Liberty była przerażona. Nie była jakimś cholernym komandosem. Nigdy też, nawet w czasach dzieciństwa i lat szalonej wczesnej młodości, nie marzyła o zostaniu supermenem lub innym popieprzonym superbohaterem. Szalona ucieczka spod obstrzału wojskowych samochodów bynajmniej nie podnosiła jej poziomu adrenaliny... przynajmniej nie w taki sposób by czuła się wyjątkowo. Była cholernie przerażona, tak przerażona, że gdyby nie to, że siedząc na fotelu kierowcy mogła ściskać mocno uda, chyba zsikałaby się ze strachu w majtki. Czy człowiek mógł się bać jeszcze bardziej niż wtedy gdy zobaczył stado atakujących zombie? Tak, bo jednak mimo wszystko zombie były tylko zidiociałymi, bezmózgimi potworami, a przeciwnik z którym mieli teraz do czynienia nie tylko myślał, ale także przewyższał ich pod względem uzbrojenia i wyszkolenia bojowego. Nie miała pojęcia ilu mogło ich ścigać. Widzieli czterech na zewnątrz samochodów i po jednym obsługującym działka na górze, czy mieli jeszcze dodatkowego kierowcę? Może też jeszcze jakichś innych „zapasowych” żołnierzy?
Analizowanie możliwej potencjalnej ilości przeciwników pozwoliło jej mimo wszystko zachować spokój gdy jedna z kul raniła Nathana. Kiedy krzyknął serce na moment stanęło jej ze strachu. Na szczęście dostał w ramię, a sądząc po ilości wypływającej z rany krwi i jej kolorze, pocisk nie uszkodził tętnicy, więc z cała pewnością nie była to rana śmiertelna.
- W schowku przed tobą jest apteczka – rzuciła do w jego kierunku – Spróbuj jakoś zabandażować jedną ręką. Potem zrobimy to dokładniej.
Wybuchające obok samochodu granaty także odsuwały myśli od rannego chłopaka. Skupiła się na jeździe. Uciec! Uciec jak najszybciej i jak najdalej. Uciec w jakieś ciche, spokojne, bezpieczne miejsce...
Potrzebowali chwili wytchnienia...
Jakby bóg z szalonym poczuciem humoru podsłuchiwał jej myśli.
Dotarli do urokliwie położonego schroniska, które w lepszych czasach byłoby właśnie takim miejscem o jakim zaledwie parę chwil wcześniej marzyła. Była pewna, że pościg nie odpuścił. Niedługo wszędzie w koło rozlegnie się kanonada pocisków. Trzeba było jednak znaleźć miejsce jak najbezpieczniejsze na tę okoliczność. Podjechała jak najbliżej budynku i ustawiła go tak by choć częściowo zasłaniało go naturalne wzniesienie terenu. Mieli w nim trochę cennych rzeczy. Szkoda by wszystko uległo uszkodzenie, przydarzą się później, a na rozpakowywanie zdecydowanie nie było czasu. Oczywiście jeśli w ich przyszłości istniało jakieś później...
Liberty wyskoczyła z samochodu, Nathan wysiadł wolniej i lekko się zatoczył. To musiał być objaw szoku. Po raz pierwszy w życiu był przecież postrzelony. Podbiegła do niego i podparła go chwytając za zdrowe ramię. Zobaczyła jak jej siostra na widok zalanego krwią wychowanka blednie gwałtownie, a potem zaczyna się szarpać z zapięciem foteliku synka. Dziecko wierciło się i płakało dodatkowo utrudniając jej zadanie. Szybko pusciła młodego Fermicka i podeszła do niej. Kładąc dłoń na ramieniu powiedziała spokojnie:
- Dorothy zajmij się proszę raną Natha. To tylko lekki postrzał w ramię, ale potrzebuje opatrunku. Jesteś w tym zdecydowanie lepsza niż ja. Zaopiekuję się dziećmi. - wiedziała, że stawienie czoła grozie sytuacji twarzą w twarz, o wiele lepiej podziała na jej siostrę niż uciekanie przed wydarzeniami. Zwłaszcza kiedy opatrzy Nathana i na własne oczy przekona się jego rana nie jest śmiertelna.
Dothi skinęła głową i ruszyła do brata męża, był teraz w najlepszych bo kochających rękach.
Liby spokojnie odpięła pas i wzięła ciągle płaczącego chłopczyka na ręce. Przytuliła go czule i pogłaskała po główce:
- Ciii kochanie. Idziemy poszukać ciepłego mleczka. Jesteś głodny prawda? - Ciągle przemawiając do niego uspokajająco skierowała się w kierunku wejścia. Zobaczyła że poznany niedawno mężczyzna. Ten dziwak, który dął się zastrzelić wyciąga rękę w kierunku jej siostrzenicy. Przyśpieszyła.
Nathali popatrzyła na wyciągnięty w jej kierunku baton, a potem prosto w twarz czarnoskórego mężczyzny:
- Mama zabroniła nam brania czegokolwiek od obcych – jej wzrok ponownie skierował się na słodycz – poza tym takie batony psują zęby – dodała, odwróciła się i poszła w kierunku budynku gdzie przed chwila zniknęła jej matka i wuj.
Liberty stojąca obok popatrzyła na niego z uwagą:
- Nie odezwała się do tej chwili słowem od wczorajszego dnia – Powiedziała z trudem bo emocje ściskały ją za gardło – dziękuję – skinęła głową i pobiegła do schroniska. Wojsko mogło przybyć w każdej chwili. Musiała poszukać bezpiecznego miejsca dla dzieci.
Musiały przeżyć! Musiały przetrwać inaczej jej życie już nie miałoby sensu.
__________________ The lady in red is dancing in me.
Ostatnio edytowane przez Eleanor : 16-11-2010 o 21:48.
|