Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-11-2010, 11:26   #94
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Leonard Lynch

Noc – 7 lipca 1921, Boston

Przycupnięty za skrzyniami upchanymi do wagonu towarowego oczekiwałeś, kiedy pojawi się Figgins z brygadzistą i przedstawicielem Kuturba i dokonają zamknięcia wagonów. To był jedyny moment, w którym mogłeś zostać wykryty. Moment, który zdecyduje, czy będziesz w stanie zrealizować swój szalony plan, czy też zostaniesz wywleczony z wagonu za kołnierz.

Czekałeś, coraz bardziej przejęty. Serce biło jak szalone. Panowałeś nad sobą resztą woli.

W końcu przyszli, a ty wstrzymałeś oddech i wcisnąłeś się w najciemniejszą szczelinę.
Z tego co pamiętałeś wcześniej skrzynie liczyli mnożąc je i nie wchodząc do środka wagonu. Liczyłeś na to, że przy ostatnim wagonie zrobią dokładnie to samo. Ale pomyliłeś się ....

Zrobili jeszcze mniej.

To był ostatni wagon. Było naprawdę późno. I nikomu po prostu się już nie chciało.

- Ile skrzyń – zapytał przedstawiciel zleceniodawcy.

- Sto dwadzieścia osiem – odpowiedział brygadzista.

- Dajcie dokumenty. Podpiszę je...

Resztę słów utonęło w zgrzycie zasuwanych drzwi.

Zapadły ciemności. Udało się.

* * *

Nie wiesz ile czekałeś. Może nawet zasnąłeś na chwilę. W końcu pociąg zadrżał. I ruszył.
Ciemność wagonu wypełnił miarowy stukot kół i popiskiwanie hamulców. Łoskot. Dudnienie. Rytmiczne dźwięki.

Po godzinie mozolnej jazdy pociąg zwolnił. Poza wagonem słyszałeś odgłosy innych pociągów. Jakieś rytmiczne stukania, a nawet odgłosy rozmów. Jacyś ludzie chyba zatrzymali się koło twojego wagonu. Chwilę nad czymś dyskutowali, zbyt cicho byś zrozumiał. Potem znów krzyki – tak jak robotnicy na hali fabrycznej.

Potem twój wagon przetaczało w tę i nazad. Zderzaki waliły z łoskotem o jakieś przeszkody. To była nastawnia. Wagon podczepiano do jakiegoś składu. Zapewne na dworcu towarowym w Bostonie. Potem wagon znieruchomiał i czas zatrzymał się.

Na długo. Przynajmniej sześć godzin.

* * *

Nie wiadomo gdzie, 7 lipca 1921r


Kiedy się obudziłeś wagon nadal stał. Przez szczeliny i wentylację wpadały jasne promienie słońca. Jeszcze nie było gorąco, ale zanosiło się na ciepły dzień. Musiałeś oszczędzać zapas płynów i jakoś rozwiązać problem wydalania. Prosta potrzeba, ale upał na pewno podniesie jej kłopotliwość.

Przez szczeliny widziałeś inne wagony ustawione na torach. Niekiedy przechadzali się pomiędzy nimi jacyś ludzie w szarych drelichach. Raz gdzieś w pobliżu usłyszałeś chyba jak ktoś grał na harmonijce.

Nuda. Oczekiwanie.

* * *

Pociąg ruszył, kiedy w wagonie panował już nieznośny zaduch i upał. Powoli, leniwie tony żelastwa ruszyły po szynach. Potem nabrały prędkości. Ale nie była to prędkość pociągu towarowego. No i co rusz skład hamował z piskiem i zatrzymywał się w niewiadomym celu.

W międzyczasie otworzyłeś parę skrzyń.

Leżały tam koła zębate. Różnej wielkości i kształtów. O różnych skokach zębów. Niektóre ładnie ozdobione w jakieś esy – floresy. Niektóre zwykłe, brudne od smaru i nijakie.

Nic podejrzanego, gdybyś nie wiedział, że Kuturb zabijał ludzi, by je stworzyć.

Znów zrobiło się ciemno. Wraz ze zmrokiem przyszedł oczekiwany chłód. Pociąg turkotał monotonnie. Pędził w nieznane. Hipnotyczny rytm kół był jedynym towarzyszem twojej eskapady. Zaczynałeś mieć dosyć. Ale teraz nie miałeś już wyjścia. Musiałeś kontynuować swoją szaloną wyprawę.

* * *

Nie wiadomo gdzie, 8 lipca 1921r

Nad ranem pociąg zwolnił. Skład wyhamował z piskiem i przeraźliwym hałasem. Powtórzyła się procedura znana ci z bostońskiego dworca towarowego. Ktoś wydał jakieś dyspozycje i twój wagon wyraźnie odczepiono od składu. Znów trafiłeś na boczny tor. Ale tym razem nie na długo. Wagonem zatrzęsło, kiedy podczepiono go pod inną lokomotywę i w kilkanaście minut później ruszył w dalszą drogę.
Jechaliście niezbyt długo. Powiedziałbyś nawet, że niezwykle krótko. Skład zwolnił i znów zatrzymał się. Powoli przywykałeś do tych ciągłych postojów i zmian tempa.
Potem zatrzymaliście się.
Wśród innych wagonów.
Bez wątpienia była późna noc. Bardzo możliwe że świt. Czyli był siódmy – nie - ósmy lipca! Nie jechałeś zbyt długo.

Kiedy zrobiło się jasno, a ty liczyłeś na to, że znów gdzieś ruszycie koło wagonu usłyszałeś kilka głosów.
- Dobra – powiedział jakiś mężczyzna – Plomby całe. Za godzinę zacznijcie załadunek. „Big Fred”. Statek odpływa jutro i na tym frachcie czekają tylko na te skrzynie. Sztauerem odpowiedzialnym za załadunek jest Tryman. I, kuźwa, słuchać go jak ojca. Zrozumieliście.
- Tak jest panie brygadzisto.
- No. Jeszcze będą z was portowcy pełną gębą.
Kroki oddaliły się.


Walter Chopp i Vincent Lafayette



Boston, wieczór 6 lipca 1921 r


Wprost z pensjonatu udaliście się do dzielnicy, w której mieszkał Wagonow.

Kręta ulica wyłożona brukiem, po obu stronach wysokie parkany, mury i obsadzone szpalerem drzew płoty dające bogatym mieszkańcom Bostonu solidną porcję prywatności.
Bez zwracania na siebie zbytniej uwagi jesteście jedynie w stanie obserwować bramę wjazdową do rezydencji. Resztę parceli przez wzrokiem i wścibstwem sąsiadów chroniły bariery architektoniczne i drzewa.

Ciężka, zrobiona z żelaza brama wjazdowa, na tyle szeroka, iż mogłaby przez nią wjechać nawet ciężarówka, jest dobrze oświetlona przez latarnię stylizowaną na gazową. Dzięki temu możecie dobrze obserwować pojazdy wjeżdżające i wyjeżdżające przez bramę.
Tuż przy niej zobaczyliście mały domek w którym mieszkał stróż. Za każdym razem, kiedy przed posesją pojawiał się jakiś samochód – a najwyraźniej u Wagonowa trwała jakaś bibka, bo co i rusz ktoś wjeżdżał do środka – stróż wychodził z domku i otwierał, a potem zamykał bramę.

Impreza u Wagonowa trwała do późna w nocy, a wam pozostało jedynie graniczące ze skrajną nudą obserwowanie bramy. Około drugiej goście zaczęli opuszczać teren rezydencji. W zasadzie nie mieliście pojęcia, kim są ludzie, którzy bawili się u Rosjanina. Pozostali dla was anonimowi.

O trzeciej byliście pewni, że nikt więcej się nie pojawi i nic się nie wydarzy.

Pozostało wam wrócić do domów.

Robota „detektywów” okazała się dużo nudniejsza, niż można by to było wnioskować z postawy Garretta. Chociaż nie. Trzeba było być prawdziwym twardzielem, by znosić taką nudę przez dłuższy czas. Mogła zabić skuteczniej, niż rozwścieczony wilk


Boston 7 lipca 1921r

Odsypialiście wypad do późna. Walter – w mieszkaniu Styperra, Vincent – u siebie.

Następny dzień Vincent spędził na pracy. Spotkania z „Tiger Lillies” – bo wszak ich występ miał odbyć się już jutrzejszego wieczoru, sprawy związane z teatrem – codzienna krzątanina managera, która nie pozostawiła zbyt wiele czasu na nic innego – szczególnie po zarwanej nocy.
Otrzymałeś również dziwną wiadomość dostarczoną przez właściciela kamienicy, w której mieszkał Leo.

"Skrzynie Kurtuba wyruszają z Bostonu. Figgins czuwał nad pracą, wiele wie. Pojazd porusza się po stałej linii, wyruszam z nim, nie wiem dokąd. Mogą mnie złapać, wtedy pytajcie w fabryce o Boba Liptona.
Gdy dotrę, powiem.
LDL"


Walter Chopp następny dzień spędził, niczym wilk w klatce. Miotając się z niewiadomych powodów po mieszkaniu przyjaciela. Teodor wrócił do pracy. Musiał nadrobić czas spędzony w gipsie, by nie wypaść „z obiegu”. Tobie pozostało jedynie wykonanie „codziennych” czynności. Sprawdzenie, czy nikt cię nie obserwuje. I układanie planów, jak porwiesz Tołoczkę, jeśli nawet uda ci się do niego zbliżyć.
Najgorsze było to, że Wagonow mieszkał w miejscu naprawdę trudnym do dyskretnej obserwacji. A aby zobaczyć kolor oczu osoby wjeżdżającej na teren jego posesji musiałbyś mieć nie wiadomo jaki wzrok lub musiałbyś narazić się na zdemaskowanie.

Tego wieczora Vincent nie mógł ci towarzyszyć w obserwacji. Spędziłeś zatem kilka bitych godzin w samochodzie samemu obserwując wjazd do rezydencji. Bezskutecznie. Jakby Wagonow zapadł się pod ziemię a wraz z nim cała jego piekielna ferajna.

Wróciłeś do domu Styperra po trzeciej w nocy. Zły i zmęczony.


Boston 8 lipca 1921r

Vincent – dla ciebie dzisiejszy dzień to dzień sądu. To właśnie dzisiaj deski twojej sceny zbrukają swym „kunsztem” Lillie. To dzisiaj wystawią spektakl, po którym zapewne uczciwi mieszkańcy miasta będą omijać teatr magiczny przez najbliższe kilka miesięcy.
Jak zawsze przed premierą pozostaje do dogrania tyle spraw, że musisz być na miejscu prawie od rana. Tym razem nikt z zespołu nie zrobi zbyt wiele. Sam nawarzyłeś tego piwa, sam musisz się z nim uporać. Wiedziałeś o tym, kiedy ów szalony pomysł zaświtał ci w głowie, i zaakceptowałeś trudności z tym związane.
Jak skazaniec, któremu sąd przeznaczył ścięcie, pojechałeś więc do teatru i zająłeś się sprawami, którymi nikt inny się nie zajmie.
Za kilka godzin widownia zapełni się (albo i nie) ludźmi, przygaśnie światło, na scenę wyjdą ci porąbani skandaliści i ...

... właśnie? Co?


Walter Chopp – ciebie obudził Teodor. Około dziewiątej rano.

- Słuchaj Wal – powiedział – Ja muszę jechać do pracy. Ale mam dla ciebie dobrą informację. Udało mi się zidentyfikować ten dom ze zdjęcia. To farma kilka mil na zachód od Bostonu. W okolicach Dover. Z tego co mi się udało ustalić, to mieszka tam rodzina niejakiego Artura Zaprzenskyego. Głównym źródłem utrzymania tej rodziny jest ferma tuczników.
Farma leży kawałek od innych zabudowań, właśnie ze względu na intensywny fetor świni, na jaki uskarżają się i tak mieszkańcy obrzeży Dover koło Bostonu.

Spojrzał na ciebie, i najwyraźniej musiał zorientować się, że nadal jeszcze jesteś nieco zaspany.

- Dobra. Wszystko masz zapisane na stoliku. Aha. I dzwonił wczoraj Hieronim. Prosił o możliwość spotkania u Amandy dzisiaj w okolicach południa. Chciałby cię prosić o jakąś pomoc, czy coś.

Pokiwałeś ciężko głową.

- Dobra. Ja spadam. Miłego dnia. I uważaj na siebie.



Herbert J. Hiddink i Dwight Garrett

Boston, 7 lipca 1921r

Pilot nazywał się Tom Grand i przywitał was miażdżącym uściskiem ręki.



Bez zbędnych słów kazał nałożyć wam ciepłe kombinezony, pomagając dopiąć liczne sprzączki. Potem Zajęliście miejsca w bombowcu. I zaczął się lot....

Lot samolotem na pewno ni był czymś, co łatwo będzie wam zapomnieć. Wiatr. Zimno. Hałas. No i ta wysokość. Hiddink znosił to nieco lepiej, wszak już leciał do Nowego Yorku. Jednak Garrett nie był przyzwyczajony do tego, ze domy są tak małe i tak daleko w dole.

Każdy wstrząs maszyny powodował, że serca podskakiwały wam do gardeł. A wstrząsów było sporo. Tom pilotował ostro, wyciskając z maszyny siódme poty. Baliście się, że zatrze silnik i spadniecie z wysokości kilkuset metrów. Efekt takiego upadku łatwo było sobie wyobrazić. Niestety. Bo wyobraźnia podsuwała wam rożne warianty katastrofy.

Wieczorem wylądowaliście gdzieś, na jakimś lotnisku wojskowym. Stamtąd, w asyście Toma, zostaliście zakwaterowani w namiocie oficerskim i zmuszeni do przespania nocy.

W dalszą podróż ruszyliście o świcie, zbudzeni wojskową trąbką sygnalizacyjną.

Gdzieś w USA, 8 lipca 1921r

Kiepskie śniadanie i niewygody podróży rekompensowały naprawdę zapierające dech w piersiach widoki. Pogoda dopisywała, więc podróż można było uznać za udaną. Samolot lądował jeszcze dwa razy. Za każdym w jakiejś bazie wojskowej i za każdym razem mieliście dla siebie godzinę. Czas spędzony na załatwianiu najważniejszych potrzeb fizjologicznych oraz na „rozprostowanie nóg”. Zdecydowanie – podróże lotnicze nie zyskają sobie większej popularności. No, chyba że przewoźnicy zapewnią swoim klientom zdecydowanie większe wygody i komfort użytkowania, niż surowa maszyna o przeznaczaniu militarnym.

Kolejną noc spędziliście na zapomnianym przez Boga lotnisku wojskowym, gdzieś w pustynnych rejonach USA. Kiedy lądowaliście było już tak ciemno, że nawet nie poznaliście okolicy.


San Francisco, 9 lipca 1921r

Wylądowaliście wczesnym popołudniem niedaleko miasta. Oczywiście lotnisko wojskowe. Tom pożegnał was serdecznie niszcząc swoją fasadę „twardziela” – najwyraźniej i jemu ten lot dał się we znaki.

Nim dowództwo lotniska, uprzedzona najwyraźniej stosowną depeszą o waszym przylocie, zdecydowało się was wypuścić i załatwiło wam transport ciężarówką do miasta zrobił sie już wczesny wieczór.

San Francisco podniosło się w niespełna dziesięć lat po wielkim pożarze z 1906r roku. Teraz jest ogromnym miastem zachodniego wybrzeża. Ważnym strategicznie portem i słynącym ze swoich stoczni ośrodkiem gospodarczym. Duże, hałaśliwe i ekspansywne niczym nie ustępuje gigantom wschodniego wybrzeża – Bostonowi czy Nowemu Yorkowi.

Czuliście się jak u siebie. Prawie.

Zmęczeni podrożą, mieliście jedynie tyle sił, by udać się do hotelu zarezerwowanego przez sekretarkę Hiddinka.

Nic specjalnego. Ale ma wygodne łóżko, możliwość wzięcia kąpieli i zjedzenia czegoś zdecydowanie lepszego niż żarcie z kantyny.


Amanda Gordon


Boston, 7 lipca 1921r

Pierwszy dzień obecności Hieronima w twoim mieszkaniu uświadomił ci, jak bardzo lubiłaś i jak bardzo przywykłaś być sama. Poza służbą, rzecz jasna.

Hieronim Wegner okazał się być mało uciążliwym, prawie niezauważalnym gościem. Zjedliście razem śniadanie dyskutując o rzeczach codziennych, rzeczywistych i trywialnych. Profesor miał ciepły charakter. W dyskusji zachowywał należyte konwenanse, nie dominował rozmowy, uważnie słuchał. Musiałaś przyznać, że sprawiał wrażenie sympatycznego, uśmiechniętego, starszego gentlemana. Ale wiedziałaś, że pod tą fasadą kryje się niebezpieczny umysł. Lewitacja stolika i mesmeryzm już pokazały, że ów spokojny z pozoru człowiek wie o rzeczach, od których ty zapewne postradałabyś zmysły. Zaczynałaś rozumieć dlaczego Victor, który też posiadał tajemniczą wiedzę, tak bardzo szanował tego niepozornego Niemca.

Pierwszy dzień, na prośbę Hieronima, spędziłaś jako przewodniczka po Bostonie. Pojechaliście zobaczyć najważniejsze z punktu widzenia Niemca miejsca: bibliotekę, muzea, uczelnie wyższe oraz .. cmentarze. Na jednym z nich, przy najbardziej zapuszczonym grobie Hieronim zapalił świeczkę i pomodlił się chwilę, z trudem klękając i podnosząc się z klęczek.

- Zawsze tak robię – wyjaśnił ci mimo ze nie prosiłaś. – To hołd dla moich bliskich. Nadal nie mogę pogodzić się z ich stratą.

Do domu wróciliście wczesnym wieczorem, zmęczeni, ale zadowoleni. Musiałaś przyznać, że towarzystwo Niemca było przyjemne. Aż dziw, ze Garrett tak go znielubił. Po bliższym poznaniu profesor wydawał się być naprawdę doskonałym towarzyszem.

Wieczorem pokazał jednak drugą twarz.
Zakupionymi w sklepie farbami wyrysował dziwaczne znaki, z których tylko jeden widziałaś wcześniej w okultystycznych księgach.



Mrucząc przy tym niezrozumiałe słowa, układające się w całe frazy oznaczył farbą posadzkę pod wycieraczką przy wejściu i twój pokój. Zawsze potem ukrył starannie swoje działo pod jakimś codziennym obiektem. Ostatni znak namalował pod twoim łóżkiem.

- Mieszkanie jest troszkę bardziej chronione, niż było – wyjaśnił. – Nic wielkiego. Zwykły znak Starszych Bogów połączony z modlitwami Berberów. Ale na ghoule powinno wystarczyć.

- Chciałbym jutro zrobić coś niebezpiecznego i szalonego – powiedział Hieronim, kiedy jedliście kolację. – W nocy. I potrzebuję do tego asystenta.

Serce zabiło ci mocniej.

- Wolałbym, by to był albo Vincent albo Walter, ale jeśli się uprzesz możesz nam towarzyszyć. Ale ostrzegam. Udam się na tutejszą nekropolię, by przyzwać ghoula. Chcę wypytać go o aktywność jego krewniaków i sprawdzić, które plemię zamieszkuje Boston. Wolę mieć kogoś koło siebie, gdyby coś poszło nie tak.

Wiedziałaś, że Vincent ma jutro ważny spektakl, który ma pozwolić wam schwytać w sieć Callahanówny. Zostawał więc Walter. Podałeś numer do Teodora i Hioeronim przekazał wiadomość dla Choppa.

Nie wiesz, czy była to zasługa znaków, czy wiary w to, że działają, ale pierwszą noc od dłuższego już czasu przespałaś bez żadnych koszmarów.


Boston, 8 lipca 1921r

Piątek! To już TEN dzień!

O tym, ze Wagnowo o tobie nie zapomniał przypominały ci kwiaty ustawione w trzech koszach w jadalni. Z karteczką. Równie szarmancką, jak poprzednie.
Przypominała o dzisiejszym obiedzie w „Małej Moskwie”.
Stolik zarezerwowany na drugą.

Hieronim z początku, kiedy zobaczył kwiaty, był zachwycony i skory do żartów, lecz kiedy wyjaśniłaś mu, kim jest romantyczny absztyfikant, spoważniał.

- Może pójdę z tobą na ten obiad – zaproponował. – Powiesz, że jestem twoim wujem z Niemiec. Młodszym bratem twojej babci czy kimś równie odległym. Myślę, że moja obecność pozwoli mi wyciągnąć więcej informacji na temat tego „łamacza niewieścich serc”.

- I tak potrzebuję przed wieczorem zdobyć kilka dość nieładnych składników do nocnej eskapady – dodał po chwili.

- Poczekamy na Waltera. Wyjaśnię mu, czego potrzebuję i czego może się spodziewać. A potem on zajmie się przygotowaniami, a my pójdziemy na rodzinny obiad z natrętem Wagonowem jak ci się widzi ten plan, droga Amando?
 
Armiel jest offline