pójdziemy. Chcę się nauczyć żyć tutaj, tak jakby nic więcej nie miałoby mi...- rzuciła mu szybkie spojrzenie - ...nam być potrzebne. Fedd z Prostem mogą nie być zadowoleni, ale przecież my i tak chcieliśmy się odłączyć.
- Tylko, że tutaj nie da się przeżyć, a nie wiemy kiedy teren się zmienia. Na tym skrawku pustkowia nie ma zupełnie nic!
Zerknął na pozostałych dwóch uczestników tego pościgu.
- W sumie całkiem dobrze, że z nami poszli. Dzięki temu możemy wysłać ich z powrotem z wieściami. Ja... nie odpowiadam za nich. Wiem, że przynajmniej Fedd sobie poradzi. Nie wiem jakbym się czuł, gdyby szli też inni.
- Pewnie bardziej odpowiedzialny. Zwłaszcza, gdyby poszły z nami dziewczyny. Nie zostawiłbyś ich przecież. Trochę żal mi Issy, wiesz? Ciekawe czy Viggo wrócił...
- Nikogo z nas życie nie rozpieszczało, Enola. Wolę nie wiedzieć czy wrócił. Podjął taką, a nie inną decyzję, poszedł za zemstą i co z tego ma, nawet jeśli wrócił? Satysfakcję zabicia człowieka?

Uświadomił sobie, że podnosi głos. Uspokoił się szybko.
- Nie, nie warto wracać myślami do Bluff. Idziemy naprzód, a jeśli los się do nas uśmiechnie, odnajdziemy twoją matkę i resztę. Choćby po to, by się przekonać, że nic im nie jest.

Enola skrzywiła się lekko i spuściła głowę.
- Wolałabym, żeby mnie nie ujrzała. Nawet jeśli ich znajdziemy. Choćby nie wiem co, w jej oczach nie będzie dobrze wyglądało to, że poszłam z tobą. – Nagle gorzką gulą stanął jej w gardle fakt, że jednak znalazła się poniekąd na miejscu Ann. W głowie rozbrzmiały jej te wszystkie przykre słowa, jakimi mogła obrzucić ją matka. Zacisnęła dłonie i odetchnęła głęboko starając się uwolnić od niechcianych myśli.
Przytulił ją, nic nie mówiąc. W takich chwilach, gdy nie wiedziało się co do końca czuje ta druga osoba, lepiej było pozostać cicho. Odezwał się, ale nieco zmieniając temat.
- Na pewno do niczego nie będę cię zmuszał. A od odnalezienia kogokolwiek jesteśmy bardzo daleko. Nie ma się co martwić na zapas, lepiej pomyśleć o próbie odnalezienia jakiejś wody i pożywienia.
Trwała tak przy nim dłuższy czas ciesząc się ciepłem i milczącym wsparciem, jakie jej dawał.
- Masz rację. Przy tempie, w jakim ją zużywamy na pewno nam braknie. A może jeśli już całkiem znikną nam ślady zaczniemy iść nocą? W dzień szukalibyśmy schronienia przed słońcem.
- W nocy nie odnajdziemy śladów, jeśli nagle ponownie się pojawią. Nocą możemy iść dopiero wtedy, kiedy porzucimy nadzieję na odnalezienie ich. No i nocą nie jest zbyt bezpiecznie na pustkowiu, łatwo skręcić sobie nogę lub wpaść na coś, co bardzo chciałabyś ominąć. Mimo słońca lepiej zazwyczaj iść za dnia.

- Nie ma z nami Rufusa, więc może mamy szansę nie połamania sobie nóg idąc. – Zamyśliła się na moment i zapytała go już tonem, w którym nie było cienia rozbawienia – Przytrafiło ci się kiedyś coś takiego? Gdy byłeś sam na pustkowiu, daleko od Bluff? – Popatrzyła na niego dokładnie uświadamiając sobie, że nigdy wcześniej nie zwróciła uwagi czy posiadał jakiekolwiek blizny. Choć oczywiście łatwo było to wytłumaczyć zaaferowaniem innymi rzeczami.

Dang zamyślił się, przypominając sobie własne samotne wyprawy.
- Zdarzyło się kilka takich sytuacji, zwłaszcza na początku. Ale byłem uważny, zazwyczaj. Nie poruszałem się też nocą, nigdzie mi się tak na prawdę nie spieszyło. Na początku szukałem śladów, potem czegokolwiek cennego - w nocy nie można tego zobaczyć. Mimo temperatury prawie nie robię wyjątków od poruszania się w czasie dnia.
- Kilka...zostałeś ranny? Na tyle mocno, żebyś myślał, że już nie uda ci się wrócić?

- Na szczęście jak dotąd udało mi się uniknąć poważnych problemów. Stłuczenie goi się szybko, a skręcenie tylko spowalnia, nie zabija. Gdy się jest na znanym terenie, oczywiście.
- I nie bałeś się nigdy? Wyruszać w pojedynkę? Wiem, że uczył cię ojciec, ale mimo wszystko nigdy nie czułeś lęku, że spotka cię los samotnych wędrowców? Czy po prostu było ci wszystko jedno...kiedyś?
- Na początku nie było to istotne, potem już się nie bałem. Wiedziałem, że nikt po mnie rozpaczał nie będzie, a znacznie więcej w tych wędrówkach było ekscytacji i ciekawości niż lęku. Ten co się lęka nigdzie nie zajdzie.

Uśmiechnęła się lekko.
- Też tak myślę, że nie wolno się bać. Gdyby ktoś tęsknił do ciebie i rozpaczał, coś by to zmieniało?
- Myślę, że dużo. Nie... nie chciałbym, by ktoś czuł się tak samo jak ja, gdy zniknął mój ojciec.


Enola z poważna miną pogłaskała go delikatnie po policzku i jedynie cień rozbawienia pojawił się w jej oczach, gdy zarost zakuł ją w rękę.
- Sądzę, że ja bym za tobą tęskniła teraz. Dlatego ani myślę zostawać daleko w tyle.
- I dlatego to możesz być ty. Idąca krok za mną, a nie zostająca gdzieś daleko, w mieście, do którego nawet nie do końca chce się wracać.

Uśmiechnął się i przytulił mocniej.
Nie odpowiedziała nic, jedynie w duchu przytaknęła mu myśląc dokładnie tak samo.
 
__________________
"...pogłaskała kota, który ocierał się o jej łydkę, mrucząc i prężąc grzbiet, udając, że to gest sympatii, a nie zawoalowana sugestia, by czarnowłosa czarodziejka wyniosła się z fotela."
Karenira jest offline  
Stary 12-11-2010, 21:18   #57
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Pustkowie. Pustkowie z każdą chwilą go zaskakiwało. Utwardzony żwir na terenach, po których prowadzili pościg, był niezwykle fascynującym zjawiskiem. Rozżarzony do granic stapiał się z każdym dniem coraz bardziej, stygnąc nocami, zupełnie przeciwnie, niż podpowiadałaby natura w postaci palących promieni słońca. I co ciekawe, właśnie na tym, co było jeszcze gorsze od Patelni, zachowały się wilgotne ślady jakiejś substancji, którą Prost zdiagnozował jako dziwny rodzaj etanolu, czymkolwiek ten ostatni miałby być. Rozumiał natomiast fakt, że któryś z pojazdów miał uszczelkę, nie rozumiał tylko, jak cokolwiek płynnego przetrwało na słońcu ten jeden dzień. Zwłaszcza, że okolica była całkowicie wyjałowiona i tylko suche krzaczki, którym udało się uniknąć samozapłonu, pozostały na powierzchni.

Noce były ukojeniem. Podobnie jak rozmowy z Enolą. Pozostałych dwóch towarzyszy unikał, mówiąc do nich tylko tyle, ile było całkowicie niezbędne, czyli zazwyczaj zupełnie nic. Buźka wciąż go przerażał, a co do Prosta to nawet się nie spodziewał, że mieliby wspólny temat, nawet ignorując niechęć do rozmowy, jaką przejawiał Dang. Zdecydowanie bardziej wolał skupić się na szukaniu śladów, które to wymagało doskonałej spostrzegawczości, a nawet to nie gwarantowało sukcesu. Podejrzewał, że sporo śladów nawet przeoczyli, ale i tak udało im się dotrzeć do resztek obozu tamtych.
- To ich pierwszy postój. Poruszają się znacznie szybciej niż my, mam nadzieję, że dalej będzie coś więcej niż te krople.

Niestety, okazało się, że ich postój nie był dla nich bez znaczenia. Maszyny ruszyły dalej, ale ich poskramiacze naprawili usterkę, która tak ułatwiała pościg. Dobrze, że łatwo wyznaczył kierunek, w jaki tamci się udali i bez problemu udawało się im go utrzymywać. Mimo, że godziny mijały i na ziemi nie pojawił się nawet najmniejszy ślad rozlanego płynu, to Dang był dobrej myśli. W końcu musieli coś znaleźć, tak wielki konwój z prawie setką ludzi, nie mógł się poruszać bez śladów. Przecież oni musieli coś jeść, pić, wydalać. Ten jeden kawałek papieru to trochę za mało, jak na tak dużą grupę, nawet jeśli wysprzątali po sobie obozowisko. W sumie, po co? Bo goniła ich czwórka słabo uzbrojonych ludzi, o których tamci nie mogli nawet wiedzieć?

Człowiek na wzgórzu ich zaskoczył, co zdecydowanie nie powinno mieć miejsca. Gdzie on miał oczy! Warknął wściekle, zły na siebie i wyjął podarunek od Thel, przyglądając się nieznajomemu i ledwie kilka sekund później podejmując decyzję.
- Nie wiemy czy to jeden z nich, ale na pewno nie będę sprawdzał, jak daleko strzela ten jego karabin.
Rozejrzał się, dostrzegając skały nieco na zachód od miejsca, w którym się znajdowali.
- Już wieczór, dobre miejsce na zatrzymanie się. Tam są skały, wystawimy warty. Chyba, że ktoś chce do niego iść, droga wolna. Nie pisałem się na bycie przywódcą.
Nie wątpił, że Enola pójdzie za nim, a o pozostałych dwóch nie dbał w tej chwili zupełnie.
Zgodnie z przewidywaniami dziewczyna skinęła głową i ruszyła bez słowa z miejsca, w kierunku wskazanych przez niego skał oglądając się jedynie z ciekawością przez ramię na pozostałych. Sama nie miała zamiaru zbliżać się do obserwującego ich mężczyzny, podobnie jak zresztą nie widziała powodu by szli do niego grupą. Wolała żywić nieco naiwną nadzieję, że noc upłynie im w spokoju, a rankiem zwyczajnie podążą dalej znikając nieznajomemu z oczu.

Skały nie były zbyt wysokie, ale osłaniały przez wzrokiem i przede wszystkim - blokowały linię strzału mężczyzny ze wzgórza. Ale Dang znalazł coś ciekawszego. To oczywiste, że podłoże nie mogło być tak samo twarde i odporne na zastawianie śladów zupełnie wszędzie. Piasek pozostawał w miejscach, które swoim cieniem osłaniały wzgórza lub skały właśnie, w które zabójcze promienie docierały tylko podczas niewielkiej części dnia, zazwyczaj w samo południe, kiedy słońce niemal pozostawało w zenicie.
Pochylił się, odgarniając nieco świeżo naniesionego tu przez wiatr piasku. Pod nim znajdował się dość głęboki ślad, podobny do tego, który widzieli tuż za Bluff. A obok śladu... cóż, śmierdzące wciąż, choć już wysuszone odchody. Skrzywił się i wstał, pokazując znalezisko.
- Wciąż jesteśmy na dobrym tropie. Chyba, że ślad zostawił tu inny pojazd, albo konwój się rozdzielił. Ja jutro ruszam dalej... ale to ryzyko. Kto chce, niech wraca do miasta. Albo jeszcze lepiej - kieruje się od razu do Alice. Ja zaryzykuję.
Zanim którykolwiek z pozostałej dwójki zdążył się odezwać, Enola rzuciła krótko:
- Ja na pewno nie wrócę.
Skinął jej głową i uśmiechnął się pod chustą.
- Nie sądziłem, że mogłabyś powiedzieć co innego.
- A ja nie sądzę, że to mnie w rzeczywistości pytałeś – odpowiedziała dziewczyna bardzo cicho
 
__________________
If I can't be my own
I'd feel better dead

Ostatnio edytowane przez Sekal : 12-11-2010 o 21:21.
Sekal jest offline  
Stary 13-11-2010, 01:34   #58
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Burke odetchnął głęboko. Mimowolnie oblizał suche wargi, przygryzając odchodzący naskórek, który denerwował go od dłuższego czasu. Wziął kilka bardzo małych łyków wody zmieszanej z kilkoma smakowymi ziołami i przytrzymał chwilę w ustach. To był jedyny sposób na skuteczne nawodnienie w tak ekstremalnych dla czterdziestolatka warunkach.

Prosty o południu słyszał same legendy. Wiedział jedynie, że tędy prowadzi droga do Alice i że praktycznie nikomu nie udało się dostać do tego tajemniczego miasta. Nie spodziewał się jednak aż takich przeszkód. Po piasku chodziło się zdecydowanie gorzej, wyżyny też nie pomagały w utrzymaniu tempa narzuconego przez Danga. Jednak najbardziej doskwierało palące słońce, odbierające ostatni zapas siły. Ta pulsująca krew pod czaszką, okropnie rozgrzane ręce i stopy żyjące jakby własnym życiem, odbierające zdolność skupienia się; pot ściekąjący z przydługich włosów… To wszystko bynajmniej nie należało do cech podróży, o których opowiada się w barze późnym wieczorem.

Bacznym spojrzeniem obserwował chodzącego dookoła Danga, jego strapioną twarz przybierającą coraz bardziej zobojętniałe rysy, coraz powolniejszy krok i gasnący zapał. Nie ukrywał, że ślady zniknęły. Niedługo trzeba będzie podjąć decyzję ważną o tyle, że zadecyduje o życiu lub śmierci.


***

Czuł się zbędny. Najpierw ekscytował się wyprawą samą w sobie. Zmiana! Nadchodzi nowe. Ile to razy przewracał do góry nogami ułożenie mebli w swoim lichym domku, tylko po to, aby stracić poczucie otaczającej go bezwartościowej pustki. Zawsze wtedy jego eksperymenty kończyły się ciekawym rezultatem. Jeden z nich spoczywa teraz w najściślej strzeżonym miejscu.

Uczucie euforii minęło szybko. Narkotyk trzymał kilka godzin, idealnie, aby zapełnić pierwszy dzień marszu. Budząc się, czuł się już zdecydowanie gorzej. Nie, nie fizycznie - Burke bardzo dobrze znosił wszelkie reakcje histaminowe. Ale jego głowa powoli ukrywała się pod ciężarnym całunem.

Dang z Enolą wyrwali do przodu, trzymając stały dystans dzielący pozostałą dwójkę. Burke dotrzymywał towarzystwa Buźce idąc delikatnie przed nim, żaden z nich jednak nie wykazywał chęci rozmowy. Fedd sam w sobie nie był idealnym partnerem do rozmowy. Opinii było o nim więcej niż o Thel, zdecydowanie nie nadających się do opowiadania dziecku na dobranoc. Ale Prosty musiał przyznać, że jego nieco wymuszony towarzysz podróży nie zdradza żadnych sadystycznych nawyków, a nawet, po dłuższej aklimatyzacji, wydaje się być całkiem w porządku. Jednak wnętrze tajemniczego mieszkańca Bluff pozostało nieodkryte. I może to nawet lepiej – przeleciało przez myśl niedoszłemu chemikowi…

Burke coraz częściej miał wrażenie, że im bardziej oddala się od Bluff, tym bardziej samotny się staje. Nie wiedział dlaczego. Z jednej strony czuł się odrzucony. Enola i Dang żyli w swoim świecie. Szli osobno, spali osobno, oddaleni tak, żeby pozostała dwójka ich nie dosłyszała. Fedd trzymał się blisko, jednak towarzyskiego elementu nie wprowadzał, był bardziej rodzajem cienia rzucającego od czasu do czasu ciche komentarze. To wiele zmieniało. Zmieniało myślenie, nastawienie i motywację. Zmieniało Burke’a.

Ukrywał narastającą złość. Nie, nie złość. Rozczarowanie. Bo nic nie szło po jego myśli, nie przewidział kilku rzeczy. Miało być tak normalnie – idą w czworo podążając śladami, znajdują porywaczy i … no właśnie. Co dalej? Nie myślał co dalej. Następujące wydarzenia miały się okazac zupełną abstrakcją. I choć wiedział, że przygoda może skończyć się ostatecznie już na samym początku, nie docierało to do niego.

Czuł się w tej chwili jak dziecko, które uderzone gromem, w brutalności życia zdaje sobie sprawę, że nie jest idealne i że są rzeczy, którym nie jest się w stanie podołać. I nagle wewnętrzny perfekcjonizm zostaje zastąpiony poczuciem własnej beznadziei w stosunku do świata. Świata, który jest okrutny, świata relatywizacji dobra i zła, świata zwierząt, a nie ludzi.

Coraz bardziej docierało do niego, że jeśli kiedykolwiek ma opuścić wygodne życie w Bluff, jeśli ma sprostać wewnętrznemu pędowi życia, musi iść na całość. I nie może, jak do tej pory, podczepiać się pod ogon ludzi, którzy najwyraźniej go nie chcą, którzy mają własne plany i dziedziczą własny los.


***


Zachodzące słońce nieprzyjemnie paliło w twarz. Przysłonił ręką oślepiające światło i przyjrzał się niewielkiej plamie majaczącej na tle skał. Tak to na pewno wiele zobaczę – sarknął.

- Dang, mogę na chwilę szkło? Proszę? – dodał po chwili. – Oddam, obiecuję – Burke uśmiechnał się kącikiem ust i delikatnym ruchem uniósł lornetkę. Przyjrzał się zagadkowej postaci. Mruknął w duchu, po czym oddał lunetę tropicielowi z dystyngowanym skinięciem głowy, mającym być wyrazaem podziękowania.

Bez słowa ruszył za Dangiem i Enolą w kierunku zachodnich skał słysząc szorstki głos przewodnika, ale zatrzymał się po kilkudziesięciu metrach. Ten człowiek nie dawał mu spokoju. Ciążył na umyśle trup odziany w skórzaną kurtkę, zgadzającą się mniej więcej z opisem Wonga, kiedy opowiadał o porwaniu mieszkańców Bluff. Jakoś miał wrażenie, że ten gość nie ma zamiaru ich skrzywdzić. Bo jakby miał, nie wystawiałby się na dość otwarty widok, z rozłożonym sprzętem i zwłokami przy nodze, warującymi niczym pies. Jedno było pewne – Burke Prost mając zabić czworo podróżnych na pewno by tak nie postąpił. Burke Prost nigdy nie wychodził 3 mile poza Bluff.

- Hej, wiecie co? – krzyknął do wyprzedzających pochód dwójki szperaczy – Dojdę do Was później.

Odwrócił się i ruszył w kierunku nieznajomego. Miał wielką nadzieję, że otrzyma odpowiedzi na wiele pytań. Miał wielką nadzieję, że zdąży wrócić bez kulki w plecach. No bo i kto miałby na celu mordowanie podtuczonego starego faceta?

Im dalej oddalał się od jedynych znanych mu ludzi, tym bardziej czuł irracjonalność podjętej decyzji. Dobra, zawracam – westchął. Nogi jednak odmówiły posłuszeństwa. Wyjdzie na cholernego idiotę jak zawróci w połowie drogi i wróci do obozowiska bez żadnych wieści. Już i tak się z niego śmieją, na pewno. Nie, na to sobie pozwolić nie może. Zerknął na wyostrzającą się plamę. Karabin wciąż spoczywał oparty o ścianę góry, co wcale nie pocieszyło Prostego. Bo w końcu było sto tysięcy innych możliwych scenariuszy. Ten gość wyjmie nóż i upiecze na ogniu, bez krzyku, bez zbytniego pieprzenia się w wyławianiem kul. Kule są drogie, nóż jest tani.

Prosty panikował. Od dawna nogi nie drżały tak jak teraz. Od dawna umysł nie spierał się z rozsądkiem. Już nie pamiętał, kiedy ostatni raz podjął nierozsądną decyzję. Chwila… czy to nie było trzy dni temu?!
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]

Ostatnio edytowane przez Jakoob : 13-11-2010 o 10:22.
Jakoob jest offline  
Stary 13-11-2010, 04:56   #59
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Obudził go ból. Całkiem jakby wbił mu ktoś kołek lub gwoźdź w kość pod okiem. Tępy ból. Nie narastający i nie oddalający się. Lecz nieustanny. Dźwignął powieki. Dzień w zenicie. Musiał być nieprzytomny. Pół dnia? Dzień czy więcej? Leżał na posłaniu ze skór wplecionych w prowizoryczne nosze z włóczni Trybali. Przeraził się myśląc o najgorszym. Niewola? Niedorzeczność. Po co? Obrócił głowę. Ból promieniował aż na kark z każdym poruszeniem. Fejes. Odetchnął szczęśliwiejąc zupełnie tak, jakby obudził się z koszmarnego snu.

- Fej... – zamiast słowa wydarł z gardła ochrypły szept, tak okropnie bolesny, że nie dokończył. Przypomniał sobie. Dostał przez łeb włócznią. Skurwiel zamiatał ogonem na wiwat dreptając w podskokach z tyłu. Uśmiechnął się w grymasie bólu. - Dobry pies... - szepnął.
- Śpij. Już niedaleko. – usłyszał jak przez sen odpływając w objęcia ciemności, ucieszony choć bardzo zmęczony głos Fejesa.

Kiedy ocknął się po raz drugi było już ciemno. Uniósł głowę. Czuł się dużo lepiej. Nosze poruszały się dużo wolniej tym razem.

- Fejes. Czekaj.

Morgan zatrzymał się.
Wstał z trudem i zachwiał się lecz nie było tak źle. Nie było dobrze. A jednak lepiej niż myślał. Rozejrzal się w blasku gwiazd po Pustkowiach. Są niedaleko, ucieszył się.


* * *


Wracając do Bluff Fejes opowiedział mu wszystko. O tym jak zginął Mel. O tym jak pojawili się niespodziewanie młodzi wojownicy Anangu. O tym jak wykopał dwa groby. Jeden bratu a drugi dla poległego, niepodziewanego sojusznika. O tym jak podpalił kopiec martwych ciał znienawidzonych Trybali. Oby smażyli się też w piekle. Za zycią przynajmniej dostali to na co sobie zasłużyli. Sprawiedliwości stało się zadość. Nie czuł się ani dumny ani nie miał wyrzutów sumienia. Postawił na przyjaźń. Przeżył. Może dzięki Viggo i Skurwielowi przeżył chociaż Fejes. Może tak po prostu miało być. Bo teraz wszystko było tak jak być powinno. Morgan opowiadał mu wspierając go ramieniem, o tym jak młody Trybal uratował życie Viggo, tylko po to by zniknąć w ciemnościach nocy, gdy Fejes żegnał się z konającym bratem. Zaprawdę niezbadane są wyroki boskie, brzmiały mu w uszach słowa Pastora. Dziękował Panu Bogu. Miał nadzieję, że będzie mógł też kiedyś podziękować i jakoś odwdzięczyć się młodemu Trybalowi, u którego miał teraz dług. Dług życia.

Nie spodziewał się ujrzeć Issy na obrzeżach Bluff. Czekała. Tak samo jak wcześniej mimo tlącej nadziei, nie spodziewał się wrócić z wyprawy. człowieku małej wiary, ganił siebie słowami Pastora. Jej kojąca obecność była jednym z najpiękniejszych uczuć jakich doświadczył w życiu. Zaciskając wargi z bólu i wzruszenia szedł przed siebie radując się na słowa siostry, w których choć nie było wiele wylewnej i pompatycznej czułości, mógł zamknąć wszystko to co jest dobre i kochające i oddane. Namacalnie prawdziwe. Radował się wiedząc jak bardzo jest kochanym przez siostrzyczkę i jednocześnie czuł wyrzut sumienia. Za miłością, wcześniej czy później, nie zawsze lecz często, kroczy cień cierpienia.


* * *


Twarz Viggo wykrzywiał nieznaczny grymas niemal za każdym poruszeniem jego ust, kiedy Hyra zajęła się raną.
- Dziękuje. Na pewno zagoi się szybciej. Tak jak oko. Pamiętasz? - mruczał półgębkiem. - Nawet Doktor się zdziwił jak zobaczył skutki tych twoich ziółek. - próbował się uśmiechnąć, zapominając o rozciętym policzku i zasyczał z bólu.
- Och, zdziwił się bo myślał, że zielarka to ktoś kto rany okadza i mówi zaklęcia - uśmiechnęła się pod nosem, zrobiło jej się miło, że Viggo tak ceni jej umiejętności i pewnie dlatego szybko wyrecytowała, jaki arsenał na dziś dla niego przygotowała - teraz dobrze by było gdybyś zjadł jak najwięcej liści anastesii, mają cierpki i kwaśny smak ale przyniosą Ci ulgę w bólu a z czasem znieczulą i uśpią, wtedy z Issą zajmiemy się szyciem. Najpierw jednak ranę trzeba porządnie oczyścić – Hyra wyciągnęła olejek z lawendy - Lawenda oprócz odkażającego ma działanie antybakteryjne i przeciwbólowe. Po szyciu, nałożymy na rankę pulpę z aloesu i zakryjemy krwawnikiem. Zostawię też maść z diabelskiego pazura, Issa nasmaruje Ci na noc ciało, to zmniejszy ból w mięśniach i rozluźni stawy.- Patrzyła na zmaltretowanego Viggo i zastanawiała jakim cudem żyje.

- Zapamiętam. A nie możesz zaszyć tak cobym nie zasypiał?


W pamięci miał okropne koszmary, który męczyły go po ziołach zielarki, którymi uspiła go kuracji oka sprzed dwóch lat.

- Zjedz - odjęła mu połowę porcji - tyle... nie uśmierzy do końca bólu ale pozostaniesz przytomny. Mieliście cholerne szczęście wiesz? – zapytała sprawnie obracając zakrzywioną igłą.
Bolało mimo wszystko jak diabli, ale jej spokój i pewność siebie sprawiały, że czuł iż jest w dobrych rękach.
- Bardzo dużo. Pastor by powiedział, że to opatrzność. Albo cud. Był moment, że wiedziałem, że już po mnie... A tu jednak nie. - mruczał lewą połówką ust.
- Hyruś, a nie masz trochę jakiej skutecznej trucizny na zbyciu? Takiej cobym nią mógł natrzeć bełty lub strzały? – zapytał kiedy było już po szyciu.
- Może i mam, ale zanim Ci ją dam chciałabym wiedzieć co Ci znowu po głowie chodzi?
- Eh... Sama widzisz jakie czasy. Najpierw Basior. Później Trybale. Teraz inwazja. Trzeba się bronić czym da. I zabijać skutecznie! Jak się co nie zmieni, to na zaciszu albo zabraknie miejsca albo rąk do kopania grobów.
- Mam żywice z pewnego drzewa, jeszcze jej nie wypróbowywałam, podobno po dostaniu się do krwiobiegu zabija w ciągu kilku minut - Uspokoiła ją odpowiedź Viggo, przez chwilę bowiem Hyra wyobraziła sobie że ten wstaje, bierze truciznę i biegnie za Porwanymi i za Dangiem ... całe szczęście jeszcze nie wiedział - Teraz o tym nie myśl.
- Dziękuję. – pokiwał polutnie z wdzięcznością głową. – Jesteś aniołem Bluff. A zwłaszcza moim. Cerujesz mnie kolejny raz.

Przyjrzał się uważnie jej ukradkiem, gdy nachylona, delikatnie zaklejała policzek opatrunkiem. Jej włosy pachniały świeżym rumiankiem. Jak zawsze.


* * *

Vincent siedział sztywno na ławeczce w altanie.
- Cześć. – zagadnął Viggo filując w stronę otwartych tylnich drzwi domu i zerwał różowego, niedojrzałego pomidora.
- Dobrze, że wróciłeś w jednym kawałku. – odpowiedział Vincent.
- Ano. – wgryzł się w pomidorka. – Jak się czujesz.
- Jakoś bedzie. A ty?
- Też. Ujdzie.
- Wiesz co?
- Co?
- Chciałem cię przeprosić. – zaczął niezręcznie Viggo.
- Za co? – burknął brat.
- Za wszystko... Za to co gadałem po śmierci...
- Nie ma sprawy.
– uciął krótko wpadając w słowo Vincent.
- Ale...
- Miałeś swoją rację. W końcu każdy ma ją po trochu.
- Chcesz?
- Ba!

Viggo zerwał drugiego tym razem bardziej dojrzałego pomidora, który ukrył sie w zwojach zielonych liści.
- Dobrze żeś się napatoczył mi pod rękę. – powiedział Vincent chwytając w locie czerwony obiekt.
- Co tam?
- Powiem krótko. Żenię się.

Viggo zakrztusił się i wybałuszył oko.
- Kiedy?! Z kim?!
- Z Jolandą. Za dwa tygodnie.
– odpowiedział z szerokim uśmiechem zadowolenia.
- Gratuluję! – doskoczył do brata ściskając go do piersi lecz słysząc jęk rannego odskoczył. – Ehhh... Gratuluję! Ale czemu nic nie mówiłeś?
- Jakbyscie nie czaili się tak zajęci Morganami to byś zauważył.
- A Issa wie? Matka?
- Matka nie wie jeszcze. Pestka może coś podejrzewać. Chyba. Powiem jej wieczorem. Jesteś pierwszym któremu mówię. Oprócz Pastora rzecz jasna. Jolanda dała na przyśpieszone zapowiedzi wczoraj po napadzie tych bydlaków z gangu. Zgodził się dać ślub.
- Ale skąd te ściemnianie? Jak to zgodził?
- Jej ojciec. Przeznaczył ją sobie dla młodego Szelawskyego. Nie chciał słyszeć o Szwedach. Twierdził, że za dużo pecha w naszej rodzinie. Stary zgred. Miał nad nią dziwną moc, której ona nie mogła z siebie zrzucić. To chyba ojcowska miłość. Chora, moim zdaniem. chciała czekać do ostatniej chwili. Łudziła się.
- Aha.
- Zostaniesz drużbą?

Wymowne spojrzenie Viggo wystarczyło za odpowiedź.
- Dzięki.
- Czekaj. A Szelawskyiego i jej ojca porwali przecież...
- Dokładnie. Zresztą czas najwyższy, bo z Jolandą spodziewamy się dziecka.
- Ha, ha, ha.
– już chciał znowu doskoczyć do brata w radości, lecz tylko uścisnął mu ramię w porę przypomniawszy sobie o połamanych żebrach. – To temużtakiś dumny jak paw kroczył ostatnimi czasy po Bluff, jak pies przewodnik po zagrodzie!
- Nazwisko Szwedów w końcu musi przetrwać.
- Święta racja. – Viggo też miał nadzieję, że to będzie chłopak. – A wiecie na pewno, że jest błogosławiona?
- Szósty miesiąc. Ale brzucha jeszcze prawie nie widać. I jeszcze jedno.
- Co?
- Będziesz ojcem chrzestnym!

Viggo trochę posmutniał w sercu i miał nadzieję, że brat tego nie zauważył na jego twarzy. Mimo wszystko świeczki stanęły mu w oczach.
- No co? To chyba tez oczywiste. Tak? – ciągnął Vincent oblizując z palców sok z Issowego pomidora.
- Ehh... tak. – wypalił Viggo czując, że kłamie w sercu. – Jakże by inaczej! – nie miał odwagi by teraz mówić o swoich planach. W przyszłości planował być daleko od Bluff.
- A kto będzie dróżkował Jolandzie? – zagaił z uśmiechem jednooki.
- Hyra. Nie ma wielu przyjaciół ani koleżanek godnych zaufania. Z nią jest najbliżej.


* * *


W barze było pusto. Hyra musiała robić obchód po domach, pomyślał. Posiwiały Pan Wong stał za barem. Pierwszy raz w życiu Viggo widział to takim. Pokonanym.
Nie próbował pocieszać. Słowa były zbyteczne. Właściwie ucieszył się, że nie było nikogo oprócz niego. Nikogo oprócz Nicka. Musiał porozmawiać z szefem. Chciał zapytać czy Nick nada się do wypożyczenia jako pomoc przy wędrówce na Pustkowia.
Tamten uśmiechnął się smutno zanim odpowiedział a Ghul usłyszawszy skierowane do Pana Wonga pytanie wlepił w swojego mocodawcę błagalne spojrzenie kręcąc tylko nieznacznie, acz energicznie przecząco głową. Właściciel baru zaś uśmiechnął się i odparł, że Nick jest naprawdę dobry ghulem, ale jeśli do czegoś się nie nadaje to właśnie do wędrówek po pustkowiach i tropienia. Potem już tylko westchnął i dodał, że wszystko co mogłoby się przydać w takiej wyprawie zabrała Thel, której od wczoraj nie widział. Viggo pokiwał ze zrozumieniem głową. Niemniej Wong kazał poczekać i zniknął w mrokuschodów na poddasze. Po chwili wrócił i wręczył Szwedowi plecak wypchany kocem, śpiworem, suchym prowiantem i bukłakami z wodą. Przynajmniej i aż tyle. Szwed podziękował zarzucając plecak na ramię i z odpowadzającym go smutnym spojrzeniem szefa wyszedł z baru.




Następnego dnia przed świtem wyruszył ze Skurwielem na południe. Miał nadzieję, że nie będą mieć mu za złe te włamania w dobrej wierze. Wszak taki cel uświęcał środki. Dał wiernemu przyjacielowi do wąchania fanty jakie zebrał w Bluff. Resztę zostawi na później. Strzęp pościeli w łózka Danga na dobry początek. Przepoconą skarpetę z pracowni Prosta. Worek po butach Thiel. Tak. Podarowane przez Issę buty. A dokładniej prezent od Thiel. Były wyśmienite. Armia U.S. Ciekawe co znaczą te inicjały? Podziękuje Rudej jak ją spotka. Może mu powie. Jeśli uda się ich dogonić. Miał nadzieję, że są wszyscy w jednym kawałku.

W głowie krążyły my myśli wokół tych bliższych i dalszych ludzi. Pestka. Łamał jej delikatne i ogromne serce jak placek. Na ile go wystarczy? Ale czego mógł oczekiwać? Czego mogła oczekiwać ona? Nie. Miała swoją rację. Ona miała do tego prawo. Szlag! Chciał jej wtedy powiedzieć, że matulą i stadem zajmie się Vincent z Jolandą. Nie zdążył. Trzasnęła drzwiami. Zresztą nie do końca był pewien, czy nie lepiej się stało, bo zepsułby niespodziankę, którą przygotował jej drugi brat. Radosna nowina. Jak bardzo zmieni jego plany na opuszczenie Bluff? Nie wiedział. Czuł się przez to rozdarty, ale szczęśliwy. Każde narodziny nowego mieszkańca Bluff były świętem w czasach, kiedy coraz mniej dzieci przychodziło na ten pieski świat, a coraz więcej jego mieszkańców kończyło na Zaciszu. A masowe porwanie jeśli nie było nokautem, to największym ciosem w dziejach Bluff. Jak miał nic z tym nie robić? Organizowali wyprawy na Basiora, który teraz wydawał się dziecinna igraszką, a miał zignorować, ot tak sobie takie wydarzenie? Bezczynnie? Jak machnięcie ręki za tyłkiem po puszczonym bąku? Niedoczekanie. Przynajmniej musi spróbować szukać jakiejś odpowiedzi. Nadziei. Nadzieja jest matką mądrych. Tych którzy jej czynnie pomagają.

Tajemnicza trucizna od Hyry, którą namoczył bełty na noc, zgodnie z jej zaleceniem, dodawała otuchy. Czuł się mniej bezbronny. Conajmniej jak człowiek, co idzie w bieliźnie przez miasto ciesząc się, że nie jest całkiem nagi.

Mitch rozczarował się, widział to w jego oczach. Ale przyjął to po męsku. I nie chciał mu towarzyszyć, tak jak Viggo nie zamierzał jeszcze ruszać do Alice.
- Za dwa tygodnie Mitch. Bez przeszukiwaczy nie damy rady. Wrócę.
Rozumiał go. Viggo nie był Dangiem. Sam polegał tylko na Skurwielu. Kuszę naprawił jak obiecał. Dobry chłopak. Miał nadzieję, że poczeka na zwiadowców, resztę i na niego. Miał nadzieję, że nikt samotnie bez nich nie porwie się na Alice jak z trzonkiem od motyki na słońce.

Fejes martwił się on Ann, której, jak się zwierzył Szwedowi, bał się że było dalej w głowie by ruszać do Alice. Przynajmniej tak go zrozumiał. Z tego co tamten wybadał żonę. Nie chciał mu proponować wędrówki na południe. Był teraz potrzebny w Bluff. Musiał ratować swoje małżeństwo. A o Alice Fejes nie chciał słyszeć. To głównie dlatego Szwed nie przyjął propozycji Mitcha, bo wiedział, że rozpytywanie chłopaka o chętnych już famą rozeszło się po Bluff, w którym nic nie zostaje prywatne. Tajemnicy trzeba strzec jak oka w głowie w miasteczku, żeby lewa ręka nie wiedziła co robi prawa. A widać to nie było problemem Mitcha. No wlaśnie. Jak Vincent taił swoją miłość z Jolandą tak długo? Viggo był slepy najpierw żalem później Morganami. I miał go za zwykłego kobieciarza. Wtedy, gdy ginął Larson, ojciec Jolandy tropił psy i pewnie dlatego młodszy brat spędził noc z ukochaną. Z miłości, a nie chuci. Gdyby Viggo był mądrzejszy i mniej ślepy, to może już dawno przejrzałby na oko i zrozumiał sytuację brata zamiast wyżywać się na nim psychicznie. A Fejesowi trzeba kupić czas. Kobiece rany goją się powoli i długo nie przezwycięzy niechęci do Wonga, ale obaj mężczyźni wiedzieli też, że szczęście Sesibona i dobra mina do jako-takiej gry Morgana wszystko zmieni. Bo dom Morganów to Bluff. A kobieta zmienną jest.

Ponad rok minął od poznania Matyldy. Nigdy nie odważył się powiedzieć tego co czuje, kiedy to sobie uświadamiał. A właściwie nie miał szans, bo odkrył to olśniony leżąc na posłaniu ze skór w powrocie do Bluff. Musiał spróbować ją odnaleźć choćby tylko po to, żeby nie pluć sobie później w brodę, że nic nie zrobił. Połamane żebra Vincenta się zagoją. Dni Sulimanowej były policzone, choć nie zasłużyło sobie stare babsko na taką śmierć. Zgaszona przez obcych jak świeca. Znał wszystkich którzy zostali porwani. Jednych lepiej, drugich mniej. Nawet miał wśród nich kilku wrogów. Wszystko zostało przewartościowane. Zanim zacznie szukać przygody w podróży do Alice, musiał coś dla nich zrobić. Choćby niezauważony przez nikogo gest próby. Pożegnania.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 13-11-2010 o 09:27. Powód: podziękowania dla izy za dialog i dla Marrrta za scenę w barze
Campo Viejo jest offline  
Stary 13-11-2010, 10:44   #60
 
Bothari's Avatar
 
Reputacja: 1 Bothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumnyBothari ma z czego być dumny
Wracał do resztek chałupy niemal biegiem. Szkło. Potrzebował szkła. Przecież jego produkcja była tak prosta ... jak mógł wcześniej o tym nie pomyśleć!

Następne wiele dni widziano go jak zbierał i cedził piasek pustyni a potem jak go topił to za pomocą prądu to ognia to znów samego słońca skupionego w wodnych soczewkach (To oczywiście skończyło się zalaniem całości i wygaszeniem tej nowatorskiej huty). Potem zaś ... dmuchał szkło za pomocą starej i pordzewiałej stalowej poprzeczki. Takiego żaru nie dało się długo wytrzymać ale ... powoli powstawały rurtki, złączki i naczynia.

* * *

Issa zjawiła się u niego z zupą w garnuszku nakrytym, jak zwykle, talerzykiem, by nie ostygła. Widać jednak było, że coś trapi dziewczynę. Była... nerwowa? Biorąc pod uwagę fakt, że nawet przy stawianiu naczyń na stole wydawało się, że nimi rzuciła (tak brzdęknęły donośnie), można było wnosić iż Issa jest wysoce zeźlona.
Pokręciła się po pracowni, jak kot w zbyt ciasnej klatce, tam i z powrotem, aż w końcu zaczęła mówić, na pół do siebie, na pół do Rufusa. Niezbyt zwracał na nią uwagę. Zajęty miarowymi wdechami i wydechami. Akurat było dobre słońce i musiał to wykorzystać.
- Viggo i Mitch chcą opuścić Bluff. Jeden do Alice, drugi za tropami poszukiwaczy, albo porwanych, jeden pies. Uciekają jak szczury z płonącej stodoły, nie patrząc czy jest jeszcze co gasić. Nie mogę iść z nim, bo jakże mam zostawić drugiego brata? Ale tak czy inaczej jednego stracę, bo on się uparł odejść. Myślałam, że ma jakieś uczucia, że go oswoiłam, ale nie. Włóczęgę ma we krwi. I pomyśleć że czekałam na niego całą noc na zimnie. Na nim to i skała stępi sobie zęby. Rufus, czy ty mnie słuchasz?
- hmm? Tak, tak ... Tylko dmucham - wysapał, wziął kilka oddechów i znowu "zadął" w rurę do dmuchania.
Przysiadła przy naukowcu, przyglądając się temu co on robi.
- Co mam zrobić Rufus? Ty byłeś kiedyś w Alice? Bo nie urodziłeś się tutaj, prawda? Poszedłbyś ze mną, gdzieś daleko stąd? Zostawilibyśmy to miasto?
- Co? Nie .. znaczy tak. Tu się urodziłem przecież. I ... nie rozumiem dlaczego mielibyśmy odchodzić. Znaczy ... jak chcesz, to możemy ale ... czy tu nie jesteśmy bardziej potrzebni? Patrz. Nauczyłem się dmuchać szkło. Będziemy mieli szklane naczynia. Teraz tylko muszę zrobić duży gąsior i mogę zacząć produkcje nawozu bo po przednio przez nieszczelność dostał się tlen z powietrza i z metanem doprowadził do eksplozji. Teraz robię naczynia grubościenne. Znaczy - innych nie potrafię.

Chyba przyjęła jego wyjaśnienia. Był zadowolony. Wrócił do dmuchania. Nawet nie zauważył kiedy zniknęła.

* * *

Sprawą szafy Wonga nie przejął się. Gdyby mu pozwolono ją rozkręcić - powiedziałby dlaczego działa czy też nie działa. Ale że nie pozwolono (bo po co Pechowiec miałby ją rozkręcać, gdy działała? ) Zresztą - miał masę rzeczy na głowie.

Tak jak i wizyta Micha mignęła mu tylko jako przeszkoda w dalszej pracy. Coś mówił o wyjściu gdzieś ... ale ... akurat Pan Wong włączył generator więc miał prąd i mógł dmuchać.
 

Ostatnio edytowane przez Bothari : 13-11-2010 o 10:49.
Bothari jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172