Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2010, 13:20   #51
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Kolejne wspomnienie przyszło, kiedy jechał drogą.
Obrazy przesuwały się przed jego oczami raczej obojętnie, jak zapadnia szubienicy, która zawsze jest tylko pochodną ręki kata. Co do Radcliffe, wiedział on, że nic gorszego nie może już go spotkać, skoro myśli wytryskały z jego czaszki jak z rozwalonej rury. Daniel wiedział, jaki jest koniec tego wszystkiego – będzie po prostu ofiarą własnych wspomnień, coraz bardziej zagubiony w samym sobie.
Ciasna klitka Humvee przypominała mu o jeszcze innej ciasnej klitce, tym razem w Everett, mieście, które przestało istnieć. To zabawne, jak bardzo partactwo niektórych urzędników i dozorców mieszkań sprawiło, że niektóre stały się kompletnie puste, nie zamieszkane przez nikogo i, co najważniejsze, łatwe do włamania się. W jednej z takich klitek umarła właśnie pani inżynier – fakt, który w tamtych czasach wyparł ze swojej pamięci, przynajmniej na jakiś czas. Wtedy była inna podnieta.
Fakt, że istnieją jeszcze zdziry z gimnazjum dodawał mu w pewien sposób otuchy; dzięki Bogu – kimkolwiek on tam nie jest – że świat nadal jest zepsuty i istnieją łatwe dziewczęta, że gdzieś czai się zepsucie, którego Radcliffe był częścią. Tam, w podziemiu, wszystko było dozwolone. A myślał, że wszystkie panienki uczą się pod czujnym okiem swoich upitych kapitalizmem mamuś!
I ona, jego specjalna, nastoletnia kurwa. Michelle Larry, takie przedstawiła mu swoje imię, choć równie dobrze mogłaby się nazywać Imię Nazwisko. Wszystkie obiekty seksualne, także te z craigslist.com powinny mieć przypisane tylko numer i zdjęcie, ewentualnie oznaczone cechami wyróżniającymi. Numer cztery dwa osiem sześć, jak ją nazywał, choć później nie było żadnego numeru cztery dwa osiem siedem albo nawet osiem. Radcliffe wątpił, czy Larry żyła.
Nie, na pewno nie żyła.
Katalogował rżnięcie jej od trzeciego włącznie. Numer czwarty: Pani Michelle Larry nieco nieufnie przyjmuje dozę gorzały na rozluźnienie, ale później ujeżdża pana Radcliffe świetnie na paliwie złożonym z etanolu, wody i soku malinowego. Numer dziesiąty: Pani Michelle Larry nie bierze pieniędzy i udaje, że przychodzi do Radcliffe tylko po to, ponieważ go kocha, co motywuje Radcliffe do zrzucenia zbędnych kalorii. Paręnaście miłości później sytuacja zmienia się, osobista zdzira stwierdza, że tak naprawdę nie kochała go i żąda podwójnej ceny za swoje usługi. Miłość osiemdziesiąta: Michelle daje się namówić na przebieranki i modyfikacje sceny, zatem wkrótce jęczy z bólu, kiedy Radcliffe wchodzi w nią, przy okazji smagając rzemiennym biczem. Dwieście czternaście: Po wyjątkowo długiej nocy Michelle przyznaje, że czuje się jak nic nie znaczący pył, jak najpodlejsze stworzenie; Radcliffe nie reaguje – nie obchodzi go iluzoryczna koncepcja myśli, która i tak zakrywa o wiele prawdziwsze instynkty. Numer dwusetny. Numer dwieście siedemdziesiąty drugi. Granica trzech setek. Granica czterech setek.
A potem nagle zdarzył feralny numer pięćset siedemnaście. Przekroczenie granicy już nie wytrysków, ale następny rozbity mur człowieczeństwa.

*

Urywane sapnięcia ich dwojga mieszały się niemal unisono. On – strażnik więzienny bez przyszłości, ona – dziewczyna z coraz bardziej oddalającą się przyszłością. W żółtawym kloszu do lampy można było odróżnić czarne kształty rybików, a Radcliffe dałby głowę, że poruszały się w taki sam rytm, w jaki on brał Michelle. Oczy Daniela były czujne, niespokojne, jak gdyby wykradał jakiś zakazany dar, choć nie było to niczym więcej jak coraz większe zużywanie już i tak całkiem poszerzonej dziewczyny. Patrzył raz to na popękane w interesujących wzorach kafelki, raz na rdzę wypływającą zza brzegów wanny.
Rdza była ruda jak zakrzepła krew. Radcliffe nie wiedział i nawet nie mógł podejrzewać, że wokół zardzewiałego żelaza naprawdę były niestarte plamki krwi i że samo miejsce nosiło na sobie piętno wielu zabójstw.
Kopulował. Pożerał lubieżnie młodość. Ona oparta o lustro, wytrzymywała każde jego naparcie.
Dźwięk. Obejrzał się. Nic. Znowu dźwięk.
Dokończył robotę i zostawił ją dyszącą, złamaną i rozstrojoną.
Krek, krek, krek. Ktoś tam stał. Przyglądał się.
Radcliffe nie poczuł nic. Żadnej emocji. Złapał za coś. Przelał się przez przedpokój i bił na oślep. Kim był cień, który na niego patrzył? Radcliffe nie czuł nic. Żadna emocja. Tylko tępe pulsowanie gdzieś w dołku, które nawet nie było bólem. Bił w ciemność, słyszał głuche uderzenie o miękkie ciało. MBM. MBM. MBM. Bił, żeby zabić podglądacza. Ale nic się nie działo, uformowany byt stał, pomimo, że odgłosy stawały się coraz bardziej mokre. Nic. Radcliffe zmęczył się, zasłonił czymś, co okazało się być porzuconą rurą. Ciemność zmieniła się, upadła, a zrobiła to tak bezgłośnie, że wyglądało to jakby nie istniała nigdy. Daniel powtórzył bicie, szturchał wściekle w stronę czaszki. Na rurce pojawiła się krew już dawno. Nie ruszał... Nie ruszało się. Światło. Gdzie jest światło? Pstryk, pstryk, pstryk. Nie działa. A latarka? Nie ma.
Nagle uderzyła go myśl, której już na zawsze miał się bać – wcale nie przeraziła go krew ani śmierć. Najgorsze było to, że stał nad czymś, czego nawet nie mógł dojrzeć. Najbardziej przerażające było to, że ktoś, kogo właśnie zabił, wcale się nie opierał, wcale nie próbował uciekać. Nawet nie krzyczał, milczał. Przerażenie wypełniało brzuch Radcliffe'a jak wrząca woda.
Przez parę chwil stał. Był pomiędzy niczym a niczym. Pamiętał ten stupor, a strach zaczął wreszcie się wkradać do jego umysłu. Paniczna, paraliżująca panika, która sprawiła, że nie potrafił wyrzec słowa. Tak samo jak wtedy w tamtym mieszkaniu, u kobiety, która się podpaliła, a której szczątek już nigdy potem nie odnalazł. Znowu to samo. Dwa pytania przewiercały jego głowę jak kule SS-Mannów, którzy kazali całym rodzinom stawać pod deską, żeby jednym strzałem zarżnąć wszystkich. Apff. Fff. Ffff. Nic... Nie... Nie potrafię...
Grawlasta nagrah man ou rah naw om nam. Grrnh? Jaw. Randah. Ashh. Nie wiem, kim... Ja...
A... A...
Zatoczył się. Spojrzał w stronę łazienki. Czuł się ociężale.
Michelle przez pewien czas bawiła się swoimi piersiami pod rozlatującym się prysznicem. Czekała, aż zawartość Radcliffe'a z niej wypłynie jak biały likier z marcepanowego cukierka. Spojrzała na niego beznamiętnym wzrokiem. Patrzył na nią z szeroko rozwartymi oczami.
- Nie chce mi się już. Więc nie bierz mnie, dobra?
Przeszła obok niego, a on dalej obserwował. Czuł się jak brzydka, bezkształtna bryła.
Zauważyła zakrwawioną rurkę i uśmiechnęła się.
- Co, rozpieprzyłeś kaloryfer? - zaśmiała się.
Nie zauważała? Albo specjalnie nie mówiła o krwi na zakrzywionym końcu rurki?
Poszła do pokoju gościnnego, gdzie były pozostałości po poprzednich siedmiu razach. Pokój miał zaciągnięte zasłony, tak, że tylko nieco zimowego światła przebijało się przez szczelinę. Reszta byłaby tonęła w mroku, gdyby nie paręnaście świec rozmieszczonych w różnych miejscach. Od światła świec odbijały się ich rytualne przyrządy: Kneble, taśma izolacyjna, ostre szpilki, sznury. A na ścianie?
Na ścianie było rude malowidło z zakrzepłej krwi miesięcznej. Mama i tata Michelle.
Usiadła na drewnianym krześle i zaczęła jeść czarne ciasteczka z pudełeczka. Jeśli chodziło o Radcliffe'a, to wszystko ogłuszało go. Przycupnął przy ścianie i ukrył twarz w dłoniach. Z jego oczu płynęły łzy, chociaż wcale nie łkał.
Michelle rozszerzyła wargi w szerokim uśmiechu. A później tylko Radcliffe pamiętał głos – głos z ciemności – który wcale nie brzmiał jak głos Michelle i wcale nie dochodził z jej strony. Pomimo to, Michelle poruszała wargami.
A głos gadał – trzeszczał jak cichy głos, szum w radiu, jak urywki słów. Jak rozregulowany odbiornik mogący emitować tylko słowa bez sensu oprócz wszechobecnego szumu.

Zajebać
Umrzeć
Zimą
Czajnika
Motylek
Jestem
Zdzirą

* * *

Wspomnienie, jak zwykle, trwało tylko parę chwil. W takich chwilach czułby przerażenie – czuł tylko wielkie nic z powodu dragów.
Zakomenderował do Swena szybko, kiedy wyszedł:
- No dobra, do diabła z tym, co zrobiłeś. Skoro te swoje C4 przytargałeś, to pewnie umiesz się nim bawić lepiej niż ja, bo ja, wystaw sobie, dałem dupy. Skoro w tym ustrojstwie jest zapalnik na odległość, to postaw to na głównej drodze, żeby sukinkoty wreszcie się na tym wyłożyli.
Nie zamierzał jechać po nim. Bo i po co? Sam wiedział.
- Acha, daj dzieciom i czarnuchom większe spluwy. Przydają im się.
Spojrzał na detektywa.

- Ten maszynowy da się wymontować? Jeśli tak, weź to gówno i rusz się z tym do schroniska. Chyba, że chcesz sobie samotnie strzelać w Humvee.
Zapalił papierosa i zaciągnął się. Stres wcale nie minął, ale obecność nikotyny sprawiła, że poczuł się lepiej. Nie do końca łapał, czemu jest taki skory do pomocy. Jego osobowość bardziej polegała na emocjach niż logice.
Zbierał rzeczy z Humvee, głównie broń, amunicję i to, czego inni jeszcze nie potrzebowali. Jedno było pewnie: Nawet, jeśli uda się im obronić schroniska, to nie będą mogli w nim zostać i będzie wkrótce trzeba odejść.
Nie miał chwilowo żadnych świetnych pomysłów, choć parę razy burknął w stronę detektywa, czemu by nie rozlać benzyny albo czegokolwiek, co dymi i nie zrobić zasłony dymnej w czasie, kiedy będą uciekali w lasy.
Spieszył się i poza Humvee nie gadał zbyt dużo. Oczywiście, nie było mowy o jakiejś większej fortyfikacji; wpadł do schroniska i po prostu rzucił broń tak, aby każdy mógł wziąć, jeśli zechce. Sam złapał karabin z lunetą i popędził na coś, co od biedy mogłoby zostać nazwane strychem – wyszukał najmniejsze okno, z którego mógłby się pobawić w snajpera.
Jego współczucie do innych zawierało się tylko w granicach rzucenia paru słów, co można by zrobić. Poza tym, grupa, która spierdoliła akcję głupim ratowaniem jakiejś idiotki z policji wreszcie mogłaby się na coś przydać.
Na przykład, pomyślał, mogliby łapać kule, jeśli jakieś przylecą.
Zły dzień mógł się przeobrazić w jeszcze gorszy, jeśli okaże się, że dziwne tabletki zmasakrują mu mózg do takiego stopnia, że nie będzie mógł dobrze strzelać do porządku. Pal tam licho strzelanie do swoich, chodziło o to, żeby ustrzelić tamtych zanim dorwą się do schroniska.
Załadował karabin i czekał, wpatrując się w lunetę. Zamierzał teraz zabić ich. Wszystkich. Wszystkich żołnierzy i wszystkie helikoptery, które kiedykolwiek tutaj dotrą.
A kiedy znaleźli się w zasięgu, strzelał raz po raz. Mógł to robić, bo ich wszystkich widział.
A oni nie widzieli jego.
 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 14-11-2010 o 14:07.
Irrlicht jest offline