Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-11-2010, 10:42   #52
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Ostrzał humvee przybrał na sile. Kule łoskotały o pancerz pojazdu i wyrywały kolejne fragmenty z cielska metalowego potwora. Żołnierze najwyraźniej skoncentrowali ogień na ostatnim samochodzie, wiedząc, że kiedy wyeliminują przeszkodę, reszta konwoju stanie się łatwym łupem.

W pewnym momencie pojazdem szarpnęło tak, że John Green poleciał w bok, na siedzenie. Zaciskając zęby czarnoskóry mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach wrócił na wcześniejszą pozycję i oddał dwa strzały pomiędzy drzewa. W duchu śmiał się z tego, co robi. Kiedy odrzut poderwał mu rękę w górę, a łoskot wystrzału rozszedł się echem w ciasnym wnętrzu pojazdu, John zaśmiał się cicho. Pomyślał, że równie dobrze, zamiast wielkiej spluwy, mógłby mieć procę. Może moc obalająca mniejsza, ale celność na pewno taka sama. Mgła i krzaki dawały nacierającym żołnierzom zdecydowaną przewagę. Poza tym ten cholerny helikopter oświetlał unieruchomiony konwój, czyniąc go zdecydowanie lepszym celem. John wiedział, że niedługo będzie po nich, jeśli czegoś nie zrobią. Tym bardziej, że David rozsądnie ukrył się w środku humvee przerywając ostrzał z jedynej broni, która dawała im jakieś szanse w tej walce. Green i tak podziwiał faceta, że wysiedział na tej odsłoniętej pozycji tak długo. Nie ma co. David miał stalowe jajca.

Samochody przed nimi ruszyły i John podziękował w myślach Bogu. Chociaż nie wierzył, ze On ma coś wspólnego z tym wszystkim, co się wokół nich działo. Szaleniec prowadzący humvee ruszył do przodu, taranując szczątki zagradzające im drogę.

Obok nich eksplodował granat. Odłamki zabębniły po pancerzu, a humvee podskoczył dziwacznie. Ale jechał dalej! Kolejne eksplozje! John nie był w stanie ich policzyć! Siedział, bo to jedyne co mógł zrobić, i modlił się bezgłośnie by temu sukinsynowi za kółkiem udało się wyprowadzić ich z tego cało. Po kolejnym wybuchu do środka wleciało jedno z okien, a ich „limuzyną” zaczęło telepać na boki, jak marynarzem po zejściu na ląd.
Ale zaraz po tym strzały zaczęły słabnąć, aż a końcu ucichły zupełnie.

Wyrwali się!

Ta jedna myśl otrzeźwiła Johna Grena. Zmusił się do uśmiechu i wtedy poczuł smak krwi w ustach. Zorientował się, że kawałek szkła, który wyleciał z szyby, lub jakiś inny odłamek, rozciął mu twarz, wysoko, prawie na wysokości kości policzkowej. W „bitewnej” gorączce nawet tego nie poczuł. Sadząc po ilości krwi kilka razy zdarzyło mu się poważniej zaciąć podczas golenia.

- Wszyscy cali? – wychrypiał John Green, ale nikt nie odpowiedział.

Może nie słyszeli, a może zwyczajnie mieli go w dupie. Trudno. Nie będzie płakał z tego powodu. Pewnie znali się od lat lub przynajmniej miesięcy. Byli kumplami z czasów, które poprzedzały te chore wydarzenia. Na pewno ich znajomość nie była kilkugodzinną zażyłością. Co to, to nie! Trzymali się siebie, bo przecież mogli sobie ufać bardziej, niż poznanej przypadkowo kilka godzin temu osobie. Nie dziwił się im. Też wolałby mieć przy sobie kumpla w takiej sytuacji. A jakiś „obcy” tylko by go irytował. Niestety nie miał wyboru. I jeśli chciał przeżyć, musiał z nimi współpracować.

Samochodem straszliwie telepało. Niekiedy wjeżdżali na takie wyboje, że czasami głowa Greena boleśnie uderzała o dach. Najwyraźniej albo zjechali z drogi, albo humvee został uszkodzony podczas ostrzału. To drugie nie zdziwiłoby Greena. I tak cudem wymknęli się śmierci.
Wtedy John zorientował się, że Procpect jest dziwnie milczący. Spojrzał na chłopaka i z przerażeniem zauważył rosnącą plamę czerwieni na opatrunku.
Cholera!

Przez te podskoki i wyboje zapewne puściły szwy.

John szybko zdusił czarne myśli. Dał słowo Swenowi. A dla Johna, poza stołem negocjacyjnym, słowo było ważne. Na „słowie” opierał się przecież barter. Na „danym słowie” ustalał stosunki z ukochaną rodziną. Podczas negocjacji i rozmów biznesowych John Green był zimnym pokerzystą i manipulantem, ale w życiu kierował się zasadami, które pozwoliły mu wydostać się z getta kolorowych.

Szybko odszukał wzrokiem wojskową apteczkę wiszącą w wozie. Zdjął ją, rozpakował i zajął się opatrywaniem chłopaka.
Nie było to łatwe. Nawet bardzo trudne.

Sytuację komplikowało kilka rzeczy: wyboje, pędzący samochód, słabe światło i raczej średnie umiejętności w tym zakresie Johna.
Owszem, zmieniał sobie opatrunki podczas rehabilitacji w domu. Owszem, zdarzało mu się bandażować dzieciaki, kiedy zrobiły sobie krzywdę. Ale pielęgniarzem by siebie nie nazwał.
Starał się jednak, jak potrafił najlepiej wiedząc, jaka jest stawka.
Nie chodziło mu o sympatię Gorana czy Swena. Nie chodziło o sojuszników podczas realizacji swoich planów. Nie! Teraz nie było negocjacji. Nie było niczego, poza desperacką walką o życie Prospecta. Nie znał tego chłopaka. Nie potrafił powiedzieć, jakim był człowiekiem. Ale był tutaj, z nimi w samochodzie, a to czyniło go częścią grupy „my” powoli kształtującej się w jaźni Greena. Czarnoskóry zaciskał więc zęby i opatrywał.... opatrywał... opatrywał, próbując powstrzymać upływ krwi. I czuł się jak Syzyf wtaczający swój ogromny głaz na tą cholerna górę.

Samochody zatrzymały się.

John Green przywitał postój z ulgą. W drugim samochodzie była Maria. W końcu doktor, więc na pewno znała się na opatrywaniu ran. Skoro znała się na szczepionkach na wirusy, które z ludzi robią krwiożercze monstra.
Wyszedł z samochodu, wziął na ręce Procpecta i wyniósł na zewnątrz.

- Mario – rzucił głośno, tak by być dobrze słyszalnym. – Procpectowi otworzyły się rany. Jeśli czegoś nie zrobisz, umrze.

I wtedy John Green zobaczył światła. Wiedział co to oznacza. Wilki nie zaprzestały łowów! Pozostało im niewiele czasu.

- Znajdę jakieś łóżko – powiedział do Marii i Swena i ruszył z Prospectem do środka budynku.

Dom wyglądał na górskie schronisko, więc zapewne mieli tutaj pokoje. Szybko odszukał najbliższy i ostrożnie ułożył Procpecta na kocach.

Kiedy ranny został ułożony, John zostawił go na moment i ruszył do reszty szukając Marii.

- Prospect leży tam – wskazał jej pomieszczenie, gdzie ułożył chłopaka. – Starałem się, jak mogłem, lecz nadal traci krew. Proszę, zajmij się nim, jak dasz radę.

Wiedział, że tego nie zrobi. Widział to w jej oczach. Podobnie, jak widział to w oczach Daniela. Dla nich chłopak był już martwy. W tym był problem. Tym ludziom nie zależało na niczym więcej, niż na przeżyciu. Byli, jak zaszczute, wystraszone zwierzęta. Jak ci zarażeni. Tamci pragnęli ich zjeść, a ci żywi, umarli w środku pogrążając się w pragnieniu - zabij, lub zostań zabity. Zwierzęcy imperatyw.

- Acha, daj dzieciom i czarnuchom większe spluwy. Przydają im się.- John usłyszał jak kierowca humvee wydaje polecania.

Mimo swojego niewątpliwego szaleństwa i wychodzących na wierzch uprzedzeń mówił dość rozsądnie. John Green znał się na negocjacjach. Wiedział, kiedy rozmowy się kończyły. W ich przypadku, w sprawie z żołnierzami, dialog skończył się jeszcze przed tym, nim się zaczął.

- Dobra – powiedział spokojnie John kończąc sprawę Prospecta. Teraz życie chłopaka było w innych rękach. Zrobił co mógł. Więcej nie potrafił.- Dajcie mi jakąś broń. Ten pistolet może i jest ładny, ale nie na wiele się przyda. Za bardzo nie wiem, co mam robić, ale zabić się nie dam. Nie jestem żołnierzem, ani detektywem, chociaż ponoć przypominam jednego aktora z serii „Zabójcza Broń”.

Rzucił żarcik, by poprawić nieco samopoczucie.

Miał zamiar wziąć jakiś karabin, zająć pozycję gdzieś blisko kobiet, dobrze osłonięty przed żołnierzami i ....

... niech mu Bóg wybaczy.

Zacznie strzelać, jak tylko jakiś żołnierz znajdzie się na muszce. Nie pozwoli, by jakakolwiek krzywda stała się tym dzieciakom i kobietom, oraz Marii Boven. Być może dokonał tego wyboru, bo chciał dowiedzieć się co pływa w jego krwi? Być może dlatego, że determinacja z jaką kobiety walczyły o swoją rodzinę, uświadomiła mu, jak bardzo są podobne do niego. Przestraszone oczy, zrezygnowane twarze, drżące ręce. On pewnie nie wyglądał lepiej. Cały umazany krwią Prospecta. Spocony.

Wyjął z kieszeni kurtki dwie rzeczy. Batonika energetycznego w czekoladzie i tabletki przeciwbólowe. Te mocne. Zażył jedną pastylkę z wprawą i bez popijania, a batonika podał dziewczynce, która zrobiła niewyraźną minę. Pewnie uważała się za zbyt dorosłą na słodycze. Pewnie miała rację.

- Mam córeczkę w podobnym do ciebie wieku – powiedział John Green. – Nie wiem jak twoja mama na to się zapatruje, lecz ja nie pozwolę, by żołnierze zrobili wam krzywdę. W końcu wyglądam jak Roger Murtaugh, czyż nie?

Patrzyli na niego, jakby zwariował. Może i faktycznie tak było?

- Widzieliście tą część „Zabójczej Broni” w której on i ten biały, ześwirowany policjant, którego grał Mel Gibson, rozwalili gang przemytników narkotyków. Ja będę teraz jak ten jego czarny kumpel. Nie do przejścia.

Puścił do nich oko.

- Chłopie – rzucił do uzbrojonego nastolatka. – Nie wychylaj się. Będziesz ostatnią linią obrony, oki. Jeśli nam się coś stanie ty musisz ochronić swoją rodzinę. Widzę, ze jesteś twardzielem. Dasz radę! Liczę na ciebie, lecz rodzina liczy jeszcze bardziej.

Bał się piekielnie tego, co ma zrobić. Nie był tchórzem. To nie o to chodziło. Miał po prostu świadomość, co dzieje się z człowiekiem, kiedy te małe kawałki metalu dziurawią mu ciało. I współczuł każdemu, kto zmuszony będzie czuć to, tylko dlatego, że on – John Green – naciśnie spust. A że chodził na strzelnicę po „wypadku”, wiedział, jak strzelać, by trafić. I może nie był snajperem lub zawodowym żołnierzem, lecz dzięki swojej gadce – szmatce, zaczął wierzyć, że wyjdą z tego cało. Że uda mu się obronić tą rodzinę.

A jak uda mu się z tą, uda mu się z jego, mimo, że znajdowała się na drugim końcu pieprzonych Stanów Zjednoczonych. W tej chwili zrozumiał, o co chodziło w filmach z tą gadką głównego bohatera. Srał w gacie ze strachu. Zapewne podobnie jak reszta. A te gadanie pozwoliło mu na jedno. Na uwierzenie, że się im uda.

John Gren wiedział, że jest dobrym mówcą. Wiedział, jak postępować z ludźmi., Wiedział, że ta jego gadanina, wbrew temu jak głupio brzmiała, podniesie ich na duchu. Zbuduje morale. Pozwoli, podobnie jak Johnowi, przez chwilę uwierzyć, że są nieśmiertelni i niepokonani. A w ludzkim umyśle to krok ku zwycięstwu. Zabić strach. Tak! To był pierwszy krok.

A potem zabić żołnierzy.

Nie miał jednak wyboru. Musiał dostać się do rodziny. Za wszelką cenę. Nawet za cenę życia. Lecz nie za cenę człowieczeństwa. Chyba.

Za kilkanaście sekund się o tym przekona.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 15-11-2010 o 14:05. Powód: literówki i takie tam oraz korekta imion :-)
Armiel jest offline