Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-11-2010, 01:38   #63
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Chemik z Bluff z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej przestawał odczuwać doskwierające mu od trzech dni wycieńczenie. Czuł za to, że to czego pragnie to znaleźć się w bezpiecznym otoczeniu Fedda i Dangowego "oszczepnika". Ale coś go mimo wszystko pchało w kierunku, w którym spodziewał się znaleźć jakieś odpowiedzi. Nieznajomy opierając się plecami o pionową skałę, cały czas mu się przypatrywał. Bardzo dokładnie i niemal namacalnie. Jednocześnie jakimś kozikiem wyskrobywał sobie coś spomiędzy palców ubranej w dziurawą rękawiczkę dłoni. Wyglądało to tak okropnie jakby odkrawał kawałki siebie. Burke gdy odległość zmalała do dwudziestu może kroków przełknął nerwowo ślinę. Najgorsze było to nieznane. Kim był ów mężczyzna? Co tu robił?
Z tej też odległości chemik dostrzegł wyraźnie, że trup w ramonesce wyraźnie nie jest kompletny. Brakowało jednej z nóg, a kikut był niedbale obwiązany nogawką. Resztki odjętej kończyny bielały w postaci kilku kości obok ledwo tlącego się ogniska. W tym momencie chemik pożałował swojej decyzji sprzed paru minut znacznie bardziej niż tej sprzed trzech dni. A żal ten wybitnie podkręcił karabin nieznajomego, który w oka mgnieniu znalazł się w jego rękach wymierzony prosto w głową Burke'a. Dopiero teraz też można było dostrzec zaciemniony pod kapturem zarys fizjonomii mężczyzny. Ciężko było powiedzieć, ale zdawało się, że zdobią ją bardzo liczne blizny.
- Zatrzymaj się kolego – głos bardzo ostrzegawczego tonu, wydawał się jak na ironię... przyjazny. Prost stanął w miejscu. Nieznajomy wyjrzał za jego plecy sprawdzając co robi, nadal widoczny z tej odległości Fedd. - Plecak – wskazał lufą zawieszony na ramieniu Prosta dobytek – Rzuć go w moją stronę. Już.
Nadal wystraszony Burke nie wahał się długo. To samo następnie spotkało jego sfatygowaną kurtkę i po chwili chemik nie za bardzo wiedząc co z sobą zrobić stał i obserwował przez kilka minut jak nieznajomy pobieżnie studiuje jego ekwipunek wyjmując każdy z przedmiotów i sprawdzając jego użyteczność. Nad apteczką nie zastanawiał się długo. Szybko rzucił w kierunku swoich szpargałów. Na koniec podszedł do Prosta i wcisnął mu w ręce przetrząśnięte klamoty. Chemik jednak nie patrzył na nie, tylko na twarz nieznajomego, która z tej odległości była już doskonale widoczna.
- Z miasta, co kolego? - zaśmiał się, a widoczne na jego twarzy mięśnie zadrżały jak struny – Nie odpowiadaj. Pewnie, że z miasta. I twoje szczęście. Inaczej pewnie musiałbym cię zabić. No, ale przyszedłeś do mnie zapewne nie po to by wprosić się na zupę, co?
Znów parsknął spoglądając na trupa. Potem odwrócił się i wrócił na swoje miejsce pod skalną ścianą.
- Czego chcesz?

***

Mitch nie rezygnował z raz powziętej decyzji. Nie spodziewał się jednak, że przyjdzie mu wyruszać samotnie. Zaproponował podróż wszystkim tym osobom, z którymi mógłby chcieć wyruszyć. Ku jego rozczarowaniu, bezskutecznie. Bluff nadal lizało swoje rany. A rany mimo iż z pozoru nieduże, spowodowały coś znacznie bardziej dotkliwego. Nadzieja, której zawsze tak bardzo brakuje na pustkowiach, a dzięki której życie się toczy, została poważnie nadszarpnięta. Jej brak zachwiał codziennym życiem. Po stracie jaką poniosło wiele rodzin, ludzie byli przybici. Doszło do wielu kłótni, podziałów zdań, paru bójek i kilku rozstań. Niektórzy się wahali. Inni czekali biernie na to co przyniesie jutro. Jeszcze inni, by zająć czymś myśli, oddawali się niekończącej się pracy. I tak Rufus stworzył w końcu stworzył swoje pierwsze dzieło – owoc najnowszego pomysłu... Nie było ono co prawda podobne do żadnego znanego mieszkańcom Bluff naczynia, ale bez wątpienia było zrobione z ozdobionego pęcherzykami powietrza, prawdziwego szkła. Od tego też momentu nawet Issa miała problem z porozumieniem się jakoś z ekscentrycznym naukowcem. Hutnicza konstrukcja, jako jedna z nielicznych w Bluff, działała pełną parą.
Mitch uznał więc, że najlepiej będzie te parę dni poświęcić na dalsze przygotowania licząc, że dojdzie ktoś chętny do wyprawy do Alice.

***

Viggo wyruszył na południe nim jeszcze całkiem ozdrowiał. Chciał odnaleźć tych, którzy ruszyli za porwanymi, a miał nadzieję, że nim stracą ślad, znajdą coś istotnego. Chciał wiedzieć o tym czym prędzej...
Tym razem jednak wyruszył z samym tylko Skurwielem. Bez pożegnania z Issą, której bolesne spojrzenie odprowadzało go póki nie zniknął gdzieś pośród południowych pastwisk. Szwed prowadził. Pies miał tym razem problem ze zlokalizowaniem tropu. Bardzo możliwe, że upłynęło zbyt dużo czasu od przejścia poprzedniej czwórki, a burza nieswoistych dla pustkowi zapachów jaka towarzyszyła Bluff wcale mu nie ułatwiała. Viggo miał więc nadzieję, że pies coś zwęszy gdy się oddalą nieco poza zasięg pastwisk, które rozpościerały się po całej niecce. Następnego dnia Skurwiel złapał trop. Ruszyli więc szybciej. Wschodni wiatr przyjemnie owiewał twarz Szweda sprawiając, że żar przestawał być aż tak dokuczliwy.

Rankiem następnego dnia Skurwiel zrobił się bardzo niespokojny. Przystanąwszy postanowił uszy odwrócone lekko do przodu jakby nasłuchując. Jego nozdrza ruszały się niespokojnie, acz bardzo szybko i rytmicznie. Coś było w pobliżu. Szwed zdjął z pleców kuszę, ale spojrzawszy w kierunku, w którym patrzył pies nie mógł się niczego dopatrzeć. Przed nimi było bardzo łagodne zejście z wydmy żwirowej prosto na łachy piasku pokryte kilkoma większymi formacjami skalnymi... I nic poza tym. W tym momencie pies ze szczekiem pognał przed siebie.
- Skurwiel! - krzyknął za nim Viggo i również pobiegł – Skurwiel, wracaj!
Zbiegli na łachę piachu. Znacznie szybszy pies zostawił człowieka daleko za sobą.
- Skurwiel!
Biegnąc zobaczył, że pies zatrzymał się przy wysokiej na cztery do pięciu metrów formacji jakieś pięćdziesiąt metrów przed nim. Coś tam musiało się ukryć. Viggo zatrzymał się widząc, że pies nie podbiega do skał, a tylko szczeka na nie. Wymierzył z kuszy próbując dostrzec cokolwiek podejrzanego, ale niczego takiego nie było. Skała była trochę bardziej zerodowana od innych i spękana jak bramiński ser. Ale niczego z tej odległości nie widział... Powoli zaczął się zbliżać...
Krok po kroku z cały czas przygotowaną kuszą.
Pies pobiegł na tył formacji skąd nadal było słychać jego szczekanie.
Viggo zbliżył się na odległość dziesięciu metrów. Wtedy też dostrzegł u podnóża formacji kilka przedmiotów i bielutki wręcz w porannym słońcu szkielet ułożony na wznak. Wśród przedmiotów zaś leżał pistolet na flary. Migawka w pamięci Szweda była niemal jednosekundowa. Krótka scenka gdy jeszcze byli u Morganów i widział jak Thel Wiliams przygląda się z zainteresowaniem swojej nowej zdobyczy....
Przecież to nie mogła być ona. Mówili, że wyruszyła dwa dni temu... Zbliżył się instynktownie, by przyjrzeć się innym rzeczom... i to był błąd. Stopa nie znajdując twardego oparcia runęła głęboko w rzadki piach, a on poleciał niebezpiecznie mocno do przodu z impetem zagłębiając się po pas w podłożu. O lotnych piaskach tylko słyszał wcześniej. Były najbardziej niebezpieczne gdy się wpadało w panikę. To co jednak stało się następnie przekroczyło jego najgorsze wyobrażenia.
Kawałek skały odłupał się jakby był zrobiony z kory, a nie z kamienia. Z ciemnej dziury zaś wyjrzała para jasnopomarańczowych czułków i czarnych żuwaczek, które po chwili obróciły się na znieruchomiałego Viggo. Przy akompaniamencie szczekającego cały czas Skurwiela, owad cały wyszedł ze swojej kryjówki. Miał może czterdzieści centymetrów długości. Odgłos ocierających się o siebie odnóży w jakie wyposażony był otwór gębowy owada przywodził na myśl cykady, które co jakiś czas nawiedzały uprawy Bluff. To on tak, mimo iż całkiem cichy, musiał drażnić uszy psa. Głośniej zrobiło się dopiero po chwili. Od strony skał zaczął dobiegać ten sam klikający odgłos w o wiele zwielokrotnionej formie. W paru miejscach skorupa gniazda również odpadła ukazując kolejnych biesiadników.

***

Pierwszy chory pojawił się dwa dni po tym jak Viggo opuścił Bluff. Jeden z farmerów odwiedził Hyrę, która zawiedziona nieco przydatnością różdżki Wonga przygotowywała zapasy ziół dla Bluff przed planowaną wyprawą. Generalnie miała pełne ręce roboty, a czekała ją jeszcze perspektywa znalezienia kogoś kto przejmie obowiązki jej i Doktora. I jeszcze ta różdżka. Okazało się, że urządzenie działa trochę inaczej niż zgadywała. Po pierwsze końcówkę należy włożyć do ziemi. Po drugie zaś nie wykrywa bezpośrednio prądu, a uziemienia, a i to w promieniu jednego kilometra. Nie było więc szans na zlokalizowanie Alice. Wong nie mniej zgodził się jej oddać to urządzenie. Kto wie kiedy znajdzie zastosowanie?
Farmerem był Gavin Serges. Skarżył się na dokuczliwy ból głowy. Nie było to nic dziwnego zważywszy na to, że zapas burbona Wonga mocno się uszczuplał. Odesłała go więc do domu z zaleceniem, że ma dużo pić, ale wody. Tego samego dnia jednak przyszło do niej z tym samym objawem jeszcze wiele innych osób. I to nie tylko mężczyzn. Wśród cierpiących były również kobiety, a także dzieci. Do następnego ranka niemal połowa mieszkańców Bluff leżała jęcząc w swoich łóżkach.
Hyra bardzo średnio znała się na medycynie jako takiej. Sprawdziła co mogła, ale niczego nie zdołała ustalić. Nikt nie miał gorączki. Nikogo nic nie użądliło. Wszyscy żywili się różnie, a i tak to samo jedli przecież ci, którym nic nie doskwierało... Pierwszy raz w niedzielę nie odbyła się msza. Zacisze opanowało swym grobowym nastrojem dwie poprzeczne ulice Bluff, na bazie których zbudowano całe miasto. Tylko nieliczni jak Rufus, oraz Hyra z Issą próbowały ciężką pracą ogarnąć tą sytuację. Szwedówna została dopuszczona do zapasów ze spichlerza i z pomocą paru jeszcze kobiet zajęła się organizowaniem prowizorycznych warunków szpitalnych. Pojawiło się szemranie, że to wina Morganów. Że nie powinni byli wrócić... Że należy ich ponownie wypędzić. Ich i tych, którzy im pomogli...
Następnego dnia rankiem Verka przepadła gdzieś na dobre...
Wong zamknął bar...

***

Rozdzielili się. Bez specjalnych pożegnań, ani życzeń. Obie dwójki jednak doskonale wiedziały, że to było najlepsze wyjście. Zwłaszcza, że Burke nie dowiedział się niczego na najbardziej interesujący ich temat, poza tym, że konwój rzeczywiście tędy przejechał i że jechał na południe, choć nie dokładnie w tym samym kierunku co wyznaczył Dang. Ale to już można było zrzucić na niedokładną pamięć nieznajomego i błąd w przeniesieniu Burke'a. Skoro świt więc Dang i Enola ruszyli nowo podjętym tropem na południe, a Fedd i Prost zawrócili do Bluff.

***

- Skurwiel!
Obaj wyraźnie usłyszeli głos niosący się po równinie. Obaj też dobrze go znali. A jeszcze lepiej imię, które głos ów niósł. Dochodził gdzieś zza szlaku, którym tu przybyli z Bluff, ale nie mógł być tak daleko. Wbiegli na pobliską wydmę, by się rozejrzeć po okolicy. Wtedy też dostrzegli Szweda. Mierzył z kuszy do jakichś skał. Potem zrobił parę kroków przed siebie i wpadł po pas w lotne piaski. Nie to jednak Fedda zaniepokoiło. Skały przed Szwedem wcale nie były skałami. Z mroków pamięci pamiętał wzmianki o czymś takim. Termitiery. Żadnej jeszcze w życiu nie widział.

***

Kurs, który obrali rzeczywiście okazał się słuszny. Nawiana przez wiejące dziś wschodnie wiatry warstwa piachu, kryła prawdziwy ukryty w miękkim podłożu ślad. Liczne ślady kół, ale też i chyba stóp co trochę zaskoczyło Poszukiwacza. To co jednak zaskoczyło go jeszcze bardziej, to odchody bramina. Nikt w Bluff nie wspominał, że porywacze w konwoju mieli również braminy. Co ciekawsze, wkrótce znaleźli resztki pozostawionego tego samego poranka dużego obozowiska. Kilka śladów ognisk z nadal gorącym popiołem śmierdzącym uryną. Wszędzie też liczne ślady krzątania się, a za pobliskim wzniesieniem miejsce wyglądające jak publiczny kibel. Zważywszy na fakt, że było południe, nie mogli daleko ujechać. Wznowili z Enolą pościg.

Późnym popołudniem gdy weszli na porośnięte obumarłymi dawno temu drzewami pobliskie wzgórze, dojrzeli w oddali konwój. Przez lunetę widać było cztery przyczepy i dwa kompletne wozy ciągnięte przez braminy. Konwój prowadzony był zaś przez, zasilaną tą samą energią co reszta, długą naczepę od wielkich wozów ciężarowych. Za nią też podążał gęsiego w trzech kolumnach korowód kilkudziesięciorga ludzi. Dookoła zaś widać pojedyncze postaci najpewniej z eskorty. Tożsamości jednak podążających za naczepą nie dało się stwierdzić z tej odległości. Czekając na poszukiwacza Enola dostrzegła wysoko nad nimi leniwie krążącego po niebie ptaka. Kanię chyba.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 16-11-2010 o 01:44.
Marrrt jest offline