Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 14-11-2010, 13:20   #51
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Kolejne wspomnienie przyszło, kiedy jechał drogą.
Obrazy przesuwały się przed jego oczami raczej obojętnie, jak zapadnia szubienicy, która zawsze jest tylko pochodną ręki kata. Co do Radcliffe, wiedział on, że nic gorszego nie może już go spotkać, skoro myśli wytryskały z jego czaszki jak z rozwalonej rury. Daniel wiedział, jaki jest koniec tego wszystkiego – będzie po prostu ofiarą własnych wspomnień, coraz bardziej zagubiony w samym sobie.
Ciasna klitka Humvee przypominała mu o jeszcze innej ciasnej klitce, tym razem w Everett, mieście, które przestało istnieć. To zabawne, jak bardzo partactwo niektórych urzędników i dozorców mieszkań sprawiło, że niektóre stały się kompletnie puste, nie zamieszkane przez nikogo i, co najważniejsze, łatwe do włamania się. W jednej z takich klitek umarła właśnie pani inżynier – fakt, który w tamtych czasach wyparł ze swojej pamięci, przynajmniej na jakiś czas. Wtedy była inna podnieta.
Fakt, że istnieją jeszcze zdziry z gimnazjum dodawał mu w pewien sposób otuchy; dzięki Bogu – kimkolwiek on tam nie jest – że świat nadal jest zepsuty i istnieją łatwe dziewczęta, że gdzieś czai się zepsucie, którego Radcliffe był częścią. Tam, w podziemiu, wszystko było dozwolone. A myślał, że wszystkie panienki uczą się pod czujnym okiem swoich upitych kapitalizmem mamuś!
I ona, jego specjalna, nastoletnia kurwa. Michelle Larry, takie przedstawiła mu swoje imię, choć równie dobrze mogłaby się nazywać Imię Nazwisko. Wszystkie obiekty seksualne, także te z craigslist.com powinny mieć przypisane tylko numer i zdjęcie, ewentualnie oznaczone cechami wyróżniającymi. Numer cztery dwa osiem sześć, jak ją nazywał, choć później nie było żadnego numeru cztery dwa osiem siedem albo nawet osiem. Radcliffe wątpił, czy Larry żyła.
Nie, na pewno nie żyła.
Katalogował rżnięcie jej od trzeciego włącznie. Numer czwarty: Pani Michelle Larry nieco nieufnie przyjmuje dozę gorzały na rozluźnienie, ale później ujeżdża pana Radcliffe świetnie na paliwie złożonym z etanolu, wody i soku malinowego. Numer dziesiąty: Pani Michelle Larry nie bierze pieniędzy i udaje, że przychodzi do Radcliffe tylko po to, ponieważ go kocha, co motywuje Radcliffe do zrzucenia zbędnych kalorii. Paręnaście miłości później sytuacja zmienia się, osobista zdzira stwierdza, że tak naprawdę nie kochała go i żąda podwójnej ceny za swoje usługi. Miłość osiemdziesiąta: Michelle daje się namówić na przebieranki i modyfikacje sceny, zatem wkrótce jęczy z bólu, kiedy Radcliffe wchodzi w nią, przy okazji smagając rzemiennym biczem. Dwieście czternaście: Po wyjątkowo długiej nocy Michelle przyznaje, że czuje się jak nic nie znaczący pył, jak najpodlejsze stworzenie; Radcliffe nie reaguje – nie obchodzi go iluzoryczna koncepcja myśli, która i tak zakrywa o wiele prawdziwsze instynkty. Numer dwusetny. Numer dwieście siedemdziesiąty drugi. Granica trzech setek. Granica czterech setek.
A potem nagle zdarzył feralny numer pięćset siedemnaście. Przekroczenie granicy już nie wytrysków, ale następny rozbity mur człowieczeństwa.

*

Urywane sapnięcia ich dwojga mieszały się niemal unisono. On – strażnik więzienny bez przyszłości, ona – dziewczyna z coraz bardziej oddalającą się przyszłością. W żółtawym kloszu do lampy można było odróżnić czarne kształty rybików, a Radcliffe dałby głowę, że poruszały się w taki sam rytm, w jaki on brał Michelle. Oczy Daniela były czujne, niespokojne, jak gdyby wykradał jakiś zakazany dar, choć nie było to niczym więcej jak coraz większe zużywanie już i tak całkiem poszerzonej dziewczyny. Patrzył raz to na popękane w interesujących wzorach kafelki, raz na rdzę wypływającą zza brzegów wanny.
Rdza była ruda jak zakrzepła krew. Radcliffe nie wiedział i nawet nie mógł podejrzewać, że wokół zardzewiałego żelaza naprawdę były niestarte plamki krwi i że samo miejsce nosiło na sobie piętno wielu zabójstw.
Kopulował. Pożerał lubieżnie młodość. Ona oparta o lustro, wytrzymywała każde jego naparcie.
Dźwięk. Obejrzał się. Nic. Znowu dźwięk.
Dokończył robotę i zostawił ją dyszącą, złamaną i rozstrojoną.
Krek, krek, krek. Ktoś tam stał. Przyglądał się.
Radcliffe nie poczuł nic. Żadnej emocji. Złapał za coś. Przelał się przez przedpokój i bił na oślep. Kim był cień, który na niego patrzył? Radcliffe nie czuł nic. Żadna emocja. Tylko tępe pulsowanie gdzieś w dołku, które nawet nie było bólem. Bił w ciemność, słyszał głuche uderzenie o miękkie ciało. MBM. MBM. MBM. Bił, żeby zabić podglądacza. Ale nic się nie działo, uformowany byt stał, pomimo, że odgłosy stawały się coraz bardziej mokre. Nic. Radcliffe zmęczył się, zasłonił czymś, co okazało się być porzuconą rurą. Ciemność zmieniła się, upadła, a zrobiła to tak bezgłośnie, że wyglądało to jakby nie istniała nigdy. Daniel powtórzył bicie, szturchał wściekle w stronę czaszki. Na rurce pojawiła się krew już dawno. Nie ruszał... Nie ruszało się. Światło. Gdzie jest światło? Pstryk, pstryk, pstryk. Nie działa. A latarka? Nie ma.
Nagle uderzyła go myśl, której już na zawsze miał się bać – wcale nie przeraziła go krew ani śmierć. Najgorsze było to, że stał nad czymś, czego nawet nie mógł dojrzeć. Najbardziej przerażające było to, że ktoś, kogo właśnie zabił, wcale się nie opierał, wcale nie próbował uciekać. Nawet nie krzyczał, milczał. Przerażenie wypełniało brzuch Radcliffe'a jak wrząca woda.
Przez parę chwil stał. Był pomiędzy niczym a niczym. Pamiętał ten stupor, a strach zaczął wreszcie się wkradać do jego umysłu. Paniczna, paraliżująca panika, która sprawiła, że nie potrafił wyrzec słowa. Tak samo jak wtedy w tamtym mieszkaniu, u kobiety, która się podpaliła, a której szczątek już nigdy potem nie odnalazł. Znowu to samo. Dwa pytania przewiercały jego głowę jak kule SS-Mannów, którzy kazali całym rodzinom stawać pod deską, żeby jednym strzałem zarżnąć wszystkich. Apff. Fff. Ffff. Nic... Nie... Nie potrafię...
Grawlasta nagrah man ou rah naw om nam. Grrnh? Jaw. Randah. Ashh. Nie wiem, kim... Ja...
A... A...
Zatoczył się. Spojrzał w stronę łazienki. Czuł się ociężale.
Michelle przez pewien czas bawiła się swoimi piersiami pod rozlatującym się prysznicem. Czekała, aż zawartość Radcliffe'a z niej wypłynie jak biały likier z marcepanowego cukierka. Spojrzała na niego beznamiętnym wzrokiem. Patrzył na nią z szeroko rozwartymi oczami.
- Nie chce mi się już. Więc nie bierz mnie, dobra?
Przeszła obok niego, a on dalej obserwował. Czuł się jak brzydka, bezkształtna bryła.
Zauważyła zakrwawioną rurkę i uśmiechnęła się.
- Co, rozpieprzyłeś kaloryfer? - zaśmiała się.
Nie zauważała? Albo specjalnie nie mówiła o krwi na zakrzywionym końcu rurki?
Poszła do pokoju gościnnego, gdzie były pozostałości po poprzednich siedmiu razach. Pokój miał zaciągnięte zasłony, tak, że tylko nieco zimowego światła przebijało się przez szczelinę. Reszta byłaby tonęła w mroku, gdyby nie paręnaście świec rozmieszczonych w różnych miejscach. Od światła świec odbijały się ich rytualne przyrządy: Kneble, taśma izolacyjna, ostre szpilki, sznury. A na ścianie?
Na ścianie było rude malowidło z zakrzepłej krwi miesięcznej. Mama i tata Michelle.
Usiadła na drewnianym krześle i zaczęła jeść czarne ciasteczka z pudełeczka. Jeśli chodziło o Radcliffe'a, to wszystko ogłuszało go. Przycupnął przy ścianie i ukrył twarz w dłoniach. Z jego oczu płynęły łzy, chociaż wcale nie łkał.
Michelle rozszerzyła wargi w szerokim uśmiechu. A później tylko Radcliffe pamiętał głos – głos z ciemności – który wcale nie brzmiał jak głos Michelle i wcale nie dochodził z jej strony. Pomimo to, Michelle poruszała wargami.
A głos gadał – trzeszczał jak cichy głos, szum w radiu, jak urywki słów. Jak rozregulowany odbiornik mogący emitować tylko słowa bez sensu oprócz wszechobecnego szumu.

Zajebać
Umrzeć
Zimą
Czajnika
Motylek
Jestem
Zdzirą

* * *

Wspomnienie, jak zwykle, trwało tylko parę chwil. W takich chwilach czułby przerażenie – czuł tylko wielkie nic z powodu dragów.
Zakomenderował do Swena szybko, kiedy wyszedł:
- No dobra, do diabła z tym, co zrobiłeś. Skoro te swoje C4 przytargałeś, to pewnie umiesz się nim bawić lepiej niż ja, bo ja, wystaw sobie, dałem dupy. Skoro w tym ustrojstwie jest zapalnik na odległość, to postaw to na głównej drodze, żeby sukinkoty wreszcie się na tym wyłożyli.
Nie zamierzał jechać po nim. Bo i po co? Sam wiedział.
- Acha, daj dzieciom i czarnuchom większe spluwy. Przydają im się.
Spojrzał na detektywa.

- Ten maszynowy da się wymontować? Jeśli tak, weź to gówno i rusz się z tym do schroniska. Chyba, że chcesz sobie samotnie strzelać w Humvee.
Zapalił papierosa i zaciągnął się. Stres wcale nie minął, ale obecność nikotyny sprawiła, że poczuł się lepiej. Nie do końca łapał, czemu jest taki skory do pomocy. Jego osobowość bardziej polegała na emocjach niż logice.
Zbierał rzeczy z Humvee, głównie broń, amunicję i to, czego inni jeszcze nie potrzebowali. Jedno było pewnie: Nawet, jeśli uda się im obronić schroniska, to nie będą mogli w nim zostać i będzie wkrótce trzeba odejść.
Nie miał chwilowo żadnych świetnych pomysłów, choć parę razy burknął w stronę detektywa, czemu by nie rozlać benzyny albo czegokolwiek, co dymi i nie zrobić zasłony dymnej w czasie, kiedy będą uciekali w lasy.
Spieszył się i poza Humvee nie gadał zbyt dużo. Oczywiście, nie było mowy o jakiejś większej fortyfikacji; wpadł do schroniska i po prostu rzucił broń tak, aby każdy mógł wziąć, jeśli zechce. Sam złapał karabin z lunetą i popędził na coś, co od biedy mogłoby zostać nazwane strychem – wyszukał najmniejsze okno, z którego mógłby się pobawić w snajpera.
Jego współczucie do innych zawierało się tylko w granicach rzucenia paru słów, co można by zrobić. Poza tym, grupa, która spierdoliła akcję głupim ratowaniem jakiejś idiotki z policji wreszcie mogłaby się na coś przydać.
Na przykład, pomyślał, mogliby łapać kule, jeśli jakieś przylecą.
Zły dzień mógł się przeobrazić w jeszcze gorszy, jeśli okaże się, że dziwne tabletki zmasakrują mu mózg do takiego stopnia, że nie będzie mógł dobrze strzelać do porządku. Pal tam licho strzelanie do swoich, chodziło o to, żeby ustrzelić tamtych zanim dorwą się do schroniska.
Załadował karabin i czekał, wpatrując się w lunetę. Zamierzał teraz zabić ich. Wszystkich. Wszystkich żołnierzy i wszystkie helikoptery, które kiedykolwiek tutaj dotrą.
A kiedy znaleźli się w zasięgu, strzelał raz po raz. Mógł to robić, bo ich wszystkich widział.
A oni nie widzieli jego.
 

Ostatnio edytowane przez Irrlicht : 14-11-2010 o 14:07.
Irrlicht jest offline  
Stary 15-11-2010, 10:42   #52
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Ostrzał humvee przybrał na sile. Kule łoskotały o pancerz pojazdu i wyrywały kolejne fragmenty z cielska metalowego potwora. Żołnierze najwyraźniej skoncentrowali ogień na ostatnim samochodzie, wiedząc, że kiedy wyeliminują przeszkodę, reszta konwoju stanie się łatwym łupem.

W pewnym momencie pojazdem szarpnęło tak, że John Green poleciał w bok, na siedzenie. Zaciskając zęby czarnoskóry mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach wrócił na wcześniejszą pozycję i oddał dwa strzały pomiędzy drzewa. W duchu śmiał się z tego, co robi. Kiedy odrzut poderwał mu rękę w górę, a łoskot wystrzału rozszedł się echem w ciasnym wnętrzu pojazdu, John zaśmiał się cicho. Pomyślał, że równie dobrze, zamiast wielkiej spluwy, mógłby mieć procę. Może moc obalająca mniejsza, ale celność na pewno taka sama. Mgła i krzaki dawały nacierającym żołnierzom zdecydowaną przewagę. Poza tym ten cholerny helikopter oświetlał unieruchomiony konwój, czyniąc go zdecydowanie lepszym celem. John wiedział, że niedługo będzie po nich, jeśli czegoś nie zrobią. Tym bardziej, że David rozsądnie ukrył się w środku humvee przerywając ostrzał z jedynej broni, która dawała im jakieś szanse w tej walce. Green i tak podziwiał faceta, że wysiedział na tej odsłoniętej pozycji tak długo. Nie ma co. David miał stalowe jajca.

Samochody przed nimi ruszyły i John podziękował w myślach Bogu. Chociaż nie wierzył, ze On ma coś wspólnego z tym wszystkim, co się wokół nich działo. Szaleniec prowadzący humvee ruszył do przodu, taranując szczątki zagradzające im drogę.

Obok nich eksplodował granat. Odłamki zabębniły po pancerzu, a humvee podskoczył dziwacznie. Ale jechał dalej! Kolejne eksplozje! John nie był w stanie ich policzyć! Siedział, bo to jedyne co mógł zrobić, i modlił się bezgłośnie by temu sukinsynowi za kółkiem udało się wyprowadzić ich z tego cało. Po kolejnym wybuchu do środka wleciało jedno z okien, a ich „limuzyną” zaczęło telepać na boki, jak marynarzem po zejściu na ląd.
Ale zaraz po tym strzały zaczęły słabnąć, aż a końcu ucichły zupełnie.

Wyrwali się!

Ta jedna myśl otrzeźwiła Johna Grena. Zmusił się do uśmiechu i wtedy poczuł smak krwi w ustach. Zorientował się, że kawałek szkła, który wyleciał z szyby, lub jakiś inny odłamek, rozciął mu twarz, wysoko, prawie na wysokości kości policzkowej. W „bitewnej” gorączce nawet tego nie poczuł. Sadząc po ilości krwi kilka razy zdarzyło mu się poważniej zaciąć podczas golenia.

- Wszyscy cali? – wychrypiał John Green, ale nikt nie odpowiedział.

Może nie słyszeli, a może zwyczajnie mieli go w dupie. Trudno. Nie będzie płakał z tego powodu. Pewnie znali się od lat lub przynajmniej miesięcy. Byli kumplami z czasów, które poprzedzały te chore wydarzenia. Na pewno ich znajomość nie była kilkugodzinną zażyłością. Co to, to nie! Trzymali się siebie, bo przecież mogli sobie ufać bardziej, niż poznanej przypadkowo kilka godzin temu osobie. Nie dziwił się im. Też wolałby mieć przy sobie kumpla w takiej sytuacji. A jakiś „obcy” tylko by go irytował. Niestety nie miał wyboru. I jeśli chciał przeżyć, musiał z nimi współpracować.

Samochodem straszliwie telepało. Niekiedy wjeżdżali na takie wyboje, że czasami głowa Greena boleśnie uderzała o dach. Najwyraźniej albo zjechali z drogi, albo humvee został uszkodzony podczas ostrzału. To drugie nie zdziwiłoby Greena. I tak cudem wymknęli się śmierci.
Wtedy John zorientował się, że Procpect jest dziwnie milczący. Spojrzał na chłopaka i z przerażeniem zauważył rosnącą plamę czerwieni na opatrunku.
Cholera!

Przez te podskoki i wyboje zapewne puściły szwy.

John szybko zdusił czarne myśli. Dał słowo Swenowi. A dla Johna, poza stołem negocjacyjnym, słowo było ważne. Na „słowie” opierał się przecież barter. Na „danym słowie” ustalał stosunki z ukochaną rodziną. Podczas negocjacji i rozmów biznesowych John Green był zimnym pokerzystą i manipulantem, ale w życiu kierował się zasadami, które pozwoliły mu wydostać się z getta kolorowych.

Szybko odszukał wzrokiem wojskową apteczkę wiszącą w wozie. Zdjął ją, rozpakował i zajął się opatrywaniem chłopaka.
Nie było to łatwe. Nawet bardzo trudne.

Sytuację komplikowało kilka rzeczy: wyboje, pędzący samochód, słabe światło i raczej średnie umiejętności w tym zakresie Johna.
Owszem, zmieniał sobie opatrunki podczas rehabilitacji w domu. Owszem, zdarzało mu się bandażować dzieciaki, kiedy zrobiły sobie krzywdę. Ale pielęgniarzem by siebie nie nazwał.
Starał się jednak, jak potrafił najlepiej wiedząc, jaka jest stawka.
Nie chodziło mu o sympatię Gorana czy Swena. Nie chodziło o sojuszników podczas realizacji swoich planów. Nie! Teraz nie było negocjacji. Nie było niczego, poza desperacką walką o życie Prospecta. Nie znał tego chłopaka. Nie potrafił powiedzieć, jakim był człowiekiem. Ale był tutaj, z nimi w samochodzie, a to czyniło go częścią grupy „my” powoli kształtującej się w jaźni Greena. Czarnoskóry zaciskał więc zęby i opatrywał.... opatrywał... opatrywał, próbując powstrzymać upływ krwi. I czuł się jak Syzyf wtaczający swój ogromny głaz na tą cholerna górę.

Samochody zatrzymały się.

John Green przywitał postój z ulgą. W drugim samochodzie była Maria. W końcu doktor, więc na pewno znała się na opatrywaniu ran. Skoro znała się na szczepionkach na wirusy, które z ludzi robią krwiożercze monstra.
Wyszedł z samochodu, wziął na ręce Procpecta i wyniósł na zewnątrz.

- Mario – rzucił głośno, tak by być dobrze słyszalnym. – Procpectowi otworzyły się rany. Jeśli czegoś nie zrobisz, umrze.

I wtedy John Green zobaczył światła. Wiedział co to oznacza. Wilki nie zaprzestały łowów! Pozostało im niewiele czasu.

- Znajdę jakieś łóżko – powiedział do Marii i Swena i ruszył z Prospectem do środka budynku.

Dom wyglądał na górskie schronisko, więc zapewne mieli tutaj pokoje. Szybko odszukał najbliższy i ostrożnie ułożył Procpecta na kocach.

Kiedy ranny został ułożony, John zostawił go na moment i ruszył do reszty szukając Marii.

- Prospect leży tam – wskazał jej pomieszczenie, gdzie ułożył chłopaka. – Starałem się, jak mogłem, lecz nadal traci krew. Proszę, zajmij się nim, jak dasz radę.

Wiedział, że tego nie zrobi. Widział to w jej oczach. Podobnie, jak widział to w oczach Daniela. Dla nich chłopak był już martwy. W tym był problem. Tym ludziom nie zależało na niczym więcej, niż na przeżyciu. Byli, jak zaszczute, wystraszone zwierzęta. Jak ci zarażeni. Tamci pragnęli ich zjeść, a ci żywi, umarli w środku pogrążając się w pragnieniu - zabij, lub zostań zabity. Zwierzęcy imperatyw.

- Acha, daj dzieciom i czarnuchom większe spluwy. Przydają im się.- John usłyszał jak kierowca humvee wydaje polecania.

Mimo swojego niewątpliwego szaleństwa i wychodzących na wierzch uprzedzeń mówił dość rozsądnie. John Green znał się na negocjacjach. Wiedział, kiedy rozmowy się kończyły. W ich przypadku, w sprawie z żołnierzami, dialog skończył się jeszcze przed tym, nim się zaczął.

- Dobra – powiedział spokojnie John kończąc sprawę Prospecta. Teraz życie chłopaka było w innych rękach. Zrobił co mógł. Więcej nie potrafił.- Dajcie mi jakąś broń. Ten pistolet może i jest ładny, ale nie na wiele się przyda. Za bardzo nie wiem, co mam robić, ale zabić się nie dam. Nie jestem żołnierzem, ani detektywem, chociaż ponoć przypominam jednego aktora z serii „Zabójcza Broń”.

Rzucił żarcik, by poprawić nieco samopoczucie.

Miał zamiar wziąć jakiś karabin, zająć pozycję gdzieś blisko kobiet, dobrze osłonięty przed żołnierzami i ....

... niech mu Bóg wybaczy.

Zacznie strzelać, jak tylko jakiś żołnierz znajdzie się na muszce. Nie pozwoli, by jakakolwiek krzywda stała się tym dzieciakom i kobietom, oraz Marii Boven. Być może dokonał tego wyboru, bo chciał dowiedzieć się co pływa w jego krwi? Być może dlatego, że determinacja z jaką kobiety walczyły o swoją rodzinę, uświadomiła mu, jak bardzo są podobne do niego. Przestraszone oczy, zrezygnowane twarze, drżące ręce. On pewnie nie wyglądał lepiej. Cały umazany krwią Prospecta. Spocony.

Wyjął z kieszeni kurtki dwie rzeczy. Batonika energetycznego w czekoladzie i tabletki przeciwbólowe. Te mocne. Zażył jedną pastylkę z wprawą i bez popijania, a batonika podał dziewczynce, która zrobiła niewyraźną minę. Pewnie uważała się za zbyt dorosłą na słodycze. Pewnie miała rację.

- Mam córeczkę w podobnym do ciebie wieku – powiedział John Green. – Nie wiem jak twoja mama na to się zapatruje, lecz ja nie pozwolę, by żołnierze zrobili wam krzywdę. W końcu wyglądam jak Roger Murtaugh, czyż nie?

Patrzyli na niego, jakby zwariował. Może i faktycznie tak było?

- Widzieliście tą część „Zabójczej Broni” w której on i ten biały, ześwirowany policjant, którego grał Mel Gibson, rozwalili gang przemytników narkotyków. Ja będę teraz jak ten jego czarny kumpel. Nie do przejścia.

Puścił do nich oko.

- Chłopie – rzucił do uzbrojonego nastolatka. – Nie wychylaj się. Będziesz ostatnią linią obrony, oki. Jeśli nam się coś stanie ty musisz ochronić swoją rodzinę. Widzę, ze jesteś twardzielem. Dasz radę! Liczę na ciebie, lecz rodzina liczy jeszcze bardziej.

Bał się piekielnie tego, co ma zrobić. Nie był tchórzem. To nie o to chodziło. Miał po prostu świadomość, co dzieje się z człowiekiem, kiedy te małe kawałki metalu dziurawią mu ciało. I współczuł każdemu, kto zmuszony będzie czuć to, tylko dlatego, że on – John Green – naciśnie spust. A że chodził na strzelnicę po „wypadku”, wiedział, jak strzelać, by trafić. I może nie był snajperem lub zawodowym żołnierzem, lecz dzięki swojej gadce – szmatce, zaczął wierzyć, że wyjdą z tego cało. Że uda mu się obronić tą rodzinę.

A jak uda mu się z tą, uda mu się z jego, mimo, że znajdowała się na drugim końcu pieprzonych Stanów Zjednoczonych. W tej chwili zrozumiał, o co chodziło w filmach z tą gadką głównego bohatera. Srał w gacie ze strachu. Zapewne podobnie jak reszta. A te gadanie pozwoliło mu na jedno. Na uwierzenie, że się im uda.

John Gren wiedział, że jest dobrym mówcą. Wiedział, jak postępować z ludźmi., Wiedział, że ta jego gadanina, wbrew temu jak głupio brzmiała, podniesie ich na duchu. Zbuduje morale. Pozwoli, podobnie jak Johnowi, przez chwilę uwierzyć, że są nieśmiertelni i niepokonani. A w ludzkim umyśle to krok ku zwycięstwu. Zabić strach. Tak! To był pierwszy krok.

A potem zabić żołnierzy.

Nie miał jednak wyboru. Musiał dostać się do rodziny. Za wszelką cenę. Nawet za cenę życia. Lecz nie za cenę człowieczeństwa. Chyba.

Za kilkanaście sekund się o tym przekona.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 15-11-2010 o 14:05. Powód: literówki i takie tam oraz korekta imion :-)
Armiel jest offline  
Stary 16-11-2010, 01:32   #53
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Wśród świstu kul i huku warczącego nad lasem helikoptera wskoczyli do Humvee, które gazując zatrzymało się przy nich. Siedząc na tylnym siedzeniu opuścił się chowając głowę poniżej zagłówków ławeczki i przymknął oczy z bólu. Kostka rwała ostrym bólem kiedy auto podskoczyło wyjeżdżając na trakt z rowu pobocza. Ktoś dostał. Chłopak. Szkoda młodego. Chujowy czas na przyśpieszone dojrzewanie. Nawet jak przeżyje ten cały syf, będzie miał przejebane do końca życia, pomyślał. Swen był tego pewien. Łyknął garść prochów znieczulających. Nie wierzył, że pomoże, ale efekt psychologiczny był tez ważny. No właśnie. Ze złością zagryzł zęby. Konował w Sing Sing uprzedzał, że stres może wznowićobjawy, ale kurwa, przecież do chuja brał tabletki tak jak tamten zalecał... chyba nikt pod pojęciem stres nie przewidywał regularnej wojny z wojskiem i bandą żywych trupów. Co za bagno. To było takie realne. Był pewien, że to Jeny. Okazało się, że stara suka policyjna. Na dodatek zarażona. Żałował w tym wszystkim, że jebana halucynacja nie pozwoliła zobaczyć twarzy córki. Kurwa, chociaż tyle by z tego miał. Kładąc karabin na kolanach przycisnął rękę do piersi. Portfel ze zdjęciem był na swoim miejscu. Goran otworzył oczy rozglądając się niemrawo wokoło.

- Masz – wcisnął mu niemal do gardła kilka tabletek – może pomoże.

Jorg odwrócił głowę od kumpla. Starał się nie wciągać z samym sobą w dyskusję, czy to jest jego wina. Pewnie była. Nie patrząc na Jugola było łatwiej o tym nie myśleć. Martwił się, że to może być coś poważniejszego jak wstrząśnienie mózgu. Miał nadzieję, ze się Markovich szybko zrzyga, rozwiewając wątpliwości Jorgenstena, który tymczasem z trudem rozpiął suwak harleyowego buta i ostrożnie osunął skarpete. Noga była obrzęknięta, ale nie widział jeszcze żadnych sinych plam. Być może nic tam sie nie rozlało, dumał z niechęcią przyglądając się nodze. Ta sama z którą od dwudziestu lat ma problemy. Może to tylko lekkie skręcenie. Wiedział, że jeśli skomplikowane, to ma przejebane na całej linii. Do trzech miesiąców z bańki; których nie ma. Ani kompresów, ani bezruchu ani elewacji. Zaśmiał się na głos odpalając dwa papierosy na raz. Drugiego podał Jugolowi, który łapczywie wciągał dym gryząc peta. Goran nawet nie miał siły podnosić rąk do dymiącej fajki, taki był niemrawy.

Zajechali do górskiego schroniska. Wojsko deptało im po piętach. Nie mogli sobie odpuścić. Czyż nie mają wspólnego bardziej groźnego wroga?

Prospect był w opłakanym stanie. Green robił co mógł. Swen ze zrozumieniem kiwnął głową. Murzyn zniknął w budynku niosąc młodego na rękach. Jorgensten pytającym wymownym wzrokiem spojrzał na Marię pokazując jej ranę na policzku drwala. Jeśli w ten sposób przenosi się zarażenie to pierwszy strzeli mu w łeb. Później na boku pożegna się z Goranem...

Naćpany Radcliff odezwał się pierwszy wydając rozkazy. Widocznie razem z dezerterem mieli już jakiś plan. Dać takiemu mundurek ciecia i już myśli, ze jest generałem, z wzgardą pomyślał otwierając tylne drzwi Land Rovera. Jednak gość miał rację. Przydadzą się każde ręce do ściskania spustów.

W pośpiechu zsunął wieko skrzyni wypełnione karabinami. Wyciągnął M4.

- Tak się odbezpiecza. – pokazał machinalnie – Tak zmienia ogień. Tak ładuje klipa. - recytował - Strzelajcie krótkimi seriami. To nie kałasz, ale odrzut jest. Celujcie po torsach. – Wiedział, że i tak większość z nich będzie strzelać Bogu w okno. - Weźcie ze soba Gorana do budynku - poprosił niemal błagalnym tonem.

Dokuśtykał do Humvee i wyjął kilka ładunków, przeklinając rwącą stopę.

- Chodź tu! – ponaglił drwala przyzywając go głową. Wyglądał w końcu na silnego i wysportowanego faceta.

Ustawił przy nim odbiorniki na dwóch ładunkach i powiedział.

- Tam przy zakręcie połóż po obu stronach drogi i przysyp piachem wskazał ręką na opadający zakręt około stu metrów za nimi - i wtedy wciśnij ten przycisk. – wyjaśniał siląc sie na spokój - Kumasz? Sam bym to zrobił, ale nie dobiegnę. Goń chłopie ile masz pary w nogach. Później spierdalaj do piwnicy. Będęcię osłaniał w razie potrzeby. - Ile potrzeba by przebiec dwieście metrów, pytał się w myślach? Pół minuty? Góra czterdzieści pięć sekund z podłożeniem materiałów.

- David! Widzisz te choinki na wzniesieniu? – drewniana palisada kończyła się kilkoma iglastymi drzewkami nieopodal drogi. - Schowaj się i nie wychylaj nosa dopóki nie usłyszysz wybuchu. Później wal po plecach tych na dachu i piechurów jak zacznie się wymiana ognia. Pamiętaj nie wcześniej.
Sam zarzucił karabin przez plecy, wziął kolejne trzy ładunki i pokuśtykał po drodze w stronę z której przyjechali. Po dwudziestu metrach, które wydawały sie wiecznością, w miejscu gdzie najprawdopodobniej zatrzymają się oba Humvee, ułożył dwa kolejne uzbrojone C4. Później pewnie podjadą bliżej. Jeśli tak, zdetonuje ładunki. Nie wiedział, ile jeszcze ma czasu, więc biegł na wzgórek przy schronisku, gdzie spowite we mgle sterczały krzaki. Położył się w trawie na brzuchu i odbezpieczył karabin. Obok ułożył transmitery zapalników i jeden uzbrojony ładunek, który potraktuje w ostateczności jak granat. Będzie osłaniał drwala jeśli tamten ma na tyle jaj żeby zrobić to, o co go prosił. Co trzeba było zrobić w razie odwrotu Humvee lub nadjeżdżających posiłków wojska.

Nigdy nie był strategiem, ale coś tam mu w głowie z wojska chyba zostało. Myślał sobie, że kiedy przyjadą i zobaczą puste wozy, to pewnie od razu je przeorają zostawiając sito, później wezmą się za budynek. Jeden chuj, myślał sobie, aby tylko wysypali się z aut. Kiedy to zrobią zdetonuje najbliższe nich ładunki. Bardziej zależało mu na zdjęciu piechurów jak uszkodzeniu Humvee, które cholernie były im potrzebne na później. Krzyżowy ogień M4 na strzelców na dachu i niedobitki.

Najgorsze w tym wszystkim było, to, że jeśli facet z połamaną ręką nie mylił się, bedzie wojna na dwa fronty. Jebać to. W tej chwili każda z trzech stron miała konkretnie przejebane. Ciekawe która najbardziej? Coś mu mówiło, że nie wyjdzie z tego cało.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 16-11-2010 o 14:31. Powód: zmiana imion: Green na David w dialogu
Campo Viejo jest offline  
Stary 16-11-2010, 19:27   #54
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Gdy kule świstały, odbijając się od twardego pancerza, a granaty wybuchały obok, zasypując ich odłamkami i piachem, Thomson wyjął i zapalił papierosa, przytykając sobie do ust i zaciągając się mocno. Wypuścił kłąb dymu. Nie miał już granatów, nie miał zamiaru wychylać się na zewnątrz. To dlaczego niby miałby sobie nie zapalić?
Można było sobie pomyśleć, że się nie denerwuje, że ma to wszystko gdzieś. W tym problem, że nie miał. Za to fajki go relaksowały. Z każdym wdechem duszącego dymu do płuc czuł się coraz lepiej. Było to zajęcie, czynność, na której można się było skupić.
Robić coś, cały czas coś robić.
Łatwo, kurwa, powiedzieć. Obrazy raz za razem powracały do jego głowy.
Ogień. Kule. Trzask. Przeszywający głowę, paniczny wrzask, wwiercający się do środka z impetem potężnej wiertarki. Błagalne spojrzenie, gasnące oczy.
Zamrugał, wpatrując się w bladą twarz Prospecta, czy jak mu tam było.
Warknął i wrócił do karabinu, niemal samemu chcąc ryczeć. Zamiast tego pociągnął serią, pozbywając się reszty amunicji z taśmy. Tamci byli już za daleko, by choćby się schylić.

Wyjął kolejną taśmę naboi. Zdaje się, że była ostatnia, ale ten wrak i tak nie przetrwa więcej niż jednej wymiany ognia. W kilku miejscach były już dziury, reszta powgniatana trzymała się ledwo. Dobrze, że przynajmniej helikopter odleciał, gdy Marie kazała zgasić światła. Za to te wielkie pieprzone bestie zostawiały zbyt wyraźny ślad na ziemnej ścieżynce, bo drogą tego nie szło nazwać. Mogli ich gonić wolniej, ale w końcu dogonią.
Odbezpieczył ckm. Właśnie wtedy, gdy się zatrzymywali przed jakimś budynkiem. Nie było dalszej drogi. Szlag.
Jak ten złom odczepić od wozu?!

Mocował się całą minutę, szukając wajch i pokręteł, które pozwoliły zdjąć karabin z uchwytu. Inni już dawno działali, więc zaczął kląć pod nosem, przeciskając się z tym przez drzwi i jeszcze zarzucając M-16 na plecy. W drugą rękę chwycił maskę, wcześniej rzuconą gdzieś w kąt wozu. Przy odrobinie szczęścia będzie mógł udawać jednego z nich, gdy już innego wyjścia nie będzie. Rozkazy były wydane, ale nie były do końca dobre. Zatrzymał Greena w środku budynku.
- Zostań, za słabo strzelasz. Chroń kobiety i dzieciaki.
Spojrzał mu w oczy i skinął głową. Obcy. Nie ufać obcym. Ileż to pieprzonych zasad musiał zignorować! Miał ochotę zapalić jeszcze jednego peta. Nie. Od razu całą cholerną paczkę. Następne słowa wypowiedział już głośno, truchtem kierując się na przeciwną stronę drogi. Razem ze Swenem będą mogli ich wziąć w ogień krzyżowy. Jedyna szansa, plus te zabawki gangstera.
- Strzelać dopiero, gdy będą blisko! Najpierw luźnych, przytrzymam ich chwilę, jak zabawki Swena nie podziałają. Dopiero, gdy się zbliżą!

Był już w krzakach, przedzierając się przez choinki. Nie za daleko, z samochodu nie będą widzieć wiele, zresztą co innego przyciągnie ich wzrok. Thomson miał nadzieję, że pomyślę, że spieprzyli, a nie zastawili pułapkę. To była ich główna szansa w starciu z lepiej wyszkolonymi żołnierzami. Położył ckm na ziemi, zdając sobie sprawę, że po kilku seriach nieprzystosowana do tego broń może się zatkać, a same strzały będą niecelne. Miał tylko przyciągnąć uwagę, postawić ogień zaporowy. A potem spieprzyć. Gdyby udało się zajść od tyłu, miałby szansę na zaskoczenie. Rozwalić tych przy działkach.
Zabić.
Zniszczyć.
Zamordować.
Nowe Credo. Wypaczone, nowoczesne dziesięć przykazań.
Zmówiłby modlitwę, gdyby jakąś pamiętał.
 
Widz jest offline  
Stary 16-11-2010, 21:46   #55
 
Eleanor's Avatar
 
Reputacja: 1 Eleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputacjęEleanor ma wspaniałą reputację
Liberty była przerażona. Nie była jakimś cholernym komandosem. Nigdy też, nawet w czasach dzieciństwa i lat szalonej wczesnej młodości, nie marzyła o zostaniu supermenem lub innym popieprzonym superbohaterem. Szalona ucieczka spod obstrzału wojskowych samochodów bynajmniej nie podnosiła jej poziomu adrenaliny... przynajmniej nie w taki sposób by czuła się wyjątkowo. Była cholernie przerażona, tak przerażona, że gdyby nie to, że siedząc na fotelu kierowcy mogła ściskać mocno uda, chyba zsikałaby się ze strachu w majtki. Czy człowiek mógł się bać jeszcze bardziej niż wtedy gdy zobaczył stado atakujących zombie? Tak, bo jednak mimo wszystko zombie były tylko zidiociałymi, bezmózgimi potworami, a przeciwnik z którym mieli teraz do czynienia nie tylko myślał, ale także przewyższał ich pod względem uzbrojenia i wyszkolenia bojowego. Nie miała pojęcia ilu mogło ich ścigać. Widzieli czterech na zewnątrz samochodów i po jednym obsługującym działka na górze, czy mieli jeszcze dodatkowego kierowcę? Może też jeszcze jakichś innych „zapasowych” żołnierzy?
Analizowanie możliwej potencjalnej ilości przeciwników pozwoliło jej mimo wszystko zachować spokój gdy jedna z kul raniła Nathana. Kiedy krzyknął serce na moment stanęło jej ze strachu. Na szczęście dostał w ramię, a sądząc po ilości wypływającej z rany krwi i jej kolorze, pocisk nie uszkodził tętnicy, więc z cała pewnością nie była to rana śmiertelna.
- W schowku przed tobą jest apteczka – rzuciła do w jego kierunku – Spróbuj jakoś zabandażować jedną ręką. Potem zrobimy to dokładniej.
Wybuchające obok samochodu granaty także odsuwały myśli od rannego chłopaka. Skupiła się na jeździe. Uciec! Uciec jak najszybciej i jak najdalej. Uciec w jakieś ciche, spokojne, bezpieczne miejsce...
Potrzebowali chwili wytchnienia...

Jakby bóg z szalonym poczuciem humoru podsłuchiwał jej myśli.
Dotarli do urokliwie położonego schroniska, które w lepszych czasach byłoby właśnie takim miejscem o jakim zaledwie parę chwil wcześniej marzyła. Była pewna, że pościg nie odpuścił. Niedługo wszędzie w koło rozlegnie się kanonada pocisków. Trzeba było jednak znaleźć miejsce jak najbezpieczniejsze na tę okoliczność. Podjechała jak najbliżej budynku i ustawiła go tak by choć częściowo zasłaniało go naturalne wzniesienie terenu. Mieli w nim trochę cennych rzeczy. Szkoda by wszystko uległo uszkodzenie, przydarzą się później, a na rozpakowywanie zdecydowanie nie było czasu. Oczywiście jeśli w ich przyszłości istniało jakieś później...

Liberty wyskoczyła z samochodu, Nathan wysiadł wolniej i lekko się zatoczył. To musiał być objaw szoku. Po raz pierwszy w życiu był przecież postrzelony. Podbiegła do niego i podparła go chwytając za zdrowe ramię. Zobaczyła jak jej siostra na widok zalanego krwią wychowanka blednie gwałtownie, a potem zaczyna się szarpać z zapięciem foteliku synka. Dziecko wierciło się i płakało dodatkowo utrudniając jej zadanie. Szybko pusciła młodego Fermicka i podeszła do niej. Kładąc dłoń na ramieniu powiedziała spokojnie:
- Dorothy zajmij się proszę raną Natha. To tylko lekki postrzał w ramię, ale potrzebuje opatrunku. Jesteś w tym zdecydowanie lepsza niż ja. Zaopiekuję się dziećmi. - wiedziała, że stawienie czoła grozie sytuacji twarzą w twarz, o wiele lepiej podziała na jej siostrę niż uciekanie przed wydarzeniami. Zwłaszcza kiedy opatrzy Nathana i na własne oczy przekona się jego rana nie jest śmiertelna.
Dothi skinęła głową i ruszyła do brata męża, był teraz w najlepszych bo kochających rękach.

Liby spokojnie odpięła pas i wzięła ciągle płaczącego chłopczyka na ręce. Przytuliła go czule i pogłaskała po główce:
- Ciii kochanie. Idziemy poszukać ciepłego mleczka. Jesteś głodny prawda? - Ciągle przemawiając do niego uspokajająco skierowała się w kierunku wejścia. Zobaczyła że poznany niedawno mężczyzna. Ten dziwak, który dął się zastrzelić wyciąga rękę w kierunku jej siostrzenicy. Przyśpieszyła.

Nathali popatrzyła na wyciągnięty w jej kierunku baton, a potem prosto w twarz czarnoskórego mężczyzny:
- Mama zabroniła nam brania czegokolwiek od obcych – jej wzrok ponownie skierował się na słodycz – poza tym takie batony psują zęby – dodała, odwróciła się i poszła w kierunku budynku gdzie przed chwila zniknęła jej matka i wuj.
Liberty stojąca obok popatrzyła na niego z uwagą:
- Nie odezwała się do tej chwili słowem od wczorajszego dnia – Powiedziała z trudem bo emocje ściskały ją za gardło – dziękuję – skinęła głową i pobiegła do schroniska. Wojsko mogło przybyć w każdej chwili. Musiała poszukać bezpiecznego miejsca dla dzieci.
Musiały przeżyć! Musiały przetrwać inaczej jej życie już nie miałoby sensu.
 
__________________
The lady in red is dancing in me.

Ostatnio edytowane przez Eleanor : 16-11-2010 o 21:48.
Eleanor jest offline  
Stary 16-11-2010, 23:20   #56
 
Hesus's Avatar
 
Reputacja: 1 Hesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnieHesus jest jak niezastąpione światło przewodnie
Uspokoiło się. Poradził sobie z okruchami szkła z wybitych szyb, opatrzyli chłopaka tak jak umieli najlepiej a teraz jechali przed siebie, jak najdalej, po prostu. Silnik pracował równomiernie podobnie jak serce Marka, spokojnie i miarowo. Czuł się słaby, sflaczały, po takim uderzeniu adrenaliny ciało domagało się odpoczynku, nerwy potrafią z człowieka wyciągnąć sporo sił. Miało to też dobre strony. Nie bał się, nie miał czarnych myśli, fala odrętwienia przechodziła przez jego ciało leniwą falą podobnie jak myśli o niczym. Opadł z westchnieniem na oparcie fotela i przymknął oczy dając się kołysać jazdą. Chyba zapadł w drzemkę bo po chwili ocknął się z przestrachem rozglądając się po kabinie. Zacisnął mocniej dłonie karabinie kiedy zobaczył ją za kierownicą. Myśli przyspieszyły momentalnie próbując odnaleźć się w tej sytuacji. Swen i Goran tuż obok, ich obecność trochę go uspokoiła. Nie odnalazł spokoju już do końca jazdy, do momentu przybycia pod schronisko i chyba długo go nie odnajdzie.

Pomógł wynieść Gorana i przekazali go pod opiekę Marie. Nie za bardzo wiedział co ma robić, sytuacja przerastała jego możliwości. Przyglądał się co robią inni i szukał okazji, żeby do czegoś się przydać, żeby nie być bezużytecznym. Oprócz niego wszyscy podjęli się zdecydowanych działań. Zobaczył tego czarnoskórego mężczyznę, starszego faceta, który opiekował się poważnie rannym chłopakiem. To z jakim zaangażowaniem troszczył się o opiekę nad nim było pokrzepiające, podobnie jak Swen o Gorana. W tym całym burdelu stać było ich na ludzkie odruchy, Zatęsknił za domem, po raz pierwszy.

- Chodź tu – rozejrzał się, to było do niego. Stał jak dupa wołowa pomiędzy krzątającymi się ludźmi. Podszedł.

Spojrzał na wskazane przez Swena punkty gdzie miał umieścić ładunki. Upewnił się czy dobrze zrozumiał i oparł karabin o koło samochodu. Ruszył po piaszczystej drodze. Wiedział, że ma mało czasu, że żołnierze za chwile wyłonią się z za zakrętu ale nie było odwrotu, nie zawróci teraz. Biegł co sił, czuł jak wzbiera w nim żar, gorąco bijące od spoconego ciała. Mimo, że temperatura była bliska zeru na tych wysokościach pod ciepła kurtka panował nieznośny skwar. Zarył kolanami w piach i zakopał pierwszy ładunek. Rzucił się na czworakach parę kroków dalej i powtórzył manewr z drugim. Warkot silnika był już zdecydowanie za blisko. Zerwał się nie oglądając za siebie i ruszył w drogę powrotną. Z pola widzenia stracił już każdego kto przewinął się przez parking przed schroniskiem. Dopadł do karabinu i przycisnął go do piersi. Jeszcze parę kroków i dopadnie drzwi. Miał nadzieję, że zdąży dobiec, zatrzasnąć wrota i usadowić się pod jakimś oknem. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że za chwile będzie strzelał do ludzi. Jakby nie potrafił wyciągać wniosków. Było jasne, że rozpęta się tu piekło, ale na ten moment nie zdawał sobie z tego sprawy, nawet kiedy brał karabin do ręki. Nie ulegało wątpliwości, że to zrobi, odruchowo bo nie było innego wyjścia jeśli się chciało żyć.
 
__________________
Nikt nie jest nieśmiertelny.ODWAGI!
Hesus jest offline  
Stary 18-11-2010, 23:38   #57
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Środa, 26 październik 2016. 12:25 czasu lokalnego.
Park Narodowy, stan Waszyngton. Schronisko górskie.


[MEDIA]https://sites.google.com/site/muzykadosesji/Home/cena6.mp3[/MEDIA]


WSZYSCY

Kim jesteśmy, gdy kurz opada?
Zabójcami? A może jednak obrońcami życia, tego co najcenniejsze. Obrońcami poprzez krew innych.
Bohaterami? Cóż za bohaterstwo, wystrzelić pocisk. On leci sam. Cóż za bohaterstwo nacisnąć przycisk.
Ocalałymi? Powiedz to za kilka dni, może będę skłonny przyznać ci rację.

Tak łatwo byłoby przestać czuć.
Stać się zarażonym bez udziału skażonej krwi. Bez zębów wgryzających się w miękką tkankę.
Czy ktoś zastanawiał się, jak czują się oni? Młodzi chłopcy ubrani w zielone stroje, z hełmami w rękach i karabinem w ręku. Och, żadni z nich weterani. Kilka godzin tygodniowo na poligonie.
Rozkaz: zabij. Albo zgiń. Czy mogli wybierać?
Przecież ci przed nimi, to byli wrogowie. Tak mówili. Jedna z przyczyn tak opłakanego stanu rzeczy.

Czy to była kula, synku?
Żadna różnica. Mamy i tak już nie zobaczysz. Może to i lepiej . Mamusia była teraz bardzo głodna.

Powiecie, że wiedzieli w co się pakują. To oczywiste. W końcu to była pierdolona wojna. Tu się umiera! Zdycha, w kałuży własnej krwi, wymiocin i całej reszty. Piękna otoczka, dobrze, że zwykle masz ją w dupie. Tak jak choćby Prospect, gdy wnosili go do schroniska. Śmiertelnie blady, pozbawiony resztek przytomności. Wykrwawiony prawie na śmierć. Marie zajęła się nim. Zajęła najlepiej jak potrafiła.
Jeszcze gwizdały kule, gdy zagryzała wargi, za wszelką cenę próbując zatamować krwotok. Za późno, wszystko za późno. Potrzebny był szpital. Mieli tylko nią, kobietę, która nie zahaczyła nawet o medyczną szkołę.
Dobrze, że nie widzieli dwóch samotnych łez, płynących przez chwilę po surowej twarzy. To mogłoby załamać morale, ręce mogłyby zadrżeć. Lufy mogłyby przestać wypluwać pociski.

Wróg nadjechał szybko. Dwa pancerne samochody. Mgła nie była aż tak gęsta, by ich potężne reflektory miały sobie nie poradzić. Widzieli go. Widzieli Strattona, który zupełnie nie znał tajników bycia żołnierzem. Nie miał pojęcia, że bieg po prostej do drzwi, furtki do zbawienia, może okazać się czystym piekłem. Ah, ta piękna nadzieja.
Zaczęli strzelać, gdy był w połowie. Ale przecież połowa to tylko kilkadziesiąt marnych metrów. Pochylił się, instynktownie. Coś przeszyło mu kurtkę, coś ostro zapiekło w okolicach tyłka, gdy jeden z pocisków go zahaczył. Pył wzbił się z ziemi, gdy kule orały ściółkę. Dobiegł! Chwycił karabin, nie zważając na ból, dopiero przez okno dostrzegając, że Swen dotrzymał słowa. Jego karabin odpowiedział wrogowi jako pierwszy, osłaniając, przyciągając uwagę jednego z Humvee. Wylotowa smuga ognia jasno wskazywała pozycję.
Jego pozycję. Ciężki ckm rzygnął ogniem, zmuszając go do natychmiastowego odturlania się. Śmierć była o centymetry. Ale on miał dla nich niespodziankę, której nie mogli się przecież spodziewać od zaszczutych, gonionych cywili. Niespodziankę, którą ratował sobie życie.
Przeskoczyła iskra.

Nie wiadomo, czy pierwsza były fontanny ziemi, czy może potężny huk, zagłuszający na chwilę wszystko inne. Nie były to miny przeciwpancerne. Ale C4 zawsze cieszył się ogromną popularnością, nawet, gdy wynaleziono już znacznie lepsze zabawki. Był niezawodny. Był łatwy do odpalenia, gdy znało się trochę na detonatorach. Był skuteczny.
Jeden z Humvee podskoczył, gdy rozwaliło mu dwa koła i silnik, z którego buchnął ogień. Kabina wytrzymała. Wzmocniona, potężna konstrukcja ulepszona po wojnach w Afganistanie, Iraku i Iranie, była nieosiągalna dla wszelakich prostackich min. Co innego ludzie w środku, którymi rzuciło jak szmacianymi lalkami. Wszyscy nie przeżyli. Ale i wszyscy nie zginęli. Chroniła ich w końcu amerykańska technologia, najlepsza na całym pieprzonym świecie.
Drugi z kierowców zatrzymał się nagle, nie chcąc wpakować się na nic podobnego. Dwóch ludzi wysypało się z samochodu. Trzeci jeszcze przez chwilę pruł w krzaki, by potem przenieść ogień na budynek. Z drugiego wozu wysiadł jeszcze jeden. Z policzka ciekła mu krew.
Przybyli tu by zabić.
Nie byli przygotowani na własną śmierć. Młodzi chłopcy.
Przerażenie czaiło się w oczach.
Ale przecież nie tylko im.

Radcliffe, Thomson i Green zaczęli strzelać jednocześnie. Nie mogli już czekać. Nie, gdy tamci mieli zamiar dorwać ich towarzysza, nawet jeśli wcale go nie lubili.
Pierwszy padł niemal od razu, zanim rzucili się za jakieś ochrony.
Ale, w końcu wzięci zostali w ogień krzyżowy, prawda?
Drugi raniony w nogę zwijał się na polnej drodze.
Nie pozostali dłużni, przyciskając Greena do ziemi. Robiąc ze stryszku ser szwajcarski, gdy potężne pociski zmusiły Daniela do odwrotu. Gdy jeden z nich przestrzelił mu lewą dłoń, jak drugi otarł się o prawie ramię a jeszcze kolejny odbił od lufy, trafiając w sufit i sypiąc drzazgami.
Ale to było tyle. Swen zastrzelił tego skrywającego się za unieruchomionym wozem. Thomson wreszcie wstrzelił się w ostatniego przy ckm-ie.

Zapadła cisza.
Młode dusze wędrowały do nieba.
Dusze przerażonych chłopców.


WSZYSCY

Straty były duże i małe jednocześnie. Radcliffe i Stratton wymagali opatrunków, chociaż podobnie jak rana Nathana, nie było to nic śmiertelnego. Tylko bolało jak skurwysyn. Mark był pewny, że nie usiądzie wygodnie jeszcze przez długi czas, Daniel za to - że nie zaciśnie nic w lewej dłoni. Dobrze, że kula przeszła gładko, gruchocząc tylko niewielką część kości i utknęła w kolbie, a nie w ciele będącym tuż obok.
Pozostali wyszli bez szwanku z tej wymiany ognia, może nie licząc zadrapań i siniaków.
Żołnierze zostali pokonani.
Trzech wciąż żyło, Swen i David dotarli do nich szybko. Ich sumieniu zostawmy to, co im zrobili. Młodzi chłopcy, którym kazano zabijać. Dwóch nie mogło mieć więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia-dwa lata. Mniej straszni, gdy maski zniknęły z ich twarzy.

Prospect umarł. Wydał ostatnie tchnienie niemalże w ramionach Marie.
Nie płakała, te łzy były tylko chwilowe. Miała zadanie. Dalsze opatrunki, dalsza pomoc. Nie mogła sobie pozwolić na płacz, widzieli doskonale, że właśnie takie myśli wypełniają jej głowę. Inni wychodzili z piwnicy. Dorothy, Nathan, dzieci. Mike. Goran. Wszyscy bladzi, przerażeni, zmęczeni.
Niebezpieczeństwo minęło. Na chwilę, ale czy ktoś wybiegał tu myślami zanadto naprzód?

Może niektórzy. Pragmatyczne umysły.
Schronisko miało wiele bardzo przydatnych w górach przedmiotów. Miało magazynek z zapasami, który odkryli ci chroniący się w piwnicy. Miało sprzęt.
Było zupełnie puste.
Jeden z Humvee pozostał sprawny, z niewieloma śladami po kulach, zwłaszcza porównując do tego, którym uciekali.
Czy mieli czas? Czy mieli czas na cokolwiek?
Odpoczynek, uspokojenie nerwów. Teraz to oni musieli zadecydować.
Marie skończyła, podchodząc do okna. Zamknęła oczy, oddychając powoli i głęboko. Jej głos przerwał ciszę.
- Chciałabym, byście pomogli mi dostać się do tego kompleksu Umbrelli, o którym wspominał Mike. Większość zarażonych musiała wyjść za nim. Tam będą mieli sprzęt. Potem... potem możecie zadecydować, czy zostaniecie ze mną. Moja obecność... jest śmiertelnie niebezpieczna. A przecież szczepionka to mrzonki... głupia, idiotyczna nadzieja, że nagle się coś uda...
Głos się jej załamał, gdy oparła się ciężko na parapecie.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 18-11-2010 o 23:49.
Sekal jest offline  
Stary 20-11-2010, 15:49   #58
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Wspomnienie numer tysiąc osiemset dwadzieścia cztery
Basen. Basen w remoncie. Plusk wody przerywany dalekimi uderzeniami młotów pneumatycznych, środek lata i stal chwiejąca się pod promieniami słońca. Spokój, Danielu. Właśnie jesteś w łaźni publicznej. Zapach chloru w powietrzu dolatujący z pływalni.
Daniel zdejmuje buty, skarpetki, kończąc wreszcie na koszulce. Kąpielówki włożył już wcześniej. Nie był gruby, jednak jest poważnie zdegustowany rodzajem bryły mięsa, którą reprezentuje jego ciało. Przez pewien czas rozcapierza i zaciska swoją dłoń, obserwując obojętnym wzrokiem mięśnie i skórę przyjmujące konkretną formę. Jest brzydki, po prostu. Jako mężczyzna, który już się pożegnał ze swoją młodością, czeka na starość i śmierć, spędzając swoje lata po środku na niczym. Przyszedł tutaj, ale tak naprawdę nie chce pływać. Perspektywa łaźni jest nęcąca. Coś, na co go jeszcze stać.
Przekracza próg i spogląda na swój numerek. Szczęśliwa jedenastka, zaraz koło wejścia. Idzie przez jakiś czas, a jego owłosione stopy chłoną śliskość kafelków koloru plasującego się zaraz koło wyrzuconej cegły. Tak, kafelki są niemal czerwone jak krew.
Zdejmuje kąpielówki, które przyniósł w zasadzie po nic i stwierdza, że nagłe eksponowanie jego krocza nie jest wcale publicznie naganiane, chociaż jego krocze to złodziej dziewictwa kroczów które są od Daniela młodsze o parędziesiąt lat. Wygląda na to, że powiedzenia o gorejącej czapce nie sięgają aż tak daleko. Mówiąc krótko, chuje nie gadają o zerżniętych cipkach.
Do jego uszu przebija się monotonny śpiew, który, jak sądzi najpierw, może być wibracją wody bijącą o krwiste kafelki i żeliwne rury. Ale nie, okazuje się, że ktoś naprawdę śpiewa. Głosy staruchów.
- ... i powtarzamy radośnie, zmywamy z siebie chlor, który...
- ...który jest zagładą...
- ...tak, zagładą...
- ...zagładą...
- ...całego wszechświata...

Transmisja wody przez przestrzeń wypełnioną powietrzem na jego penisa sprawia, że kawał mięsa zaczyna nabierać w siebie krew jak gąbka. Daniel byłby się wstydził, ale przecież to gmach rozpusty w głębszym sensie. Jego sąsiad, blady sześćdziesięciolatek uśmiecha się bezzębnym uśmiechem w stronę jego napęczniałej męskości. Podczas gdy Daniel rósł i stawał się gotowy na zdarzenie, które wcale nadejść nie miało, grupka chlorowanych świętych robi pochód przez korytarz, z wolna kierując się do wyjścia. To, co zaskakuje Daniela, jest fakt, że grupa jest wymieszana. Zachowują się jak przeklęci hipisi, łamiąc wszelkie normy i reguły.
Tamci idą razem – młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni i dzieci. Do przepowiedni o ce-elu wtrącają różne mantry, których Radcliffe nie zna i znać nie zamierza. Razem kołyszą się w hipnotycznym transie i policjant przysiągłby, że gdyby mieli kwiaty, to rzucaliby je na szyje. Są jak jednolity twór, jeden się poruszy, drugi, trzeci i dwudziesty trzeci reaguje jak fala. Stare kobiety są uśmiechnięte, już włożyły sztuczne zęby. Ich wyschłe piersi posiadają taką samą konsystencję jak prącia starców, oboje kołyszą się w jeden rytm wyznaczając plaśnięcia o wilgotną skórę. Oni stanowią centrum. Dalej od niego idą młodzieńcy i ludzie w średnim wieku. Obrzeża stanowią dzieci, młode kobietki, dziewczynki i chłopcy pląsający jak rusałki i satyry.
Jakaś kobieta wyglądająca na pięćdziesiąt lat klepie Daniela przyjacielsko po podbrzuszu i świeci zębami żółtymi od papierosów i kawy, odblask przypominający lampę z abażurem.
- Zmyj z siebie chlor! - śpiewa.
- Chlor, który jest – dołącza się parędziesiąt głosów – chlor, który jest...
- Chlor...
- Zagłada...
- Który jest...
- Zmyjmy z siebie chlor, który jest zagładą wszechświata!
- śpiewa fałszywie Daniel.
W końcu, każdy chce z mieć wpływ na plany boskie.
Później, jak w każdym później tego typu, rzeczywistość zmienia się tylko w ciąg skrzeczących obrazów. Łaźnia – łaźnia – chodnik – chodnik – radiowozy – syreny.

* * *

Dymiący wrak samochodu i krew rozlana na asfalcie upewniły go, że można już dać sobie spokój. Prochy nadal działały. Nie uśmierzały co prawda bólu – na niego łyknął podręczne ogłupiacze – ale sprawiały, że bimbał sobie na ból. Poświęcił parę chwil na obejrzenie małych linii krwi pnących się po jego ręce i stwierdził, że chyba trzeba ją opatrzyć.
Zszedłszy na dół, wyrąbał sobie drogę łokciami do opatrunków i wody utlenionej. Oczyścił ranę, założył watę do środka dłoni i owinął bandażem.
Rzekł do reszty:
- Nie możemy tu zostać. Nie długo, w każdym razie.
Nie było to pytanie, prośba ani upewnienie się. Stwierdził fakt. Zabicie parunastu żołnierzy armii i wraki Humvee były oczywistym powodem, dlaczego należało zabić ich wszystkich jeszcze bardziej. Istniało, oczywiście, coś jeszcze poza pozorowaną ochroną na tych ludziach: Radcliffe chciał się przebić jeszcze głębiej w las, tak, aby wydostanie się z tego piekła stało się realne.
Kłopot polegał na tym, że nie miał do niczego wracać już od początku. Chwilowo jednak nie chciał myśleć o ostatecznych rozwiązaniach.
Paczka, papieros, ogień, dym. Zaciągnął się, wypuścił dym. Wchchchch, pfff. Oczywiście, Maria musiała zrujnować wszystko.
- Chciałabym, byście pomogli mi dostać się do tego kompleksu Umbrelli, o którym wspominał Mike. Większość zarażonych musiała wyjść za nim. Tam będą mieli sprzęt. Potem... potem możecie zadecydować, czy zostaniecie ze mną. Moja obecność... jest śmiertelnie niebezpieczna. A przecież szczepionka to mrzonki... Głupia, idiotyczna nadzieja, że nagle się coś uda...
Maria miała bardzo dużo szczęścia, że Daniel przez nią tak wiele sobie przypominał – inaczej po prostu nazwałby ją tępą kurwą, która zawraca dupę wszystkich.
- Naprawdę sądzisz, że w kompleksie będzie można znaleźć cokolwiek? – jego głos pozostał spokojny. - Skoro panowie naukowcy z Umbrelli skurwili się na tyle, żeby wypuścić to na zewnątrz?
Wchchchch, pfff.
- Nawet jeżeli, to kompleks jest chroniony, o ile nie ma w nim jeszcze czegoś gorszego, co spotkaliśmy do tej pory. Nie lepiej spierdalać z tej dziury jak najdalej, poza kwarantannę i pozwolić temu gównu spłonąć? Bo ja myślę właśnie, że kiedy wejdziemy do tego kompleksu, to już z niego nie wyjdziemy.
Wątpił, żeby ktokolwiek z pogryzionych i podrapanych miał się zamienić w żyjącego trupa, jednak w sumie nie obchodziło go to, bo wiedział, że reszta, gdyby miała do czynienia z nim, odstrzeliłaby go bez większych skrupułów. Dlatego też nie miał ich co do innych.
Uderzyło go nagle, że jest zbyt... Agresywny, jeśli chodzi o Marię. Zmieszał się.
- Idę syf posprzątać – mruknął. - A wy – rzucił w stronę pozostałych – radzę się nad tym, kurwa, zastanowić. Skoro szczepionka jest do dupy, to według mnie kompleks jest dwa razy do dupy i znajdziemy w nim tylko śmierć. Wiecie, ja tam sobie zdychać mogę, ale pomyślcie, ile suk i dzieci płakać po was będzie. Szczególnie te, których nie zerżnęliście.
Nie czekał, aż sens słów dojdzie do ich uszu. Wyszedł.
Oczekiwał, że efekty dragów zejdą, kiedy się prześpi. Dobrze. Prześpi się potem.
Szedł w stronę Humvee. Nie było tu nic do oglądania poza spaloną ziemią i trupami, którymi nie obchodził się zbytnio. Zbierał, co się dało, przede wszystkim kanistry z benzyną, broń i amunicję, a także noże żołnierzy i w miarę nieuszkodzone hełmy czy kamizelki kuloodporne. Znalazło się też jakieś żarcie, ale mało.
Podkręcił radio w zdobycznym Humvee. Szukał częstotliwości, myślał, że być może uda się mu załapać jakąś rozmowę, ba, roił sobie, że jeśli odezwie się jakiś głos, uda się mu okłamać ich mówiąc przytłumionym głosem:
- „Czysto, załatwiliśmy paru opornych. Odbiór”.
Tak, zamierzał kłamać przez radio, jeśli byłaby taka potrzeba.
Podjechał Humvee niedaleko schroniska, zatrzymał się i wyciągnął się na siedzeniu. Zapadł w drzemkę, a potem zasnął.
Śniły mu się zdziry.
 
Irrlicht jest offline  
Stary 21-11-2010, 11:24   #59
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Serce Greena biło, jak szalone. W gardle zbierała się zimna gula. Przestał oddychać. Przestał czuć. Było tylko oko, przyrządy celownicze podarowanego Johnowi przez Swena karabinu i postacie po drugiej stronie.
Mundury, maski, broń w rękach i wola zabijania. Bezduszne oblicze wojska.

Rozkazy. Tak jest! Wykonam je! Tak jest!
Zaszczepić ludzi nieznanym gównem! Tak jest!
Zabić nieuzbrojonych cywili, którzy nie chcą dać się zaszczepić! Tak jest!
Zabić kobiety i dzieci, bo uciekają poza obszar kwarantanny! Tak jest!
Ja nic nie zrobiłem! Ja tylko wykonywałem rozkazy!

Hipokryzja! Kłamstwo mające usprawiedliwić dzieciobójstwo. Kłamstwo mające usprawiedliwić rzadkie, wykorzenione podczas szkoleń, odruchy sumienia.

John musiał oszukać sam siebie, by zacząć strzelać. Lecz kiedy eksplozja podłożonych ładunków podrzuciła pierwszym samochodem i kiedy reszta obrońców zaczęła strzelać, John również nacisnął spust.

Pierwsze kule poleciały obok celu. Green nie spodziewał się takiego odrzutu. Z karabinu strzelało się zdecydowanie inaczej, niż z pistoletu.
Kolejne strzały nie były dużo celniejsze. John widział, jak jego kule wyrywają darń z ziemi, grzechoczą po pancerzu samochodu, a w końcu rozwalają jednego z żołnierzy.

Tak po prostu. Nawet bardziej przez przypadek, niż ze względu na celność Greena. Po prostu przeniósł ogień w bok, próbując trafić żołnierza biegnącego do jakiejś pozycji strzeleckiej, a w tym samym momencie inny wychylał się zza samochodu składając do strzału.
Pociski Greena trafiły go w maskę gazową. Czarnoskóry biznesmen widział, jak okular w masce zabryzguje czerwień i jak żołnierz znika za samochodem – bez wątpienia martwy.
John wzdrygnął się, wiedząc, co zrobił. Ale szybko stłamsił w sobie te uczucie i rozejrzał się, szukając kolejnego celu.

I wtedy Green zobaczył, że karabin zaczepiony na górze samochodu obracał się w jego stronę.
Szybko padł na podłogę wrzeszcząc do reszty:

- Na ziemię!

Kule uderzały w ścianę i okno. Pył, zaprawa, drzazgi i inne śmieci poszybowały we wszystkie strony. John pochylił nisko głowę, czując jak pył zasypuje mu włosy. Pełzł niezgrabnie w stronę przerażonych dzieci. Kiedy był blisko ustawił się tak, by jego ciało chroniło maleństwa przed przypadkowymi pociskami. Starał się nie krzyczeć z przerażania, zapanować nad mięśniami swojej twarzy. Nie chciał, by jego strach wzbudził panikę w dzieciakach, chociaż bał się, że zaraz poczuje kulę przeszywającą jego plecy, druzgocącą kręgosłup, dziurawiącą żywotne organy wewnętrzne. Czuł kwaśny smak strachu w gardle i ustach, ale powstrzymywał się przed splunięciem. Zresztą gardło miał tak samo suche, jak kiedy szedł w stronę żołnierzy po przeklętą szczepionkę.

Na szczęście żołnierze przestali strzelać. Albo zostali pokonani - albo zmienili punkt, na którym kładli ogień.

John uniósł głowę i spojrzał w oczy Nathanowi.

- Pilnuj ich – wykrzyknął, a sam, z ogromną niechęcią ruszył w stronę swojej pozycji.

Z okolicy okna zostały niemalże zgliszcza. Teren koło wyszarpanej dziury pokryty był kawałkami gruzu i desek. Wirujący w powietrzu pył zdawał się być jak żywy.

Murzyn podpełzł na swoje stanowisko i ostrożnie wyjrzał w dół. Tak. Walka była skończona.

Na kolanach podszedł do dzieciaków. Poklepał Nathana po ramieniu i zaczął nawoływać resztę.

* * *

jakiś czas później John stał przy wejściu i popijał wodę z małej buteleczki. Spłukiwała pył z gardła. Ale nie spłukiwała gorzkiego smaku strachu i wyrzutów sumienia. To, z tego, co wiedział John, potrafił spłukać jedynie markowy alkohol. Albo podła wódka. Bez różnicy.

John z ulgą przyjął do wiadomości, że nikt nie zginął. Poza Proscpectem. Lecz niosąc chłopaka na rękach wiedział, jak to się skończy. Wiedział, że Maria nie da rady go uratować. Młody motocyklista stracił zbyt wiele krwi.

"Może, gdyby John lepiej znał się na opatrywaniu ran, chłopak by jeszcze żył?"

Głupie myśli. Głupie wyrzuty sumienia. Przecież zrobił wszystko, co w jego mocy.

John przysłuchiwał się propozycji Marii, jakby z pewnego oddalenia. Tak samo, jak wymianie zdań nawiązanej pomiędzy Danielem, a panią doktor. Dyskusji zakończonej przez mężczyznę obłąkańczym:

- Wiecie, ja tam sobie zdychać mogę, ale pomyślcie, ile suk i dzieci płakać po was będzie. Szczególnie te, których nie zerżnęliście.

John już chciał coś powiedzieć, lecz ugryzł się w język w ostatniej chwili. Nie było sensu drażnić wariata bardziej. Do niczego konstruktywnego by to nie doprowadziło. Spojrzał jedynie wymownie w stronę Marii, kiedy Daniel opuszczał pomieszczenie dając ręką znak, ze koleś ma nie do końca równo pod sufitem.

- Gdzie żeście go znaleźli? – zapytał, nie oczekując jednak odpowiedzi, kiedy Daniel szedł już w stronę rozwalonego samochodu. – W psychiatryku?

Uśmiechnął się do kobiety, by nieco załagodzić sens swoich następnych słów.

- Co do twojej prośby, Mario – spojrzał kobiecie prosto w oczy. – Nie wiem, co zrobię. Ja chcę wrócić do Bostonu, do rodziny. Ale najpierw chcę dowiedzieć się, co pływa w mojej krwi. Do tego czasu pomogę ci. Potem, kto wie. Może tak, może nie. Tobie, jak pamiętam, cholernie trudno było okłamać mnie, że dostarczysz wiadomość do mojej rodziny, gdybym zginął. Traktowałaś mnie, jak powietrze. Więc nie oczekuj po mnie teraz wiążących decyzji, dobrze. .

Co czuła, gdy John wymówił te słowa? Może bolały ją bardziej niż strach, który zapewne odczuwała. Może zupełnie jej nie obchodziły? Ale John Green miał to gdzieś. Przed chwilą zastrzelił człowieka. To zmienia wiele w kanonie moralnym.

- Ale teraz pomogę ci na pewno, dziewczyno – wyciągnął rękę czekając na jej uścisk akceptujący propozycję. – Pod warunkiem, że ty zrobisz wszystko, by potem pomóc mi. Skłam teraz jeśli musisz. Nie ważne. Ważne, byś wiedziała, co czuję teraz i co czułem wcześniej prosząc o drobnostkę, a dostając ... sama wiesz najlepiej co.

Poczekał, aż uściśnie jego dłoń lub odejdzie.
Miał nadzieję, że wybierze to pierwsze.

- Jeszcze jedno – dodał spoglądając w stronę dzieciaków i ich matki. – Musimy zrobić to tak, by nie zagrozić im. Nie możemy ciągnąć ich nie wiadomo gdzie. Musimy poszukać bezpiecznego miejsca, gdzie nie ma zarażonych. Teraz to ich bezpieczeństwo, w moich oczach, jest bezapelacyjnie najważniejsze. Jasne?

Złość mijała. John Green zaczął znów myśleć rozsądnie. Uśmiechnął się do Marii, by pokazać, ze nie wścieka się na nią, nie gniewa. Że jego intencją była po prostu wola ochrony tych spośród nich, którzy są najmniej zdolni do samodzielnej defensywy.

Kiedy Maria Bowen podjęła już decyzję, John Green spojrzał na wszystkich, którzy byli w pobliżu.

- Warto zebrać zapasy z tego miejsca. Ja mam zamiar poszukać radia. Tutaj, w górach powinni mieć spory radioodbiornik. Z dużym zasięgiem. Może złapię kogoś, kto powie mi, co dzieje się w okolicy.

Wyjął mapę i ruszył szukając radionadajnika. Znał się na tym. Na studiach bawił się w „słuchanie fal” a jego przyjaciel i wspólnik w interesach mieszkający w Bostonie – William Durcet – był zagorzałym radio-maniakiem. John nie sądził, by udało mu się złapać z nim kontakt, ale liczył na to, że znajdzie kogoś, kto przekaże wiadomość „Szkarłatnemu Willowi z Bostonu”, jak nazywał się Durcet w slangu maniaków CB.

Radio pozwoliłoby mu złapać także innych ocalonych lub dowiedzieć się czegoś więcej o wydarzeniach w okolicy. Dałoby mu kontakt ze światem. Dałoby mu informacje. A informacje to była potężna broń, jeśli potrafiło zrobić się z niej właściwy użytek.

Z załadowanym do pełna pistoletem i mapą za paskiem poszedł szukać pomieszczenia z radiostacją. Schronisko w górach miało je na bank. Pytanie tylko, czy nie ucierpiało podczas walki z żołnierzami.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 22-11-2010 o 10:54. Powód: literówki i takie tam :-)
Armiel jest offline  
Stary 23-11-2010, 05:00   #60
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Blade jesienne słońce w zenicie nie osuszyło trawy w krzakach. Swen leżał w cieniu żółtozielonego krzewu i smutnym wzrokiem wpatrywał się w drogę. Nadjeżdżali warkotem silników i smugami przeciwmgielnych reflektorów. Przywarł mocniej do gleby. Mokra trawa zalatywała zgnilizną opadłych liści. Stratton biegł po życie. Tam przy helikopterze uratował mu życie. Tutaj Swennie zamierzał pozostawać dłużnym.

Pierwsze pociski orały ziemię w ślad za piętami Marka na dystansie kilkudziesięciu metrów, nim w końcu udało się mu zniknąć w schronisku. Strzelec na dachu był jak turysta na safari, bo umiejętnościami strzeleckimi raczej nie przypominał myśliwego. Jorg otworzył na niego ciągły ogień, w ciągu dwóch, trzech sekund opróżniając pół klipa.

Dawno nie strzelał z karabinu. Nie licząc polowań, to były całe lata. Dawno też nie zabijał ludzi. Tych żywych przynajmniej. Będzie może z pięć lat. To było inne zabijanie. Kula w łeb. Kapusiom. Konkurencji. Niewygodnym świadkom. Wszedłeś opacznie w drogę, mogłeś nastawiać szczękę, zrobiłeś to po raz drugi lub specjalnie igrałeś z losem – nie było czego nastawiać i często trumna na wystawieniu była zamknięta. Bomba pod samochodem. Nóż pod serce. Kij bilardowy kontra kości czaszki. Jednak zawsze ktoś konkretny. I zawsze za coś. Był Nomadem. Żył credo jednoprocentowców „TCB”. Taking Care of Business. A jednak z ukrycia strzelał ostatnim razem w Jugosławii. Dwadzieścia lat temu. Zabijanie anonimowego przeciwnika o wspólnym imieniu wróg. Wojna. Ludzie umierają tak samo. Raz tylko. Bo inaczej się zabija. Za każdym razem inaczej, choćby w ten sam sposób. Bo nigdy nie zabijasz tego samego człowieka dwa razy. Oprócz zoranej psychiki przywiózł stamtąd przyjaciela. Coś za coś.

Humvee podskakiwał i kołysząc żołnierzem na dachu. Strzały Swena chybiły celu, jednak odniosły połowiczny sukces, bo przyciągając ogień na krzaki byc może ocaliły Strattona. Jeśli krzak był jeszcze do tej pory dość gęsto upszczony jesiennymi liśćmi, to po serii maszynowej, dookoła Jorgenstena fruwały w powietrzu kłęby ziemi, trawy, gałęzi i liści, zostawiając krzew znacznie przetrzebionym. Zupełnie jak puste gałęzie po strząsaniu papierówek z jabłonki. Wyuczonym sprzed laty odruchem przeturlał się na bok smagany po twarzy odpryskami ziemi. Wtulił głowę w ramiona przed wywołanym piekłem. Nie mógł dłużej czekać. Zdetonował ładunki. Ściana ognia, huku, ziemi, kłębu dymu i podmuchu wzbija się z drogi wraz z Humvee, które bezwładnie leciało w kierunku przeciwnym do oberwanych kół. Drugie auto zatrzymało się. Z drugiej strony zagrał karabin maszynowy Davida. Ze schroniska zaczęły ujadać serie naszych. „Naszych”. Poza Jugolem nawet Prospecta znał zaledwie kilka godzin... I to z widzenia. Jednak łączył ich jeden cel przetrwania i wspólny wróg – śmierć. Więc nasi walili we wrogich amerykańskich żołnierzy.

Kiedy wychylił się zza traw widział pobojowisko na drodze. Piechur chował się przed obstrzałem za Humvee. Choć chowałsię za kurczowo trzymanym karabinem, to język ciała mówił swoim głosem, że chłopak chciałdo domu. Że nie tak to sobie wyobrażał wstępując do Rezerw po szkole średniej żeby mieć studia za friko. Jorg przymierzył tym razem na spokojnie. Nie było czasu na rannych. Krótka seria. Dwie pierwsze kule uderzyły między piersi. Następna w hełm przebijającgo nad uchem, co zdradziła czerwona stróżka chluśniętej krwi. Sekundy później strzelec na dachu zawisł bezwładnie na karabinie. Zrobiło się cicho. Jakby nic się jeszcze nie wydarzyło wydarzyć. A było już po wszystkim.

Jorgensten schodząc z nasypu załadował nowy magazynek. Nie wszyscy byli martwi, choć wszyscy stracili ochotę do dalszej walki. Na ich twarzach malowało się zaskoczenie, ból i nieopisywalny strach o życie. Dokuśtykał do dymiącego spod maski Humvee. W środku było trzech młodych żołnierzy. Najstarszy z nich, dostał kilka kul, lecz był przytomny. Z uszu drugiego płynęła krew, kiedy rozglądał się nieprzytomnym wzrokiem na boki. Trzeci, z naramienną naszywką kaprala, kulił się w kącie auta i nogami odpychał od siebie czarne M16.

Jorg chciał krzyknąć żeby wyłazili, lecz tamci dobrze wiedzieli co mają robić. Nie potrzebne były żadne słowa czy gesty. Dwóch oszołomionych chłopaków wyszło z Humvee. Trzeci leżąc na podłodze ciężko oddychał. Najstarszy stopniem, trzymał ręce wysoko wyciągnięte nad głową, drugi żołnierz zakrywał uszy rękoma, w których widocznie musiało mu jeszcze nieźle piszczeć. O ile miał całe bębenki, to z pewnością były nieźle sfatygowane. Nie mogli mieć więcej jak dwadzieścia lat. Dostali karabiny do zabijania innych, a nie mieli prawa żeby kupić sobie piwa. Ba, nie mogli nawet jeszcze wejść do sklepu monopolowego bez podrobionej daty na ID, żeby poprosić choćby bezalkoholowe. Uciekal wzrokiem od ich twarzy i błagalnych spojrzeń. Nie chciał ich pamiętać.

- Jakie macie rozkazy poza rozpieprzeniem nas? Ile wojska jest po okolicy? Gdzie sięga kwarantanna? Gadać co wiecie!– Jorg spokojnym, lecz lodowatym tonem pytał wystraszonych chłopaków. Chyba każdy mógłby się spodziewać, że w takim momencie informacja jest ceną życia. Przynajmniej gównierze mieli prawo się tym łudzić.


* * *


Kiedy kazał im się rozbierać w oczach tliła się nadzieja. Może to nie byli oni, Jorg pytał siebie, by za chwilę odpowiadać sobie, że na wojnie wróg jest przeciez bezimmienny a te gnoje nie są wcale niewinne. Kto wie, może udawanie wojska przyniesie jakąś korzyść, musial myslec o czyms innym. A może wręcz przeciwnie, skoro te pajace beztrosko strzelają do cywili... Każdy kij ma dwa końce... zastanawiał się zapinając zieloną marynarkę. Mundur kaprala zdawał się być w jego rozmiarze i co ważniejsze nie był popaprany krwią.

Kiedy strzelał im po głowach BAM! ... myślał o Henku BAM... Billim i Wallim, umierającym Prospectcie BAM!.... i wszystkich których znał, a których te durne szczeniackie pały odstrzeliły zamieniając skrupuły na rozkazy. Nie dali szansy nawet czerwonemu strażnikowi w Darrington. Ilu cywili, których znał od dziecka wyprawili na tamten świat? Trigger... Nie zwariował bez przyczyny... Nie, jednak nie będzie miał wyrzutów sumienia. Nie tym razem. Te zasmarkane szczyle zrobiłyby to samo dla niego, gdyby był po drugiej stronie lufy. Co do tego nie miał wątpliwości. Pech chciał, że trafiła kosa na kamień. Tym razem świadomy, w mniemaniu Jorga.


* * *


Później przyszedł Radcliff.

- Ten twój kumpel jest naćpany w trzy dupy... - powiedział Jorg do Davida odprowadzając wzrokiem odjeżdżające Humvee.

Kiedy tamten zaparkował przy schronisku tylko po to, żeby nie wysiąść z samochodu w Jorgenstenie się zagotowało. Co za tchórz i gnida, pomyślał. Zamknął się ze strachu w puszce... Zdecydowanie cieć działał mu na nerwy jak płachta na byka. Swen za dużo naoglądał się popapranych narkomanów w ciupie, żeby nie wiedzieć jaki to jest rodzaj gadów.


* * *


Musiał się czymś zająć. Czuł, że z Goranem i Prospectem jest kiepsko. Odwlekał jednak wejście do schroniska. Trzeba by było zmienić koło w Humvee, mówił zamiast tego sobie. Z wraku wziąć co się da, łącznie z nową zapasówką i amunicją do karabinu maszynowego. Zastanawiał się czy zdąrzą przełożyć szyby do starego i ile jeszcze ten nadwyrężony sprzęt pociągnie. Będzie musiał pogadać o tym ze Strattonem. Trzeba było tez mieć go i Gorana na oku, bo jeśli jak to mówiła ta Maria, ich krew wymieszała się z juchą zarażonych, to będzie krótka piłka, dla każdego, dumał odpalając papierosa. Jak mają razem wszyscy podróżować to trzeba było coś w tej sprawie zrobić i najlepiej było, gdyby wszyscy z napisem na czole: „wysokie ryzyko zarażenia wirusem” jechali razem osobnym samochodem. Stratton, Jugol, Green i Mike. Przynajamniej z tego co mógł podjerzewać reszta jest chyba czysta. Chyba. Gdyby nie szansa na lekarstwo Marii byłby za tym, żeby tych podejrzanych w schronisku zostawić. Jakkolwiek byłoby to trudne z względu na Jugola... Mike jak zauważył wcześniej Mark też może być fucked up. Starał się sobie przypomnieć, czy to miało być kilka, czy kilkanaście godzin zanim nastąpi przemiana w zombie. Nie pamiętał dokładnie słów tej Bowen u czerwonych. Będzie musiał się upewnić. Jak sie upora z autami obiecał sobie zajrzeć do Jugola i Prospecta odpoczywających gdzieś w schronisku. O ile Goran nie wyglądał dobrze, to młody był na krawędzi śmierci... Później będzie musiał coś zjeść. Opadła adrenalina zostawiła po sobie ssanie głodu. Wszystko byle tylko nie myśleć o tych szczeniakach...


* * *


- Niezły sprint. Dobra robota, Mark - zagadnął do Strattona pompując lewarek pod Humvee. - Pancerne szyby z elementami pancerza z tamtego przełóżmy do tego. – powiedział zabierając się do zmieny koła w pokiereszowanym Humvee. – Powinniśmy sobie z tym poradzić. Jak myślisz? - odpalił kolejnego papierosa zauważając, że Stratton jednak oberwał podczas akcji.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 23-11-2010 o 07:25.
Campo Viejo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172