Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-11-2010, 11:39   #16
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Coś za coś, zawsze tak było. Światem rządziła prosta ekonomia i ci, którzy zapominali o jej zasadach, błądząc gdzieś pośród szczytnych idei, dostawali po dupie najmocniej. Donkiszotowskie zapędy dobrodusznych kapłanów i mężnych paladynów ukrócali ci, którzy kilka czy kilkanaście lat wcześniej byliby od nich nie do odróżnienia. Czas płynął, jedni parszywieli i trwali, inni znikali nagle i niespodziewanie, zostawiając szlachetne plany niezrealizowanymi. Gra toczyła się dalej, ale każdy kolejny etap był trudniejszy. Zostawali ci, którzy dawno wyzbyli się kajdan w postaci wyrzutów sumienia i sztywnych kodeksów. Oni nie dawali się łatwo zaskoczyć, nie byli nowicjuszami. Ani Gavin, który każdy zaułek miejskiego labiryntu miał wryty w serce, ani Kerin, której całe życie było ucieczką z piekła, ani Elletar, ze śmiercią będący po imieniu. Ani Myvern, który żywot zamienił na partię ruletki, ani Vincent, bawiący się ludzkimi uczuciami niczym kocię kłębkiem włóczki. Nie byli amatorami, ale nie byli nimi i strażnicy, dla zysku gotowi puścić z dymem własne schronienie i ubić po cichu tych, których mieli w imię prawa chronić. Bez wątpienia zaś żółtodziobem nie był Wiktor, spocony i chrząkający, ale spokojny jak tafla górskiego jeziora. Widział wszystko, to dało się wyczytać z jego mętnych, niebieskawych ślepiów. Każdy dyskretny gest, każdy napięty mięsień, każdy ruch ściskanego w dłoniach oręża. Nic nie umykało jego uwadze. Tym bardziej dziwił stoicki spokój, z jakim przechadzał się po puściutkim alkierzu.

"Może usiądziecie, co? Widzicie, że specjalnie ułożyłem na ławie kapę we wzorki, z myślą o gościach. Czyli o Was. Chociaż nie wiedziałem, że to akurat będziecie Wy" – gospodarz zasunął kotarę za zebranymi we wnęce i odpalił, wyczarowane znikąd, grube, capiące na pół sali cygaro.
"Nie bawmy się w rebusy, nigdy nie byłem w tym dobry" – Gavin jako pierwszy rozsiadł się na ławie za stołem, własnym tyłkiem sprawdzając bezpieczeństwo mebla. Niespodzianek nie było.
"Muszę trzymać rękę na pulsie, taki zawód. Odwiedziło mnie ostatnio paru różnych ludzi, którzy pouczali, żebym miał oczy szeroko otwarte. Przewidzieli, że zrobi się bałagan. A Wy lecicie z samego środka tego bałaganu" – słowa wypływały spomiędzy ciężkich obłoków dymu.
"To nic ponad twoje domysły. Niedobrze bawić się nie na swoim podwórku, a te sprawy to zdecydowanie nie twoje podwórko" – Elletar odpowiedział grubasowi już siedząc, rozwalony wygodnie obok Gavina, który był żywym dowodem na to, że pod kapą nie kryją się żadne pułapki.
"Skończmy jasełka. Z alfabetem idzie mi umiarkowanie, ale ludzi czytam jak należy. I wiem, że zwialiście z paki na Św. Cuthberta. Tam, gdzie rzekomo był Januszek. Wystarczy połączyć kropki" – tłuścioch uśmiechnął się i puścił w stronę Kerin serię okazałych kółek z dymu.
"No i? Było trzęsienie ziemi, a my uciekliśmy korzystając z okazji, że runęły mury więzienia i strażnicy poginęli. Tyle" – skomentowała gładko Jasna, rękoma odganiając od siebie szare obłoczki. "Januszek to szpicel. Opłacony przez władze agent, który ma siać plotki. Jeśli mówi, że było trzęsienie ziemi to znaczy, że nie było. I to jak na niego patrzyliście wystarczy mi, żeby wiedzieć, że wiecie, co tam było naprawdę. I tej wiedzy chcę, tego od Was potrzebuję" – wyjawił bez ogródek Wiktor. "Nie muszę się powtarzać, prawda? Co w zamian? Nie licz na prezenty" – od razu odparowała dziewczyna, odprężając na chwilę napięte jak do skoku mięśnie.
"Jak mówiłem, informowano mnie, że będzie się działo. I jeśli to jest tym, o czym była mowa to może pewni, poważni ludzie będą chcieli od Was o tym usłyszeć. I może będą w stanie Wam pomóc" – brzuchacz zaciągnął się ostatni raz i cisnął niedopałek cygara na podłogę – "Bo pomocy pewnie będziecie potrzebować. Tu chyba nie zaprzeczycie, co mordeczki?"

* * *

Myvern, Vincent

Gorąco dawało się wszystkim we znaki, pot spływał po plecach, łaskotał, napływał do oczu i sprawiał, że oręż ślizgał się w dłoniach. Opieczętowane skrzynie i paki, gdzie nie spojrzeć skrzynie różniące się między sobą tylko rodzajem drewna i bohomazami na deskach. Do tego coraz gęstszy dym, niczym wąż oplatający ułożone z kufrów kolumny, zmuszający do raczkowania po omacku. Bicie serca i stutonowy oddech tłumiły wszelkie inne odgłosy, sprawiały, że okrzyki dobiegające z różnych stron hali mętniały, zlewały się w jedno, traciły lub zmieniały sens. Dwa, trzy, pięć kroków. Pamięć poddawana była ciężkiej próbie, ale jakoś się udawało. Kolana szurały po ziemi, dłonie badały teren przed sobą. "Tam jest!" – ryknął któryś z kuszników. Zmysły go nie zawiodły, świst i stuk pocisku o parę cali od głowy Vincenta były dowodem, że strażnik nie blefuje. Instynkt. Solettan i ciągnący się za nim Flavius w jednej sekundzie zerwali się do biegu i zatraceni w pędzie wpadli pomiędzy stosy jakichś poprzewracanych baryłek. Słyszeli za sobą stukot uderzających w drewno bełtów, rzucanych na oślep noży i rozwalanych desek. Rozpędzeni rozbijali przeszkody na swojej drodze, mylili uliczki i zakręty. Pośród dymu opadającego na nich jak całun zgubili drogę. Ostrożne i delikatne podchody na czworakach były bez sensu, trzeba było powstać, wychylić się ponad zasłony, narazić na śmierć, by móc marzyć o ucieczce. To była jedyna droga.

"Dobra, zrzuć tę szmatę" – Myvern szepnął nawet się nie odwracając, na poczekaniu snując w głowie jakiś plan. Nadziane na drewniane drągi ubrania wychynęły zza porozwalanych boksów, narobiły szumu pośród czarnej zawiesiny. Wystarczyło. Obaj nieproszeni goście ściągnęli na kukły uwagę, której potrzebowali, wyjrzeli ponad barykady kilkanaście metrów dalej, bezbłędnie lokalizując wyjście z płonącej pułapki. Wąska gardziel skrzynek wiodąca do obstawionych przez trójkę strażników drzwi była paskudnie długa. Narażeni na ostrzał z kusz, bez żadnych osłon, uciekinierzy musieli biec. Za sobą słyszeli kaszel rębajłów błądzących we wznoszącej się z dymnych patyków, mlecznej mgle. Płuca powoli wysiadały, a z zaszklonych oczu użytek był żaden.

"Masz to? Karl? Karl? Słyszysz?" – ktoś się darł, a echo odbijało dźwięk niczym trampolina. "Chłopaki, pierdolcie to. Za późno, wracajcie!" – stojący u wyjścia osiłek cały się trząsł. Miał słuszność, było za późno. Najdobitniej potwierdził to wybuch, który nagle wstrząsnął budynkiem. Alchemiczne utensylia, bezmyślnie załadowane na jedną kupę ze zwykłymi łupami, huknęły niczym kolubryna, pół magazynu zmieniając w rozrzucone w nieładzie pudełko puzzli. Strop runął, kamienne płyty odrywały się jedna po drugiej, a z upadkiem każdej wiązał się huragan drewnianych odłamków i oblepiającego skórę pyłu. Powaleni na ziemię aktorzy nie potrzebowali suflera do tej sceny. Nie trzeba było podpowiedzi, Vincent i Myvern dobrze wiedzieli, co mają robić. Z kuszami w dłoniach skoczyli naprzód, dobiegając przez kaleczące nogi śmietnisko pod same drzwi. "Nieee..." – jęknął Kron. I na tyle tylko było go stać. Wystrzelony przez Vincenta bełt nie dawał szans, z rozdartą tchawicą nawet największe gaduły traciły rezon. Kumpel osiłka nie zdobył się nawet na tyle, oberwał pociskiem między oczy. Zwiotczał obok ślizgającego się na podłodze druha. Trzeci z pilnujących wyjścia wił się na ziemi, podskakiwał jak wyrzucona na piasek ryba. Zdołał nawet odbić pierwsze cięcie, osłonić się wątłym ramieniem przed drugim. Na długo więźniów nie mógł spowolnić. Oberwał jednocześnie z dwóch stron, gnaty trzasnęły wzorem pioruna, farba siknęła jak z konewki. Żadnych świadków, zrujnowana komenda straży z miejsca przesłuchań zmieniła się w miejsce pochówku.

"Niedoczekanie skurwysyny..." – zakrwawiony, utykający kształt w resztkach munduru wolno, ale nieustępliwie przedzierał się do wyjścia. Olbrzym kulał, a świeże bielmo na oku dopełniało efektu. Ale to było za mało by go powstrzymać. Niczym golem, jednym tempem przesuwał się po schodach na górę, pod pachą niosąc oprawiony w pozłacane ramy obraz. Wymalowana przez mistrza dama z obrazu uśmiechała się tajemniczo, ale jej uśmiech był niczym wobec upiornego grymasu na twarzy Karla. Skurwiel nigdy nie ustępował. Ale o tym uciekinierzy wówczas nie wiedzieli, co tchu gnając uliczkami postawionego na głowę miasta.
 
Panicz jest offline