Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-11-2010, 12:58   #91
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Czasem, gdy wydaje ci się, że jest już lepiej, nastrój gwałtownie zaczyna spadać w dół. Czasem przyczyną jesteś ty. Ale najczęściej to ktoś inny. Gdy rozsiadłem się wreszcie w normalnym fotelu, który w przeciwieństwie do pociągu nie poruszał się cały czas powodując wrażenie że w żołądku grasuje stado dzikich szczurów, no więc gdy się rozsiadłem w pokoju hotelowym tego Wagnera czy jak mu tam było i zapaliłem papierocha poczułem się lepiej. Na początku - z każdą chwilą coraz lepiej, kac rozwiewał się jak mgła nad ranem, o śnie już prawie zapomniałem a ktoś nawet wspomniał o barku. Wtedy nie przypuszczałem nawet, jak zakończy się ta rozmowa i w jakim nastroju przyjdzie mi opuścić to towarzystwo...


* * *

Po zjedzeniu porządnego posiłku i chwili odpoczynku po podróży pociągiem Dwight poczuł się wyraźnie lepiej. Słuchał przedstawienia dokonanego przez Hieronima z pozornie niedbałą uwagą, rozparty wygodnie na siedzeniu, i tylko częstsze niż by wynikało z normalnego pragnienia sięganie po szklanicę z wodą świadczyło o niedawnym wysuszeniu organizmu. Rozmowa biegła swoim torem. Było całkiem nieźle. Do momentu, gdy padło pewne pytanie.

- Czy wierzą państwo w magię?

Walter słysząc ostatnie pytanie Wegnera, zaśmiał się w duchu. Facet wiedział, jak wyprowadzać ludzi z równowagi, ale jednak powstrzymał się i nie skomentował tego, na razie nie będzie dorzucał już dziegciu, tym bardziej, że mając cały czas w głowie papiery Kuturba i własnoręcznie zrobioną listę zadań i poszlak do sprawdzenia, przypomniało mu się jeszcze jedno nazwisko: - Magia nie magia, ale jesteś przecież naukowcem i musicie znać się w waszym światku. Czy znasz doktora Morgana Vivarro? I jakbyś mógł rzucić okiem na zdjęcie tego brodacza, którego Garett wyśledził w Nowym Jorku - Chopp podał mu zdjęcie i rozejrzał się pytającym wzrokiem po pokoju. - Vincencie... wiem, że o wszystko zadbałeś, ale może udało ci się też załatwić jakiś barek?

Po pytaniu Waltera detektyw ożywił się nieco i poruszył na swoim miejscu.

- Morgan Vivarro to znany nowojorski profesor. Znawca Indii. Czytałem jego książki,. Dość dobre, muszę przyznać. Ale nigdy nie miałem okazji spotkać. Brodacza niestety nie znam. Ale kształt brody, hmmm. To może być pop prawosławny.

- To jest w istocie prawosławny pop.- pewnie zaznaczył detektyw - Już go odnalazłem. Rezyduje w prawosławnej bożnicy Cicha Cerkiew, w Nowym Jorku. Mam zapisany dokładny adres. To co z tym barkiem?

-Znamy już coraz więcej osób zaangażowanych w to wszystko, ale zajmijmy się jeszcze przedmiotami. Jest wreszcie z nami człowiek, który może nam chyba odpowiedzieć na pytania dotyczące sztyletu i kła.

- Chętnie rzucę okiem na te ... artefakty, z braku lepszego słowa, nazwę je tak. Chociaż co do kła domyślam się, z czym mamy do czynienia.

Amanda celowo nie wtrącała się do rozmów kolegów i Wegenera. Przysłuchiwała się im jednak z dużą uwagą. Chciała najpierw poobserwować zachowanie profesora i ocenić go możliwie najdokładniej. Zresztą ciekawa też była wyników śledztwa w Nowym Jorku.
Mimo to wypowiedzi Wegenera najzwyczajniej w świecie ją zdumiały i świetnie rozumiała wzburzenie Herberta.
Jak to? Ghule istniały sobie najnormalniej w społeczeństwie i żerowały na mięsie ludzkim??? - zatkało ją kompletnie. - A ukrywać miała je magia?
Kiedy nieco przyszła do siebie spytała.
- A ci dziwni ludzie o różnych kolorach źrenic? Kim są?
- Pół krwi. Dzieci ... kutruba i ludzkich kobiet. - powiedział to ze wstrętem i nieco zmieszany, że musiał takie tematy poruszać przy damach. - Wiem, że niektórzy z was sceptycznie podchodzą o tych spraw. By pokazać państwu, że świat nie jest tak prosty, jak się wydaje, chciałbym zademonstrować wam jego, że się tak wyrażę, drugą stronę. Im wcześniej pojmiemy, że pewne elementy w tej sprawie nie dadzą się wyjaśnić logiką, tym bezpieczniejsi będziemy. Mi również trudno było się z tym pogodzić. Wielu... wielu nie wytrzymuje presji i ... tracą rozum. Za państwa pozwoleniem, niech któreś z was wskaże dowolny, lecz niezbyt ciężki przedmiot w tym pomieszczeniu. Proszę ....

-Stolik!

- W porządku. Tylko przytrzymajcie zastawę.- Hieronim skoncentrował się szepcąc pod nosem kilka dziwacznych słów i stolik … zaczął wyraźnie się unosić w powietrze, kilkanaście centymetrów nad ziemią. Poczuliście dziwny ucisk w żołądku. Zimne krople spływające po kręgosłupach. To było dość nieprzyjemne uczucie.
Dłoń Dwighta Garretta zacisnęła się na szklance, mało brakowało chyba, by szkło pękło raniąc go. Zamiast tego detektyw odłożył ostrożnie naczynie na stół i sięgnął po kolejnego papierosa i odpalił go, tym razem nawet nie częstując nikogo. Przyglądał się tylko stolikowi, z taką intensywnością jakby sam chciał go ściągnąć wzrokiem na podłogę.
Herbert spojrzał na Niemca dość szczególnym wzrokiem. Westchnął ciężko i gramoląc się ze swojego siedzenia nachylił się by spojrzeć pod stolik. Sapiąc z wysiłku wystękał:
- Vincent jak on to zrobił?

Czekając na odpowiedź zwrócił się do Wegnera w mało przyjazny sposób:
- Słuchaj no Pan. Jesteśmy po uszy w gó ... - zreflektował się patrząc na Amandę. - w kłopotach, więc daruj sobie te sztuczki rodem z seansów spirytystycznych i gadaj, z łaski swojej, czym jest ten kieł i jeszcze jedno, czy te stwory są na tyle inteligentne, by przewodzić ludziom, czy też są narzędziami w rękach ludzkich szumowin? Artur wspominał coś o jakimś “Panie”, któremu teraz służy. - dodał celem wyjaśnienia, a jego twarz na chwilę zakrył cień smutku.

- To nie jest sztuczka - uśmiechnął się Niemiec i w tym momencie stolik opadł w dół. - Chociaż oddałbym wiele, by nią była. Wtedy różne sprawy byłyby prostsze Kieł. Kieł to odznaczenie. Pewien symbol zjednoczenia, przymierza. Zapewne pozwala na komunikacje z tymi stworzeniami. Co do inteligencji ghouli. Dorównuje ona ludzkiej, chociaż zazwyczaj jest nieco mniej … subtelna. Mogą zarówno być sługami osób, które mają wiedzę jak ich do tego przymusić, jak i ludzie mogą im służyć, by osiągnąć własne cele. Zdziwiłby się pan, jak wiele strasznych rzeczy są w stanie ludzie zrobić by posiąść nazwijmy to, zakazaną wiedzę. Nie wiem czy te wyjaśnienia są zadawalające. A pana syn, Artur tak?, więc pana syn mógł ulcec ich władzy, jak też … stać się ofiarą innych praktyk.

- Próbuję ustalić kim może być ich szef, bo jeśli ta organizacja ma swoje macki, aż w San Francisco, to jest większa niż się spodziewaliśmy. Czy natrafiłeś Pan w swych badaniach na ślad tak wielkiej organizacji? - Hiddink całkowicie zignorował zapewnienia Niemca, iż ten nie używał magii. - Mówi Co coś nazwisko Wagonow?

- Ghoule mają swoje państwa. Mają władców nimi rządzących. Ich kolonie są rozproszone po całym świecie, lecz często kolonie podlegają temu samemu “królowi”. Niekiedy lokalną kolonię zdominuje jeden silny samiec lub wyjątkowo sprytna samica. Ale to zdarza się dość nieczęsto. Co do tego Wagonowa. Nazwisko nic mi nie mówi. A uzupelniajac wielkie organizacje. Świat przecinają kulty różnych ...nie wiem jak to powiedzieć, byście mnie nie uznali za większego szaleńca, niż uważacie teraz. Powiem więc wprost. Kulty demonów. Dawnych, zapomnianych już bóstw i bogów. A one często są organizacjami ogólnoświatowymi. Takie poparcie teorii spiskowych.

Herbert spojrzał na towarzyszy, a jego wzrok zdawał się mówić “facet ma kuku na muniu”. Sięgnął do teczki i wyjął z niej kilka fotografii “ruskich” zdobytych na komisariacie i tych zrobionych podczas ostatnich wyścigów hartów z Wagonowem i jego świtą, a także Dominica Duvarro i jego zastępcy Harolda Figginsa wycięte najwyraźniej z jakiejś gazety.
- Możesz Pan zerknąć? Znasz kogoś z nich?
- Nie - Hieronim przyglądał się zdjęciom z uwagą. - Niestety nie.
-A wracając do tych różnookich... Czy to są normalni ludzie? W sensie... Czy można ich normalnie zabić?
- Tak - westchnął Hieronim spoglądając na Choppa z pewnym niepokojem we wzroku. - To zwykli ludzie. Może odrobinę szybsi czy zwinniejsi, ale nadal ludzie.
-Jak powinniśmy z nimi walczyć? Czy mamy w ogóle jakiekolwiek szanse? Z tymi ludźmi i z tymi gulami? Jeśli to prawda, że budują coś w Duvarro Sprocket, to wszyscy mamy tu przesrane. Co byś zrobił Hieronimie na naszym miejscu?

- Po pierwsze młody przyjacielu, powściągnął język przy damie - uśmiechnął się z wyrozumiałością. - Po drugie. Ghoule, podobnie jak ludzie bywają złe i … inne. Ich moralność odbiega od naszej, ale też mają swoje emocje, pragnienia. Jeśli mój naród wszczął Wielką Wojnę, nie oznacza to, ze każdy Niemiec jest zły. Wiem wiele na temat ghouli. Wiem, jakich imają się sztuczek. Znam sposoby obrony przed nimi i to może okazać się niezwykle, jak widzę, potrzebne. Kluczem do zwycięstwa jest poznanie intencji i planów wroga. Może wystarczy jakiś sabotaż, by prawdopodobnie nieprzyjemne plany kultu ghouli, nazwijmy to w ten sposób dla uproszczenia, zostały powstrzymane. Po pierwsze. Spróbuję zrobić coś, co ochroni wasze domy przed ich wtargnięciem i moźe jakiś amulet, który pozwoli wyczuć, kiedy będą w pobliżu. Czy któreś z państwa widziało już owe stworzenia?

- Ja. - powiedział Hiddink nie mając zamiaru wdawać się w szczegóły.
- Zapewne bał się pan? Przepraszam za to dość niedyskretne pytanie. Ja bałem się ich jak człowiek żyjący wśród lwów przez wszystkie lata, kiedy badałem ich zwyczaje. Jeśli się pan bał, z pana strachu uczynimy .. broń.
- Oczywiście, że się bałem. Zobaczyłem jedno takie bydlę w moim własnym salonie w środku nocy, jak poturbowało mojego lokaja. Broń? Zaopatrzyłem się już w nią. Strzelba Wegener jest moim zdaniem wystarczajacym zabezpieczeniem. Pierwsze słyszę, by strach mógł być bronią. - Herbert spojrzał kpiąco na Niemca.
- Ze strzelby możesz nie zdążyć strzelić, Ale jak uważasz - powiedział uprzejmie, chyba rozumiejąc twój sceptyzm i akceptując go ze zrozumieniem. Najwyraźniej sam zdawał sobie sprawę, jak niedorzecznie brzmią jego słowa. Lecz zdawał się też w nie wierzyć.
- Ale ... chętnie posłucham o zabezpieczeniu domu i o wykrywaczu ghuli. Jestem praktycznym człowiekiem. - Herbert zrobił minę jaką przyjmował przy załatwianiu interesów. - Jak długo będzie to działać, to nie obchodzi mnie jak to działa.
- Zajmę się tym jak tylko zdobędę potrzebne mi rzeczy. Farby i inne składniki. Potem pojedziemy do pana domu i wszystko zaaranżujemy, tak by nie wzbudzał pan niepotrzebnej sensacji u gości. Podobnie, rzecz jasna, zabezpieczę mieszkanie każdego z państwa, kto wyrazi taką wolę i potrzebę.
-Zostawię ci mój adres na kartce - powiedział Chopp i po chwili zastanowienia dodał: -I adres Styppera, bo przez jakiś czas pomieszkam u niego. Chociaż z drugiej strony, nie wiem, czy to bezpieczne, żebyś tak miał wszystkie nasze adresy. To niebezpieczne. Grajmy w otwarte karty - ciebie tez mogą dopaść.
- Myślę Herbercie, że nie powinniśmy tak napadać pana Wegenera. W końcu przyjechał do nas z własnej woli i wyraził chęć pomocy. - powiedziała spokojnie Amanda. Nie podobało jej się, że tak obcesowo rozmawiali z Niemcem - A w obliczu ostatnich wydarzeń KAŻDA, nawet najbardziej niedorzeczna pomoc będzie cenna. W kwestii wyjaśnienia. Wagonow jest tutejszym biznesmenem “szarej strefy”. Przypuszczamy, że może być związany z rosyjska mafią, a na pewno ma jakieś powiązania z człowiekiem o różnokolorowych oczach. Ale teraz z innej beczki. Panie profesorze Victor w ostatnich miesiącach bardzo się zmienił. Nie tylko psychicznie ale i fizycznie. Jego twarz, zęby, ogólna postawa, bardziej przypominają ghoula niż człowieka - Amanda wzdrygnęła się. - I jeszcze jedno. Wczoraj, przy okazji pewnego zlecenia dla mojej gazety zrobiłam trochę zdjęć. Ku mojemu zaskoczeniu na jednym z nich dziś rano zobaczyłam to... - tu pokazuje Wegenerowi zdjęcie z widmem Prooda - Victora na pewno nie było w tym ogrodzie...

- Co do zmian fizycznych. Obawiam się, że Victor odważył się, z niewidomych mi powodów, podać się pewnym procesom, nazwijmy je umownie, przeistoczenia. To dziwne, zważywszy na fakt, że nie ufał tym stworzeniom, co prowadziło do pewnych różnic zdań pomiędzy nami. Victor uznawał je za .. potwory, ja za inny gatunek. Bardziej dziki, lecz wart atencji. A to .. hmmm. widmo na zdjęciu. Moze oznaczać wiele rzeczy. Lecz przede wszystkim to, że Victor nie jest tak odizolowany, jak to wydaje się jego ststrażnikomMoim zdaniem dokonał on projekcji swojego ciała astralnego. To dość trudne, lecz wykonalne. Sam kilkukrotnie miałem możliwość dokonać takiej .. projekcji.
Walter wziął do ręki zdjęcie, które przyniosła Amanda. Przyjrzał mu się i uważnie wysłuchał słów Hieronima. Wzdrygnął się. Na fotografii rzeczywiście był Victor: -Jezu, Amando, to jest straszne... Tak go zobaczyć tutaj, wiedząc, że on jest w szpitalu... Przeobraża się... Nareszcie zaczynam rozumieć, co dzieje się z naszym przyjacielem. Hieronimie, chyba nie możemy dopuścić? - Chopp był przerażony.

Wiem, że niektórzy z was myślą o mnie, jak o szaleńcu, inni jak o szarlatanie. Szczerze mówiąc nie dziwię się państwu. Jeszcze kilkanaście lat temu sam stukałbym się palcem w czoło słysząc swoje słowa. Nie będę was przekonywał. I mam nadzieję, że los pozowli, byście do końca swoich dni pozostali takimi sceptykami. To oznacza, że uchroni was przed spotkaniem przed czymś tak strasznym, że umysł ludzki czesto mówi “do widzenia” swemu właścicielowi. Obawiam się, drogi panie, że pana syn mógł właśnie zetknąć się z czymś takim. Ale zrobię wszytsko, by panu pomóc go uratować. - ostatnie dwa zdania skierował oczywiście do Hiddinka.

- Może rzeczywiście byłem zbyt obcesowy. Faktycznie każda pomoc nam się przyda. Nawet ... niecodzienna. Póki co wybieram się do San Francisco i nie będzie mnie przez parę dni, ale powiadomię moich domowników, że Pan się zjawi i dziękuję za oferowaną pomoc. Mam nadzieję, że nie będę potrzebny przy zabezpieczaniu domu? - spytał Hiddink.

- Jeśli syn Herberta...- usłyszeli niespodziewanie Dwighta, który przez cały prawie czas rozmowy w ogóle się nie odzywał - …znajduje się, jak pan to ujął, “we władzy” tych istot czy też jest pod innego rodzaju wpływem...Czy sądzi pan, że będziemy w stanie spotykając się z nim, od tego złego wpływu go uwolnić? Jeśli tak, to jaką metodą? Mówił pan też, że te...ghule...- słowo jakby z trudem przechodziło mu przez gardło -...mają swoje ulubione sztuczki. Chętnie bym je poznał, zanim pojadę z Hiddinkiem do San Francisco.

Ton detektywa był dziwny, inny niż w dotychczasowych rozmowach. Słuchając tego człowieka trudno byłoby orzec, czy mówi on całkowicie poważnie czy też w jego głosie czai się jednak jakaś ironia.

- Nie będzie pan potrzebne, panie Hiddink. lecz poczekamy z tym na pana powrót. Chciałem jednak państwu powiedzieć, że moja wiza za 30 dni straci ważność. Niestety. Tutaj, w USA, nie lubicie Niemców. Taka prawda. I się jej nie dziwię. CO do Artura. Jeśli to jest urok. Zaklęcie. To istnieje kontrzaklęcie, lecz ja niestety go nie znam. Sądzę jednak, ze znajdę je w Bostonie. Co do sztuczek ghouli. Potrafią poruszać się bezszelestnie, niemalże stapiając z mrokiem nocy. Niektóre samice znają też, jakby to powiedzieć, czary. No i mogą ingerować w nasze sny.
Po ostatnim zdaniu Garrett strzepnął popiół z papierosa i przyjrzał się Hieronimowi uważniej. Jednak zaraz odwrócił głowę, słysząc skierowany do niego głos kogoś innego.

- Mam niejakie kontakty wśród awiatorów Dwight. - Herbert zwrócił się do detektywa. - Po znajomości polecimy tam bombowcem. - oznajmił swobodnie - Zostaw Pan nam jakiś kontakt pod którym będziemy mogli Cię złapać Panie Wegner. Nie zrozum mnie źle. Nie wierzę w jakieś czary mary, ale możemy zobaczyć tam coś co będziesz mógł nam wyjaśnić. - widać było, że Herbert czuje się pewniej rozważając kwestie techniczne podróży.

- Bombowcem? - uniósł brwi detektyw - Nieźle. Robiłem w życiu wiele rzeczy, ale latanie czymś takim nie było jedną z nich. Zamierzasz może po drodze zbombardować Drezno, Herb? Nie to żebym miał coś przeciwko, ale może wezmę lornetkę.

Hieronim nic nie odpowiedział. Uśmiechnął się. Z tym uśmiechem wyglądał na … rozbawionego lub zasmuconego. Przyglądał się wszystkim przez chwilę, po czym wstał, z trudem opierając się o pobliskie meble i podkuśtykał do swoich rzeczy.
- Im wcześniej panowie zrozumieją, że to nie jest tak przyziemne, jak sie panom wydaje tym mniej błędów popełnicie. Nieznajomość lub lekceważenie wroga jest … niebezpieczne. Odwrócił się - był zupełnie inny. Odmieniony i spięty. A jego oczy …. przez krótką chwilę nawiązali z nim kontakt wzrokowy i ..



* * * * *

- Wybaczcie - szepnął Hieronim osuwając się z wysiłkiem w fotel. - To tylko namiastka tego, czym dysponują ghoule. Zaklęcie nazywa się “Spojrzeniem Hypnosa”. Więcej nigdy nie skieruję go przeciko komukolwiek z was. Naprawdę. Ale chciałem, byście … wiedzieli że istnieję inna broń poza pistoletami, szponami i kłami. Stokroć gorsza i równie śmiertelna.
Opadł z wysiłkiem i przymknął oczy. Widać, że wypruł się z sił...
- Przed tym właśnie chcę was ochronić - wyszeptał blady jak ściana. - Przepraszam....

Garrett siedział pochylony, trzymając się oburącz za głowę. Dyszał ciężko, jakby przebiegł parę mil. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie wykonać ruchu, ani otworzyć oczu...Prawa dłoń zaciskała się w pięść i otwierała naprzemiennie...W końcu potrząsnął łbem i podniósł wzrok, a było to spojrzenie z gatunku takich jakich nie chciałoby się zobaczyć w ciemnym zaułku. Mięśnie jego ciała drgały jeszcze, i nagle detektyw poderwał się energicznie i stanął prosto. Wyglądał, jakby miał rzucić się na Hieronima, w pewnym momencie poruszył się do przodu z zaciśniętymi pięściami, nadal nie spuszczając gniewnego wzroku ze starszego człowieka...
Opamiętał się jednak, popatrzył w bok na Amandę. Rozluźnił kułaki i odchylił się do tyłu...Drżącymi jeszcze dłońmi wyjął papierosa i zapalniczkę, po czym poświęcił przez chwilę całą uwagę zapaleniu tytoniu... Zaciągnął się chciwie i głęboko, przyglądając się żarowi. A potem jeszcze raz przeniósł spojrzenie na uczonego.

- Wybaczcie...?! Posłuchaj, sukinsynu...- wycedził zimnym jak lód głosem - Bądź rzeczywiście pewien, że nie zrobisz tego co właśnie zrobiłeś - ponownie. Bo jeśli jeszcze raz wykonasz takiego rodzaju sztuczkę, to dopadnę cię nawet u diabła w dupie i wtedy to ja przekonam ciebie, że istnieje coś gorszego niż pistolety, szpony i kły.

Nie czekając na odpowiedź Dwight poderwał kapelusz i ruszył w kierunku wyjścia, po drodze chwytając swój płaszcz. W pomieszczeniu rozległo się jeszcze głośne huknięcie drzwi i po Garrecie nie było już ani śladu.



* * *


- Proszę pana...Halo?







- Proszę pana...Zamykamy...

Korpulentny dość kelner nachylał się ostrożnie nade mną, sugerując zmianę lokalu. Czwarty już chyba raz. A może piąty...W końcu będę musiał się ruszyć...

Wściekłość minęła. Rozmyła się w wieczorze, w pokątnie serwowanym alkoholu, w samotności. Alkohol. Samotność. Energię, której nadała mi końcówka spotkania z innymi badaczami spożytkowałem na znalezienie lokalu, który zaserwowałby mi obie te przyjemności razem. Chyba tylko dlatego, że była tam dama Hieronim mógł zawdzięczać, że nie spożytkowałem tej energii w inny sposób, a może się starzeję... Nie wiem dlaczego wpadłem jak wicher do hotelu, przebrałem się w najlepsze ciuchy i ruszyłem w miasto. Najpierw chciałem pojechać do kasyna, ale zmieniłem wybór na jakąś mroczną, zapomnianą przez wszystkich spelunkę. Taksówkarzowi, który zarzekał się że jest prohibicja i tak dalej najpierw kazałem przestać pieprzyć, potem dałem zwitek banknotów, a na koniec kazałem zawieźć gdzie trzeba. Na miejscu odprawiłem parę dziwek, pofukujących z niezadowoleniem. Jedna nawet zdobyła się na kąśliwą uwagę. Innym razem może nauczyłbym ją dobrych manier, ale nie dzisiaj. Dzisiaj potrzebowałem być sam, przemyśleć pewne rzeczy. W miarę jak trunek w butelce znikał, w mojej głowie wszystko układało się i wracało na miejsce.

To, co zrobił z moją głową Hieronim, było prawdziwe. Wzdragałem się jeszcze na myśl o tym przeżyciu. Tak jak siedziałem w fotelu, nagle stoję kurwa jego mać w absolutnej ciemności - tak zimnej że niemal czuję ją na sobie jak maź. Dookoła mnie warkot, warkoty, wiem że nie wydaje ich żadne znane zwierzę...Tylko ja i wszechogarniająca groza, zbliżająca się, tak realna jak to tylko możliwe...Jakbym patrzył na poczynania kogoś zupełnie innego: moja ręka bez udziału mojej woli szuka w mroku pewnego przedmiotu, rozpaczliwie, szybko...Ujmuje zimne jak ciemność żelazo, zaciska się na rękojeści broni...Wiem, że chcę się zabić. Że muszę strzelić sobie zaraz w łeb, żeby tylko wszystko to znikło, by nie dopadło mnie to wszystko co biegnie do mnie z każdej strony...Wiem, że zaraz to zrobię...

Nawet teraz przeszywały mnie dreszcze. Naprawdę byłbym skłonny przystawić sobie lufę do skroni, jeśli potrwało by to dłużej. Tak, to co zrobił ten starzec, było prawdziwe. Numerów ze stolikiem widziałem wiele, pewnie Lafayette byłby w stanie na poczekaniu wykręcić coś dużo bardziej efektownego. Ale czym innym było wedrzeć się do mojej głowy...

Pozbierałem się już, choć byłem zalany. A więc hipnoza, myślałem przy pierwszych kieliszkach. Spojrzenie Hypnosa. Sugestia. Moc ludzkiego umysłu, którego ograniczeń przecież nie zdołaliśmy jeszcze poznać. Dlaczegóż by miało to aż tak dziwić.


- Czy wierzą państwo w magię...?


Ale potem pomyślałem...Pomyślałem o słowie magia. Oczywiście, bzdura. Tylko, wychylałem kolejną kolejkę do samego siebie, w zasadzie jakie ma to znaczenie jak to nazwę? Liczy się efekt. A tego sobie nie wymyśliłem. Do diabła z terminologią, ważne jest tylko to że tacy ludzie jak Hieronim są w stanie nakłonić innych do działania wbrew ich woli. Sprawić, by zmieniali zdanie, widzieli rzeczy których nie ma. Sprawić, by przestał działać nawet instynkt samozachowawczy.

Dobra, Dwight. Pieprzyć, jak to się nazywa. Chciałeś mieć sprawę, która cię zaskoczy? Która sprawi, że nauczysz się czegoś nowego? No to masz. Jesteś detektywem, a ten zawód to umiejętność babrania się w takim gównie, w jakie wrzuca cię sprawa, byle dopiąć swego. To nowe gówno, prawda. Weź się więc w garść i naucz się w nim pływać.

Działaj jak zwykle. Wyciągaj wnioski. Ucz się, jak być ostrożnym. Lekcja numer jeden, unikać kontaktu wzrokowego jeśli nie jesteś pewien drania. To na początek, kolejne lekcje pływania w gównie przyjdą z czasem. Co jest ważne - czarownik czy hipnotyzer, zwykły człowiek czy jakaś mieszanka z pierdolonym zwierzęciem - wszystko to jak słyszę i widzę ma ciało, flaki które można wypruć i krew, którą można upuścić. Łeb, który można odstrzelić z gnata - najwyżej potrzebny jest większy.

A najważniejsze: skoro ma łeb i kombinuje, zawsze można być cwańszym. Trzeba tylko wiedzieć, jak myśli twój wróg.

- Proszę pana...Jeśli mogę...

San Francisco czeka. Garrett zawsze gra do samego końca...Nieważne, czy po drugiej stronie stołu siedzi choćby i sam diabeł.

- Wychodzę, Pit. Reszta dla ciebie, robaczku.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 17-11-2010 o 14:05.
arm1tage jest offline  
Stary 18-11-2010, 10:05   #92
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Nie wiedział jak wyszedł z hotelowego pokoju, ani nawet jak wsiadł do samochodu i pojechał do domu. Jechał patrząc tępo na drogę, którą znał. Ktoś na niego trąbił, jakiś taksówkarz chyba mu wygrażał, lecz do Hiddinka to zupełnie nie docierało, jakby cały świat był za wielką szklaną szybą. Zaparkował wóz, wszedł do domu starannie zamykając za sobą drzwi, zdjął marynarkę, ściągnął buty, założył kapcie, poszedł do gabinetu, usiadł i sięgnął po pocztę. Kwadrans później kucharka pod pretekstem przyniesienia lemoniadę zajrzała do gabinetu. Herbert siedział w bezruchu, tępo gapiąc się na położoną na biurku czystą kopertę, w nieruchomej ręce dopalało się cygaro, a z półotwartych ust ściekała ślina.
- Panie … Panie Hiddink. – murzynka podeszła do niego i zamachała mu czarną ręką przed oczyma.
- Panie Herbercie? Co z Panem? – spytała wyraźnie zaniepokojona.
Chwyciła Hiddinka za ramię i potrząsnęła.
- Panie Herbercie?! – zawołała.
Hiddink aż podskoczył spoglądając na nią wciąż otępiałym wzrokiem.
- Co? Co się stało?
- Dobrze się pan czuje?

Herbert skupił wzrok na tyle by rozpoznać kucharkę i łamiącym się głosem powiedział:
- Nie Polly … nie czuję się dobrze.
Dwie wielkie jak grochy łzy potoczyły się po jego policzkach i ku zaskoczeniu murzynki Hiddink przytulił głowę do jej brzucha. Jego ciałem wstrząsnął szloch.
- Ja już nie mogę … to za dużo … - wybełkotał Herbert połykając łzy.
Kompletnie zaskoczona kucharka stała nieruchomo jedynie ręką gładząc włosy płaczącego mężczyzny. Po raz pierwszy odkąd znała Hiddinka widziała, by ten człowiek płakał. Po raz pierwszy widziała, by coś go złamało. Co mogło? Co mogło złamać Herberta Hiddinka. Zimne macki strachu ścisnęły jej gardło.
- Boże święty … coś się stało Arturowi?
Zapłakany Hiddink spojrzał na nią i tylko pokiwał głową.
- To też. – otarł ręką łzy – To też.
Ukrył twarz w dłoniach i przez długą chwile milczał.
- Nie mogę się rozklejać. Nie teraz. On mnie potrzebuje Polly. Nie mogę Ci powiedzieć co się z nim stało, bo sam nie wiem … i nawet nie rozumiem.
Chwycił dłoń kobiety i mocno ścisnął.
- Dziękuję Polly. Musze wyjechać na kilka dni. Znaleźć Artura. Jest w San Francisco, ale nie mów o tym Emmie i Betty. Nie chcę ich martwić.
Herbert uśmiechnął się blado.
- A teraz przygotuj mi kąpiel.
Kąpiąc się Herbert dokładnie obejrzał swoje ciało niemal obsesyjnie oglądając wszelkie przebarwienia i skazy. Pocierając je aż do bólu zaczerwienionej skóry.
Odświeżony i choć trochę uspokojony pojechał do Eddie Rickenbacker. Znajomego pilota, byłego wojskowego i właściciela firmy lotniczej.
- Herb! – zawołał mężczyzna wyciągając rękę na powitanie – Wyglądasz jakbyś całą noc balował.
- Taa … załatwiłeś? –
spytał Hiddink nawet nie próbując się uśmiechać.
- W stanach za garść dolców wszystko można załatwić. Choć pokaże Ci.
Obaj mężczyźni poszli za hangar i po chwili ich oczom ukazał się potężny samolot.



Eddie poklepał poszycie z prawdziwą czułością.
- Istne cacko. Vickers Vimy, 900 mil zasięgu, 100 mil prędkości. Do Kaliforni dolecisz w trzy dni, aż Ci zazdroszczę.
- A gdzie pilot?
- Poszedł na miasto. Jest pierwszy raz w Bostonie, ale nie martw się dałem mu mechanika za przewodnika. Będzie gotów na jutro wieczorem.
- Czemu tak późno? –
spytał zdumiony Herbert.
- Problemy z pompą … nie chcesz wiedzieć. – odparł Rickenbacker wymijająco.
- Okej Eddie. Ty jesteś fachowiec, jak mówisz tak będzie.
Nie zwlekając dłużej Hiddink pożegnał się. Słońce już zachodziło gdy jego samochód zajechał przed dom panny Gordon.
Dziewczyna przyjęła go nieco zaskoczona tak późną wizytą.
- Ja tylko na chwilę. – oznajmił Herbert stojąc w przedpokoju.
- Chciałem Cię o coś prosić Amando. Widzisz … Lecimy z Dwightem do Kalifornii i … różnie może być. Gdybyśmy … gdybym nie wrócił powiedz o wszystkim mojej żonie i córce. No może nie o wszystkim. – spojrzał poważnie w oczy Amandy – Będziesz wiedziała.
Hiddink pożegnał się pospiesznie.
Następnego dnia wraz z uprzedzonym wcześniej Garrettem stawili się wieczorem na lotnisku.
- Dwight najpierw odnajdziemy ten hotel w którym się zatrzymał Artur i wynajmiemy pokój. To jedyny ślad jaki mamy. Wziąłem zdjęcia Artura i całej tej menażerii z Bostonu. Oby w recepcji wiedzieli gdzie jest mój syn. Mamy dwa dni opóźnienia. Zanim dolecimy będzie ich pięć.
Zanim Herbert wsiadł do samolotu mocno uścisnął dłoń detektywa.
- Cieszę się, że ze mną lecisz. – powiedział po prostu.
Obaj wiele już razem przeszli i nie musieli używać wielu słów.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 18-11-2010, 12:35   #93
 
Felidae's Avatar
 
Reputacja: 1 Felidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputacjęFelidae ma wspaniałą reputację
Amanda patrzyła zszokowana na reakcję Dwighta i Herberta. Nie mogła uwierzyć w to co zobaczyła. Jeśli Victor był pod wpływem takiego... czaru... to nie był winien, nawet jeśli czuje się winny. Ale sam fakt, że tak można manipulować człowiekiem przerażał ja i wręcz odbierał jej mowę.

Hieronim, nadal blady, przniósł spojrzenie na resztę. Widać było, że nie czuje się najlepiej. Zapewne po równo z powodu tego, co zrobił, jak i konsekwencji, jakie wywołał.

- Mam nadzieję, że ochłonie - wyszeptał w końcu. - Tak, czy siak, zrobię wszystko by was ochronić przed tego typu ingerencją. Prawdopodobnie tym właśnie posłużył się ktoś, kto zmusił Victora do tej paskudnej zbrodni. Jak widzieliście, wystarczy jedno spojrzenie. Jedno nawiązanie kontaktu wzrokowego. Niewątpliwie pan Garrett jest doskonałym detektywem, lecz nie obroni się przed tym. Nie sam. Ma twardy charakter, niewyparzoną gębę i wiarę w swoją nieomylność. Jak ja kiedyś. A potem, jednej przeklętej nocy, moja ignorancja ddoprowadziła do tragedii. Straciłem żonę, syna i córeczkę. Zginęły na moich oczach, bo nie wierzyłem w słowa kogoś, kto opowiadał mi dyrdymały o nadprzyrodzonych istotach. Tylko dlatego, że byłem dość młodym naukowcem. Że wierzyłem z bezgraniczną ufnością w potęgę rozumu.
Wziął głębszy oddech jakby to wyzwanie paradoksalnie dodało mu sił.
- Wiem, że nie powinienem był tego zrobić. Wiem. Ale, coś mi mówi, że im szybciej pan Garrett i pan Hiddink uwierzą w to, w co tak trudno im przychodzi wierzyć, tym szybciej pan Garrett wplecie to w swoją pracę i stanie się …. stanie się … skuteczny, jak nigdy. Przynajmniej w tak popapranych sprawach.
Westchnął. Poluzował krawat. Nadal był blady niczym gipsowa ściana. Na czole perliły się mu grube krople potu.
- A teraz, bardzo was wszystkich przepraszam, ale chyba muszę odpocząć. Gdybyśmy mogli porozmawiać jutro. Już bez złych emocji. Bez nerwów. Przybyłem tutaj dla Victora. Ale widzę, że mam szansę pomóc ludziom, którzy nie boją się czegoś, czego … Nie wiem jak to powiedzieć. Trudno. Pozostanie niedopowiedziane.
- Myślę, że to dobry pomysł. Wszyscy powinniśmy odpocząć i ochłonąć po dzisiejszym dniu. Panie Wegener zapraszam do mnie. Pokój czeka już na pana.
- Panie Hiddink - Hieronim wyciągnął drżącą, poznaczoną starczymi plamami dłoń w stronę postawnego finansisty. - Raz jeszcze proszę o wybaczenie. I przyrzekam, że jeśli to właśnie więzi pana syna, to … przełamię ten złowrogi wpływ. Choćbym miał przypłacić to życiem. Przysięgam.

- I wracajac do pana Garetta. Mam nadzieję, że nie popsułem relacji pomiędzy państwem a nim. Tego bym nie chciał.
- Dwight musi po prostu pobyć trochę sam. Proszę mu wybaczyć, nie wiem jak ja sama bym na to zareagowała. - Amanda uśmiechnęła się lekko, choć jej twarz nadal była bardzo blada.

Hiddink siedział cały czas w bezruchu, a jedynie coraz większe krople potu perlące jego czoło zdradzały co się z nim dzieje.
- Ale ... ale ... - zaczął cokolwiek bełkotliwie - To jakiś mesmeryzm? Tak? - spytał zdezorientowany. - Jak u licha dostał się Pan do mojej głowy? - w jego głosie nienormalnie wysokim pobrzmiewała nuta paniki, a źrenice rozszerzył strach.
- Myślę, że możemy to nazwać mesmeryzmem, ale zwiększonym - westchnął . - Jak widać, kosztowało mnie to sporo wysiłku, a w moim wieku jest to znaczne ograniczenie. Potężna autosugestia. Hipnoza na jawie. Coś w tym stylu. Niektórzy nazywali to jednak magią.

***


Amanda nie pamiętała nawet jaką drogą wrócili do domu. Podczas jazdy taksówką milczała. Jej towarzysz zresztą także. Oboje byli zmęczeni, a panna Gordon zatopiła się w niezbyt wesołych myślach.
Była zdumiona, zszokowana i przerażona tym co widziała. Nie wierzyła w magię, o nie. O wiele łatwiej było jej uwierzyć w… naukę. Telekineza, hipnoza. Ale jak w takim razie zakwalifikować ghoule? Jak zaakceptować istnienie rasy nie znanej naukowcom?
Rasy, która posiadała nadprzyrodzone zdolności kontrolowania umysłów ludzkich, rasy żywiącej się ludzkim mięsem…
Fala obrzydzenia wstrząsnęła ciałem Amandy.

Nie, nie chciała nawet o tym myśleć. Wróci do domu, weźmie długą kąpiel i odpręży się.
Jutro porozmawia z profesorem i zaczną działać. I w sprawie zapewnienia ochrony w miejscu zamieszkania i dalej w sprawie Victora. Miała przecież księgę u siebie.

Taksówka podjechała pod dom. Amanda zapłaciła za kurs i zawołała pokojówkę polecając wniesienie bagaży Wegenera do środka. Profesor z wdzięcznością przyjął pomoc.
Ulokowała go w przygotowanym pokoju, poleciła gospodyni przygotować kolację dla gościa i zostawiła go aby odpoczął.
Sama zaś, tak jak wcześniej zaplanowała, zrobiła sobie kąpiel. Leżąc w pachnącej, obfitej pianie słuchała muzyki z gramofonu. Jazz odprężał ją i relaksował. Zmusiła swój umysł do niemyślenia.

Ta czynność dobrze jej zrobiła. Przebrała się w wygodne spodnium i poszła zarządzić jutrzejszym menu.
Czynności domowe tak ja pochłonęły, że dopiero dzwonek do drzwi przypomniał jej o późnej porze. Zdziwiła się. Goście? O tej porze? Miała tylko nadzieję, że nie był to Wagonow albo któryś z jego sługusów…

Ku jej zdumieniu w progu stał Hiddink
- Herbercie, co się stało? - spytała, bo mężczyzna wyglądał na przybitego.
Wszystkiego się spodziewała, tylko wypowiedzi, którą usłyszała. A Herbert nawet nie pozostawił jej czasu na reakcję.
Odwrócił się i już zbiegał po schodach.
- Uważaj na siebie, uważajcie - poprawiła. – Będę na was czekać – zdążyła krzyknąć zanim wsiadł do samochodu.
Odpowiedział jej jedynie niewielkim skinięciem ręką…
 
__________________
Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają!
Felidae jest offline  
Stary 19-11-2010, 11:26   #94
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Leonard Lynch

Noc – 7 lipca 1921, Boston

Przycupnięty za skrzyniami upchanymi do wagonu towarowego oczekiwałeś, kiedy pojawi się Figgins z brygadzistą i przedstawicielem Kuturba i dokonają zamknięcia wagonów. To był jedyny moment, w którym mogłeś zostać wykryty. Moment, który zdecyduje, czy będziesz w stanie zrealizować swój szalony plan, czy też zostaniesz wywleczony z wagonu za kołnierz.

Czekałeś, coraz bardziej przejęty. Serce biło jak szalone. Panowałeś nad sobą resztą woli.

W końcu przyszli, a ty wstrzymałeś oddech i wcisnąłeś się w najciemniejszą szczelinę.
Z tego co pamiętałeś wcześniej skrzynie liczyli mnożąc je i nie wchodząc do środka wagonu. Liczyłeś na to, że przy ostatnim wagonie zrobią dokładnie to samo. Ale pomyliłeś się ....

Zrobili jeszcze mniej.

To był ostatni wagon. Było naprawdę późno. I nikomu po prostu się już nie chciało.

- Ile skrzyń – zapytał przedstawiciel zleceniodawcy.

- Sto dwadzieścia osiem – odpowiedział brygadzista.

- Dajcie dokumenty. Podpiszę je...

Resztę słów utonęło w zgrzycie zasuwanych drzwi.

Zapadły ciemności. Udało się.

* * *

Nie wiesz ile czekałeś. Może nawet zasnąłeś na chwilę. W końcu pociąg zadrżał. I ruszył.
Ciemność wagonu wypełnił miarowy stukot kół i popiskiwanie hamulców. Łoskot. Dudnienie. Rytmiczne dźwięki.

Po godzinie mozolnej jazdy pociąg zwolnił. Poza wagonem słyszałeś odgłosy innych pociągów. Jakieś rytmiczne stukania, a nawet odgłosy rozmów. Jacyś ludzie chyba zatrzymali się koło twojego wagonu. Chwilę nad czymś dyskutowali, zbyt cicho byś zrozumiał. Potem znów krzyki – tak jak robotnicy na hali fabrycznej.

Potem twój wagon przetaczało w tę i nazad. Zderzaki waliły z łoskotem o jakieś przeszkody. To była nastawnia. Wagon podczepiano do jakiegoś składu. Zapewne na dworcu towarowym w Bostonie. Potem wagon znieruchomiał i czas zatrzymał się.

Na długo. Przynajmniej sześć godzin.

* * *

Nie wiadomo gdzie, 7 lipca 1921r


Kiedy się obudziłeś wagon nadal stał. Przez szczeliny i wentylację wpadały jasne promienie słońca. Jeszcze nie było gorąco, ale zanosiło się na ciepły dzień. Musiałeś oszczędzać zapas płynów i jakoś rozwiązać problem wydalania. Prosta potrzeba, ale upał na pewno podniesie jej kłopotliwość.

Przez szczeliny widziałeś inne wagony ustawione na torach. Niekiedy przechadzali się pomiędzy nimi jacyś ludzie w szarych drelichach. Raz gdzieś w pobliżu usłyszałeś chyba jak ktoś grał na harmonijce.

Nuda. Oczekiwanie.

* * *

Pociąg ruszył, kiedy w wagonie panował już nieznośny zaduch i upał. Powoli, leniwie tony żelastwa ruszyły po szynach. Potem nabrały prędkości. Ale nie była to prędkość pociągu towarowego. No i co rusz skład hamował z piskiem i zatrzymywał się w niewiadomym celu.

W międzyczasie otworzyłeś parę skrzyń.

Leżały tam koła zębate. Różnej wielkości i kształtów. O różnych skokach zębów. Niektóre ładnie ozdobione w jakieś esy – floresy. Niektóre zwykłe, brudne od smaru i nijakie.

Nic podejrzanego, gdybyś nie wiedział, że Kuturb zabijał ludzi, by je stworzyć.

Znów zrobiło się ciemno. Wraz ze zmrokiem przyszedł oczekiwany chłód. Pociąg turkotał monotonnie. Pędził w nieznane. Hipnotyczny rytm kół był jedynym towarzyszem twojej eskapady. Zaczynałeś mieć dosyć. Ale teraz nie miałeś już wyjścia. Musiałeś kontynuować swoją szaloną wyprawę.

* * *

Nie wiadomo gdzie, 8 lipca 1921r

Nad ranem pociąg zwolnił. Skład wyhamował z piskiem i przeraźliwym hałasem. Powtórzyła się procedura znana ci z bostońskiego dworca towarowego. Ktoś wydał jakieś dyspozycje i twój wagon wyraźnie odczepiono od składu. Znów trafiłeś na boczny tor. Ale tym razem nie na długo. Wagonem zatrzęsło, kiedy podczepiono go pod inną lokomotywę i w kilkanaście minut później ruszył w dalszą drogę.
Jechaliście niezbyt długo. Powiedziałbyś nawet, że niezwykle krótko. Skład zwolnił i znów zatrzymał się. Powoli przywykałeś do tych ciągłych postojów i zmian tempa.
Potem zatrzymaliście się.
Wśród innych wagonów.
Bez wątpienia była późna noc. Bardzo możliwe że świt. Czyli był siódmy – nie - ósmy lipca! Nie jechałeś zbyt długo.

Kiedy zrobiło się jasno, a ty liczyłeś na to, że znów gdzieś ruszycie koło wagonu usłyszałeś kilka głosów.
- Dobra – powiedział jakiś mężczyzna – Plomby całe. Za godzinę zacznijcie załadunek. „Big Fred”. Statek odpływa jutro i na tym frachcie czekają tylko na te skrzynie. Sztauerem odpowiedzialnym za załadunek jest Tryman. I, kuźwa, słuchać go jak ojca. Zrozumieliście.
- Tak jest panie brygadzisto.
- No. Jeszcze będą z was portowcy pełną gębą.
Kroki oddaliły się.


Walter Chopp i Vincent Lafayette



Boston, wieczór 6 lipca 1921 r


Wprost z pensjonatu udaliście się do dzielnicy, w której mieszkał Wagonow.

Kręta ulica wyłożona brukiem, po obu stronach wysokie parkany, mury i obsadzone szpalerem drzew płoty dające bogatym mieszkańcom Bostonu solidną porcję prywatności.
Bez zwracania na siebie zbytniej uwagi jesteście jedynie w stanie obserwować bramę wjazdową do rezydencji. Resztę parceli przez wzrokiem i wścibstwem sąsiadów chroniły bariery architektoniczne i drzewa.

Ciężka, zrobiona z żelaza brama wjazdowa, na tyle szeroka, iż mogłaby przez nią wjechać nawet ciężarówka, jest dobrze oświetlona przez latarnię stylizowaną na gazową. Dzięki temu możecie dobrze obserwować pojazdy wjeżdżające i wyjeżdżające przez bramę.
Tuż przy niej zobaczyliście mały domek w którym mieszkał stróż. Za każdym razem, kiedy przed posesją pojawiał się jakiś samochód – a najwyraźniej u Wagonowa trwała jakaś bibka, bo co i rusz ktoś wjeżdżał do środka – stróż wychodził z domku i otwierał, a potem zamykał bramę.

Impreza u Wagonowa trwała do późna w nocy, a wam pozostało jedynie graniczące ze skrajną nudą obserwowanie bramy. Około drugiej goście zaczęli opuszczać teren rezydencji. W zasadzie nie mieliście pojęcia, kim są ludzie, którzy bawili się u Rosjanina. Pozostali dla was anonimowi.

O trzeciej byliście pewni, że nikt więcej się nie pojawi i nic się nie wydarzy.

Pozostało wam wrócić do domów.

Robota „detektywów” okazała się dużo nudniejsza, niż można by to było wnioskować z postawy Garretta. Chociaż nie. Trzeba było być prawdziwym twardzielem, by znosić taką nudę przez dłuższy czas. Mogła zabić skuteczniej, niż rozwścieczony wilk


Boston 7 lipca 1921r

Odsypialiście wypad do późna. Walter – w mieszkaniu Styperra, Vincent – u siebie.

Następny dzień Vincent spędził na pracy. Spotkania z „Tiger Lillies” – bo wszak ich występ miał odbyć się już jutrzejszego wieczoru, sprawy związane z teatrem – codzienna krzątanina managera, która nie pozostawiła zbyt wiele czasu na nic innego – szczególnie po zarwanej nocy.
Otrzymałeś również dziwną wiadomość dostarczoną przez właściciela kamienicy, w której mieszkał Leo.

"Skrzynie Kurtuba wyruszają z Bostonu. Figgins czuwał nad pracą, wiele wie. Pojazd porusza się po stałej linii, wyruszam z nim, nie wiem dokąd. Mogą mnie złapać, wtedy pytajcie w fabryce o Boba Liptona.
Gdy dotrę, powiem.
LDL"


Walter Chopp następny dzień spędził, niczym wilk w klatce. Miotając się z niewiadomych powodów po mieszkaniu przyjaciela. Teodor wrócił do pracy. Musiał nadrobić czas spędzony w gipsie, by nie wypaść „z obiegu”. Tobie pozostało jedynie wykonanie „codziennych” czynności. Sprawdzenie, czy nikt cię nie obserwuje. I układanie planów, jak porwiesz Tołoczkę, jeśli nawet uda ci się do niego zbliżyć.
Najgorsze było to, że Wagonow mieszkał w miejscu naprawdę trudnym do dyskretnej obserwacji. A aby zobaczyć kolor oczu osoby wjeżdżającej na teren jego posesji musiałbyś mieć nie wiadomo jaki wzrok lub musiałbyś narazić się na zdemaskowanie.

Tego wieczora Vincent nie mógł ci towarzyszyć w obserwacji. Spędziłeś zatem kilka bitych godzin w samochodzie samemu obserwując wjazd do rezydencji. Bezskutecznie. Jakby Wagonow zapadł się pod ziemię a wraz z nim cała jego piekielna ferajna.

Wróciłeś do domu Styperra po trzeciej w nocy. Zły i zmęczony.


Boston 8 lipca 1921r

Vincent – dla ciebie dzisiejszy dzień to dzień sądu. To właśnie dzisiaj deski twojej sceny zbrukają swym „kunsztem” Lillie. To dzisiaj wystawią spektakl, po którym zapewne uczciwi mieszkańcy miasta będą omijać teatr magiczny przez najbliższe kilka miesięcy.
Jak zawsze przed premierą pozostaje do dogrania tyle spraw, że musisz być na miejscu prawie od rana. Tym razem nikt z zespołu nie zrobi zbyt wiele. Sam nawarzyłeś tego piwa, sam musisz się z nim uporać. Wiedziałeś o tym, kiedy ów szalony pomysł zaświtał ci w głowie, i zaakceptowałeś trudności z tym związane.
Jak skazaniec, któremu sąd przeznaczył ścięcie, pojechałeś więc do teatru i zająłeś się sprawami, którymi nikt inny się nie zajmie.
Za kilka godzin widownia zapełni się (albo i nie) ludźmi, przygaśnie światło, na scenę wyjdą ci porąbani skandaliści i ...

... właśnie? Co?


Walter Chopp – ciebie obudził Teodor. Około dziewiątej rano.

- Słuchaj Wal – powiedział – Ja muszę jechać do pracy. Ale mam dla ciebie dobrą informację. Udało mi się zidentyfikować ten dom ze zdjęcia. To farma kilka mil na zachód od Bostonu. W okolicach Dover. Z tego co mi się udało ustalić, to mieszka tam rodzina niejakiego Artura Zaprzenskyego. Głównym źródłem utrzymania tej rodziny jest ferma tuczników.
Farma leży kawałek od innych zabudowań, właśnie ze względu na intensywny fetor świni, na jaki uskarżają się i tak mieszkańcy obrzeży Dover koło Bostonu.

Spojrzał na ciebie, i najwyraźniej musiał zorientować się, że nadal jeszcze jesteś nieco zaspany.

- Dobra. Wszystko masz zapisane na stoliku. Aha. I dzwonił wczoraj Hieronim. Prosił o możliwość spotkania u Amandy dzisiaj w okolicach południa. Chciałby cię prosić o jakąś pomoc, czy coś.

Pokiwałeś ciężko głową.

- Dobra. Ja spadam. Miłego dnia. I uważaj na siebie.



Herbert J. Hiddink i Dwight Garrett

Boston, 7 lipca 1921r

Pilot nazywał się Tom Grand i przywitał was miażdżącym uściskiem ręki.



Bez zbędnych słów kazał nałożyć wam ciepłe kombinezony, pomagając dopiąć liczne sprzączki. Potem Zajęliście miejsca w bombowcu. I zaczął się lot....

Lot samolotem na pewno ni był czymś, co łatwo będzie wam zapomnieć. Wiatr. Zimno. Hałas. No i ta wysokość. Hiddink znosił to nieco lepiej, wszak już leciał do Nowego Yorku. Jednak Garrett nie był przyzwyczajony do tego, ze domy są tak małe i tak daleko w dole.

Każdy wstrząs maszyny powodował, że serca podskakiwały wam do gardeł. A wstrząsów było sporo. Tom pilotował ostro, wyciskając z maszyny siódme poty. Baliście się, że zatrze silnik i spadniecie z wysokości kilkuset metrów. Efekt takiego upadku łatwo było sobie wyobrazić. Niestety. Bo wyobraźnia podsuwała wam rożne warianty katastrofy.

Wieczorem wylądowaliście gdzieś, na jakimś lotnisku wojskowym. Stamtąd, w asyście Toma, zostaliście zakwaterowani w namiocie oficerskim i zmuszeni do przespania nocy.

W dalszą podróż ruszyliście o świcie, zbudzeni wojskową trąbką sygnalizacyjną.

Gdzieś w USA, 8 lipca 1921r

Kiepskie śniadanie i niewygody podróży rekompensowały naprawdę zapierające dech w piersiach widoki. Pogoda dopisywała, więc podróż można było uznać za udaną. Samolot lądował jeszcze dwa razy. Za każdym w jakiejś bazie wojskowej i za każdym razem mieliście dla siebie godzinę. Czas spędzony na załatwianiu najważniejszych potrzeb fizjologicznych oraz na „rozprostowanie nóg”. Zdecydowanie – podróże lotnicze nie zyskają sobie większej popularności. No, chyba że przewoźnicy zapewnią swoim klientom zdecydowanie większe wygody i komfort użytkowania, niż surowa maszyna o przeznaczaniu militarnym.

Kolejną noc spędziliście na zapomnianym przez Boga lotnisku wojskowym, gdzieś w pustynnych rejonach USA. Kiedy lądowaliście było już tak ciemno, że nawet nie poznaliście okolicy.


San Francisco, 9 lipca 1921r

Wylądowaliście wczesnym popołudniem niedaleko miasta. Oczywiście lotnisko wojskowe. Tom pożegnał was serdecznie niszcząc swoją fasadę „twardziela” – najwyraźniej i jemu ten lot dał się we znaki.

Nim dowództwo lotniska, uprzedzona najwyraźniej stosowną depeszą o waszym przylocie, zdecydowało się was wypuścić i załatwiło wam transport ciężarówką do miasta zrobił sie już wczesny wieczór.

San Francisco podniosło się w niespełna dziesięć lat po wielkim pożarze z 1906r roku. Teraz jest ogromnym miastem zachodniego wybrzeża. Ważnym strategicznie portem i słynącym ze swoich stoczni ośrodkiem gospodarczym. Duże, hałaśliwe i ekspansywne niczym nie ustępuje gigantom wschodniego wybrzeża – Bostonowi czy Nowemu Yorkowi.

Czuliście się jak u siebie. Prawie.

Zmęczeni podrożą, mieliście jedynie tyle sił, by udać się do hotelu zarezerwowanego przez sekretarkę Hiddinka.

Nic specjalnego. Ale ma wygodne łóżko, możliwość wzięcia kąpieli i zjedzenia czegoś zdecydowanie lepszego niż żarcie z kantyny.


Amanda Gordon


Boston, 7 lipca 1921r

Pierwszy dzień obecności Hieronima w twoim mieszkaniu uświadomił ci, jak bardzo lubiłaś i jak bardzo przywykłaś być sama. Poza służbą, rzecz jasna.

Hieronim Wegner okazał się być mało uciążliwym, prawie niezauważalnym gościem. Zjedliście razem śniadanie dyskutując o rzeczach codziennych, rzeczywistych i trywialnych. Profesor miał ciepły charakter. W dyskusji zachowywał należyte konwenanse, nie dominował rozmowy, uważnie słuchał. Musiałaś przyznać, że sprawiał wrażenie sympatycznego, uśmiechniętego, starszego gentlemana. Ale wiedziałaś, że pod tą fasadą kryje się niebezpieczny umysł. Lewitacja stolika i mesmeryzm już pokazały, że ów spokojny z pozoru człowiek wie o rzeczach, od których ty zapewne postradałabyś zmysły. Zaczynałaś rozumieć dlaczego Victor, który też posiadał tajemniczą wiedzę, tak bardzo szanował tego niepozornego Niemca.

Pierwszy dzień, na prośbę Hieronima, spędziłaś jako przewodniczka po Bostonie. Pojechaliście zobaczyć najważniejsze z punktu widzenia Niemca miejsca: bibliotekę, muzea, uczelnie wyższe oraz .. cmentarze. Na jednym z nich, przy najbardziej zapuszczonym grobie Hieronim zapalił świeczkę i pomodlił się chwilę, z trudem klękając i podnosząc się z klęczek.

- Zawsze tak robię – wyjaśnił ci mimo ze nie prosiłaś. – To hołd dla moich bliskich. Nadal nie mogę pogodzić się z ich stratą.

Do domu wróciliście wczesnym wieczorem, zmęczeni, ale zadowoleni. Musiałaś przyznać, że towarzystwo Niemca było przyjemne. Aż dziw, ze Garrett tak go znielubił. Po bliższym poznaniu profesor wydawał się być naprawdę doskonałym towarzyszem.

Wieczorem pokazał jednak drugą twarz.
Zakupionymi w sklepie farbami wyrysował dziwaczne znaki, z których tylko jeden widziałaś wcześniej w okultystycznych księgach.



Mrucząc przy tym niezrozumiałe słowa, układające się w całe frazy oznaczył farbą posadzkę pod wycieraczką przy wejściu i twój pokój. Zawsze potem ukrył starannie swoje działo pod jakimś codziennym obiektem. Ostatni znak namalował pod twoim łóżkiem.

- Mieszkanie jest troszkę bardziej chronione, niż było – wyjaśnił. – Nic wielkiego. Zwykły znak Starszych Bogów połączony z modlitwami Berberów. Ale na ghoule powinno wystarczyć.

- Chciałbym jutro zrobić coś niebezpiecznego i szalonego – powiedział Hieronim, kiedy jedliście kolację. – W nocy. I potrzebuję do tego asystenta.

Serce zabiło ci mocniej.

- Wolałbym, by to był albo Vincent albo Walter, ale jeśli się uprzesz możesz nam towarzyszyć. Ale ostrzegam. Udam się na tutejszą nekropolię, by przyzwać ghoula. Chcę wypytać go o aktywność jego krewniaków i sprawdzić, które plemię zamieszkuje Boston. Wolę mieć kogoś koło siebie, gdyby coś poszło nie tak.

Wiedziałaś, że Vincent ma jutro ważny spektakl, który ma pozwolić wam schwytać w sieć Callahanówny. Zostawał więc Walter. Podałeś numer do Teodora i Hioeronim przekazał wiadomość dla Choppa.

Nie wiesz, czy była to zasługa znaków, czy wiary w to, że działają, ale pierwszą noc od dłuższego już czasu przespałaś bez żadnych koszmarów.


Boston, 8 lipca 1921r

Piątek! To już TEN dzień!

O tym, ze Wagnowo o tobie nie zapomniał przypominały ci kwiaty ustawione w trzech koszach w jadalni. Z karteczką. Równie szarmancką, jak poprzednie.
Przypominała o dzisiejszym obiedzie w „Małej Moskwie”.
Stolik zarezerwowany na drugą.

Hieronim z początku, kiedy zobaczył kwiaty, był zachwycony i skory do żartów, lecz kiedy wyjaśniłaś mu, kim jest romantyczny absztyfikant, spoważniał.

- Może pójdę z tobą na ten obiad – zaproponował. – Powiesz, że jestem twoim wujem z Niemiec. Młodszym bratem twojej babci czy kimś równie odległym. Myślę, że moja obecność pozwoli mi wyciągnąć więcej informacji na temat tego „łamacza niewieścich serc”.

- I tak potrzebuję przed wieczorem zdobyć kilka dość nieładnych składników do nocnej eskapady – dodał po chwili.

- Poczekamy na Waltera. Wyjaśnię mu, czego potrzebuję i czego może się spodziewać. A potem on zajmie się przygotowaniami, a my pójdziemy na rodzinny obiad z natrętem Wagonowem jak ci się widzi ten plan, droga Amando?
 
Armiel jest offline  
Stary 21-11-2010, 22:49   #95
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Ta niemoc jest najgorsza. Miotanie się, to jedyna czynność, jaka została Walterowi w ostatnich dniach. Obserwacja obserwacją, Chopp już dawno nauczył się, że może to być jedna z najnudniejszych czynności, jakie tylko można sobie wyobrazić, ale uprowadzenie? Przecież to sam miód. Samo działanie. Tylko najpierw trzeba znaleźć okazję. A te bestie chronią samych siebie, jakby byli z porcelany. Żadnej okazji, żadnej możliwości, żeby kogokolwiek z nich zastać samego, przechadzającego się, ale poza ogrodzeniem do cholery, a nie na terenie posesji. Nic się nie da zrobić. Ta bezradność dobijała księgowego. I jeszcze stracił towarzysza, bo Vincent musiał zająć się już swoim spektaklem. Swoją drogą, z tego co opowiadał, to rzeczywiście może być duża sprawa. Walter będzie trzymał kciuki – każda akcja, posuwająca śledztwo do przodu, jest na wagę złota. Tylko jednego ciągle brakuje Choppowi. Poważnej inicjatywy z ich strony. Czegoś, co rzeczywiście byłoby przełomem. Dlatego właśnie stara się uprowadzić któregoś z różnookich. Nic przecież łatwiejszego: złapać gościa, doprowadzić do Wegnersa, a ten zmusza go tym całym „mesmeryzmem” do sabotowania wszystkich działań Kuturba. Rzeczywiście proste. Tylko, że zeszłego wieczora w ogóle nikogo tam nie widział, bo w ogóle nikogo tam nie było. Jakby zapadli się pod ziemię. Nie pozostało mu nic innego, jak obejść się ze smakiem i znowu wrócić z pustymi rękami. Miał tylko nadzieję, że jego nieugiętość przyniesie wreszcie efekty.

Waltera męczy jeszcze jeden problem, o którym nieustannie myślał, obserwując rezydencję Wagonowa. Wysłał anonim do Dominica Duvarro, ale co z tego, jeśli nic z tego nie wynika. Walter nie wie nawet, czy wiadomość do niego dotarła, a co dopiero, czy ją zrozumiał. No a jeśli zrozumiał, to czy przyniosło to jakiekolwiek skutki w jego myśleniu o fabryce i o ludziach, z którymi się zadał. Jak to sprawdzić, do jasnej cholery? Tu pewnie pomógłby Garett, ale teraz go tutaj nie ma i trzeba poradzić sobie samemu.

Tymczasem podjechał pod kamienicę Styppera i zaparkował wóz w tym samym miejscu, co zwykle. Jutro rano Stypper wyruszy nim do pracy. Walter cieszył się, że jego przyjaciel wreszcie chodzi o własnych siłach. Był mu bardzo wdzięczny za jego gościnność. Przecież gdyby nie on, musiałby teraz zakradać się ciemną nocą, z duszą na ramieniu, do ciemnej bramy kamienicy przy Newton Street, gdzie handlarze powoli zaczynają budzić się w swoich mieszkaniach i myśleć już o tych wszystkich świeżych rybach, które muszą za kilka godzin odebrać na nabrzeżu od rybaków po to, żeby od piątej rano móc je oferować przechodniom spieszącym do ciężkiej pracy. Cieć, co prawda, siedzi przy wejściu, ale Walter tyle razy przyglądał się tej czerwonej gębie, że był święcie przekonany, że jedna mała butelczyna whisky (oczywiście w normalnych czasach) wystarczy, żeby do środka mogła wejść uzbrojona po zęby kilkutysięczna armia morderców i innych psychopatów. Księgowy, co prawda, przełamał już swoją barierę strachu dzięki Tołoczce i opowieściom Wegnersa, ale wspinanie się po ciemnych schodach do własnego mieszkania, które może być obserwowane przez nie wiadomo kogo, przekraczałoby jego możliwości nerwowe.

„Dzięki ci, Stypper, że ratujesz mnie od tego wszystkiego” - myślał leżąc już w świeżo przewietrzonej pościeli. Opuszczając ciężkie powieki, żałował tylko, że w ogóle nie mają czasu, żeby posiedzieć sobie przy szklaneczce i pogadać. Stypper wraca z biura, Walter bierze samochód i rusza na obserwację. Walter wraca, Stypper śpi, a gdy ten z kolei wstaje i bierze wóz do pracy, sumienie nie pozwala mu na budzenie księgowego.

***

Tego ranka było jednak trochę inaczej. Teodor nie krygował się i potrząsnął mocno śpiącym Choppem, aż ten otworzył sklejone oczy. Miał dla niego nowiny. I to chyba ważne nowiny. Ale Walter patrzył się na niego wzrokiem dalekim od przytomnego i zdawał się nic nie rozumieć, co Stypper do niego mówi. I rzeczywiście, księgowemu wydawało się, że buja się gdzieś szarpany wiatrem i ktoś go woła z oddali. Przez moment rozpoznał nawet twarz Teodora i powoli zaczął dostrzegać kontury ścian i mebli w pokoju, a słowa przyjaciela zaczynały nabierać znajomych znaczeń, ale wtedy znowu wylądował w pościeli i oczy zaszły mgłą.

Na szczęście, Teodor mocno trzasnął drzwiami, wychodząc z mieszkania, co dopiero porządnie przebudziło Choppa. Podniósł się gwałtownie na łóżku i doszło do niego, że Stypper coś do niego i to chyba coś ważnego. Zerwał się na równe nogi i wbiegł do salonu. Szybko odnalazł wzrokiem wiadomość, którą przyjaciel zostawił mu na blacie stołu. Był tam dokładny adres wiejskiej chaty za zdjęcia i informacja, że Wegners chce się z nim widzieć w południe. W mieszkaniu Amandy Gordon.

Nagle zaspaną twarz Waltera rozjaśnił wielki uśmiech satysfakcji. Oczami wyobraźni widział już siebie i Teodora jadących samochodem pod wskazany adres i wpadających w sam środek orgii organizowanej przez różnookich zwyrodnialców. Trudno się nie uśmiechać do takich myśli. Dlatego ten charakterystyczny grymas nie schodził z jego twarzy nawet, gdy brał szybki prysznic, zmieniał opatrunek, pił gorącą kawę i jadł śniadanie. Nawet, gdy jechał taksówką i palił swojego pierwszego w tym dniu papierosa, dalej się uśmiechał. Dostał potężnego zastrzyku nowych sił i energii do działania. Starał się spożytkować ją najlepiej, jak tylko umiał. I czerpał z tego wielką radość. Nawet problem z wyciągnięciem informacji od Dominica na temat otrzymanego anonimu, rozwiązał się sam tak jakoś automatycznie.

Właśnie z tego powodu kazał taksówkarzowi zawieźć się na pocztę najbliżej położoną Newton Street. Stamtąd nadał telegram na prywatny adres Duvarro: Jeśli dostałeś list, daj znać. STOP. Zostaw wiadomość w cukierni Sweet Sunrise przy Joy Street. STOP. Napisz, jaki jest twoje zdanie na ten temat. STOP. Powiedz, że chcesz zostawić wiadomość dla Iwana. STOP

Cukiernia Sweet Sunrise mignęła mu gdzieś po drodze w szybie taksówki, a tego Iwana, to kompletnie nie wiedział skąd wytrzasnął. Po prostu, miał go w głowie. I tyle.

Do swojego mieszkania dotarł piechotą. To nie była jakaś duża odległość, a nastrój miał tak dobry, że z chęcią wykorzystał go na przechadzkę ulicami Bostonu. prawdę mówiąc, to dawno już tego nie robił. Dawno już nie spacerował po swoim mieście. Mieście, które znało go na wylot i tylko jemu można powierzyć wszystkie swoje tajemnice. A ono go rozumiało. Dlatego był winien to Bostonowi. Był mu winien tę zwykłą przechadzkę, podczas której nie będzie narzekał na smród spalin zmieszany ze smrodem ryb, tylko podziwiał budynki, jaki stoją po obu stronach ulic, którymi wędrował, równo położone chodniki i głośno brzęczące tramwaje, które zgrzytały niemiłosiernie na zakrętach. Tak po prostu. Żeby oddać swój szacunek.

W ręku miał torbę, nawet sporych rozmiarów, ale strzelba spod łóżka i tak się w niej nie zmieściła. Lufa musiała wystawać na zewnątrz. Na szczęście w torbie wylądowały również pozostałe rzeczy z jego mieszkania, które mogą mu się przydać, więc nogawkę z jednej z par spodni, mógł użyć jako pokrowiec na wystającą broń. Wychodząc z mieszkania, dokładnie zamknął je na wszystkie zamki i zapukał do pani Higgins. Dowiedział się od niej, że nikt się na razie o niego nie wypytywał i zwrócił jednocześnie z prośbą o informowanie ewentualnych zainteresowanych, że wyjechał do Nowego Jorku.

-Proszę mówić dokładnie tak: „Przybiegł do mnie cały zakrwawiony, spakował walizkę i krzyczał, że ucieka z tego miasta, że nie ma tutaj miejsca dla prawdziwej miłości” - poinstruował sąsiadkę i zakupił spory zapas butelczyn przy okazji. Może to już ostatni raz, kto wie. Do Harry'ego z cukierni na dole postanowił nie zaglądać. Jeśli go obserwują, nie muszą wiedzieć, że tam tez miał kontakty. W takich sytuacjach lepiej jest liczyć na jaja jednej osoby, nawet jeśli jest nią pani Higgins, niż dwóch.

Równo w południe zapukał do drzwi Amandy Gordon. Otworzyła mu pokojówka i zaprosiła na górę. Zaprowadziła go do salonu, gdzie Amanda i Wegners raczyli się herbatą i kawą. Tego mu było trzeba. Mocna kawa, bo po intensywnych kilku godzinach i bardzo krótkiej nocy, zmęczenia zaczynało dawać znać o sobie. Pokojówka wkrótce wniosła jeszcze ciepłe rogaliki z marmoladą i spory talerz niewielkich kanapeczek, które szybko znikały w brzuchach zgromadzonych, co uczyniło Waltera jeszcze bardziej śpiącym, niż przed wizytą. Początkowo rozmowa toczyła się na błahe tematy, więc można było zapychać sobie żołądek, ale w końcu Walter postanowił się odezwać, bo męczyło go myśl, czy dobrze sobie wszystko poplanował, a nie chciał później o tym zapomnieć:

-Czy jesteś w stanie użyć swojej mocy w taki sposób... Zapytam wprost:, czy, jeśli teraz tutaj siedział by ktoś z tych "złych", to czy byłbyś w stanie wejść do jego głowy i kazać mu zrobić coś, co np. przeszkodzi całej tej sekcie w ich planach? Czy to jest możliwe?

-Tak. jest to możliwe. Ale obronić się przed tym jest równie łatwo jeśli wiesz, czego się spodziewać. Nauczę was tej sztuki. Jeśli czas pozwoli – odpowiedział mu Hieronim. -Co do dzisiejszej nocnej eskapady. Potrzebuję... starej krwi. Słoik około dwóch litrów. Z dowolnego zwierzęcia. Gdybyś zdobył to do wieczora...

Prośba nieco zaskoczyła księgowego i chyba nie ma się co temu dziwić. Wiedział, że Hieronim będzie potrzebował w sprawie na pewno niecodziennej, ale...: -Starej krwi? Co to znaczy starej? Jak starej?

-Nieświeżej. Po prostu cuchnącej – mówił Wegners tonem, jakby prosił go o kupienie świeżego pieczywa tutaj za rogiem, jak będzie wracał z pracy: „Tak, takie świeże, to znaczy jeszcze ciepłe i pachnie”.

-Dwa litry... Niecodzienne zadanie, nie powiem. Ale takie czasy. Wszystko jest chore. Nie mam pomysłu skąd ją wziąć, ale coś wymyślę – Walter starał się jak najszybciej przejść nad tym do porządku dziennego i pokazać, że nie ma stresów z tym związanych. Hieronim posiadał dla niego autorytet. Chopp bardzo się cieszył, że ten człowiek zwraca się właśni do niego, obdarzając go takim zaufaniem. Nie może teraz go zawieźć.

-Ubojnie – odparował Niemiec. - Krew szybko śmierdnie. Powinni ją sprzedać za centy. Możesz powiedzieć, że hodujesz w domu aligatora.

-Nawet nie wiedziałem, że starą krwią się handluję, ale w takim razie oczywiście nie ma problemu. Czy coś jeszcze będzie potrzebne?

-Nie handluje. Ale to okazja do zarobku dla robotników więc na pewno skorzystają. I raczej nic więcej nie będzie potrzebne. Weź na wszelki wypadek pistolet. I sól. Ja też wezmę sól, ale lepiej mieć jej więcej. Gdyby coś poszło nie tak – w ustach Wegnersa zniknął kolejny rogalik. - No i przyjdź tutaj przed zmrokiem.

-Pistolet? Czy to działa na gule?

-A czy działa na rozjuszonego lwa?

-Dobrze użyty. Z zimną krwią.

-Więc masz analogię. To też stworzenia. Mniej więcej z krwi i mniej więcej z kości. Lecz niezmiernie witalne. Kiedyś nawet zmuszony byłem pokonać jedną samicę w walce wręcz. Wtedy jednak miałem obie nogi, byłem o wiele młodszy i miałem miecz.

-To ona pozbawiła cię nogi? - z zaciekawieniem zaczął dopytywać Walter. Zapalił papierosa i dolał sobie kawy.

-Nie. To stało się dużo później. Parę lat. W nocy. W Berlinie.

-Jak to się stało? Też gule?

-Tak – powiedział Niemiec spokojnie, choć z trudem. - Próbowałem je powstrzymać w 1902 w Berlinie. Wpadłem w pułapkę i ... zjadły mi ją na moich oczach. Wiesz, wolę nie poruszać tych wspomnień. Sam rozumiesz. Przekłułem mój gniew w zimną skuteczność.

Ostatnie słowa zmroziły Choppa. Popatrzył na Amandę, ta jednak popijał spokojnie herbatę i przysłuchiwała się uważnie słowom gościa, nie włączając się do dyskusji. Widać jednak było, że nie uroniła ani jednego słowa wypowiedzianego przez Hieronima.

-Rozumiem – kontynuował księgowy. -Ale z tego, co mówisz sporo było tych przygód z gulami. Co one, do cholery, robiły wtedy w Berlinie?

-Nadal tam są. Mają tam kolonię. Mają je w naprawdę wielu miejscach na Ziemi.

-Jak żyją, gdy nikt ich nie wykorzystuje do niecnych celów? Jak są zostawione w spokoju? Atakują ludzi same z siebie?

-Tak, jak mówiłem wcześniej. Są i złe i ..nazwijmy je dobrymi, chociaż to mocno naciągane słowo - ghoule. I owszem. Atakują ludzi, jak zbliżą się do ich kryjówek. Część doniesień o atakach psów na dzieci czy dorosłych to sprawka ghouli. Ale wolą padlinę.

-Wolą padlinę, to dobrze – Walter próbował zażartować, chociaż słowa Wegnersa przyprawiały go o gęsią skórkę. „Mieszkają sobie normalnie w takim Berlinie? Z innymi ludźmi?” - A gdzie mają te kryjówki? Cmentarze?

-Najczęściej. Ale także kanały. Podziemne tunele, a nawet zniszczone kompleksy. Z dala od ludzkich oczu. Dyskretnie położone.

--Brr.. straszne, że tak mijamy je po prostu na ulicy... Ale cieszę się, że pogadamy z nimi dzisiaj w nocy.

-Nie zrozumiesz nas. Tylko mistrz rytuału nawiązuje kontakt.

-Ale go zobaczę. Ty opowiesz mi resztę.

-Musisz być bardzo odważny. Nie pokazuj strachu – Hieronim zaczął dawać wskazówki, ewidentnie bał się, że księgowy nie zachowa zimnej krwi. -I nie martw się, jak wszystko dobrze pójdzie będę miał nad wezwaną samica pełna kontrolę. Ale, gdyby coś poszło nie tak ... musisz zadziałać wedle swojego uznania.

-Możesz na mnie liczyć – zapewnił go Walter. - Nie przeraża mnie to. Jestem mocno zdeterminowany. Po moim wyglądzie możesz poznać, że wiele już przeszedłem w tej sprawie i nic mnie nie powstrzyma. Chcę to doprowadzić do końca.

Hieronim spojrzał na niego z uwagą i pewną dumą. Poklepał po ramieniu i powiedział: -Doskonale. Jak to wszystko się skończy a będziesz chciał dalej .. drążyć takie sprawy, skontaktuję cię z kimś.

-Jeśli przeżyję - puścił oko Wegnerowi. Amandzie wyraźnie nie spodobał się żart, bo odezwała się: -Przestań Walterze, ostatnio za dużo osób gada tu o umieraniu – popatrzyła mu głębiej w oczy i kontynuowała: -Nikt z nas nie umrze, rozumiesz? Wszyscy będziemy dalej żyć i już niedługo będziemy siedzieć przy tym stole nawet z Victorem.

Waltera ucieszył taki nagły cios optymizmu, jaki dostał od tej kobiety, a jednocześnie przywrócił do porządku. Żadnego więcej wisielczego humoru.

-Jeśli będę miał coś do powiedzenia w tej sprawie, to zrobię co w mojej mocy byście przeżyli wszyscy. Nawet te niedowiarki: Garrett i Hiddink – Hieronim również wypowiedział się w uspokajającym tonie.

-Może przed nocną akcją przydałoby się zabezpieczyć mieszkanie Teodora? - zaproponował Walter.

-Oczywiście. To zajmie góra pół godzinki.

-W drodze na cmentarz?

-Wolałbym nie – zaprzeczył Niemiec. -Lepiej nie zajmować się w krótkim czasie dwoma rożnymi sprawami.

-To może chodźmy od razu.

-Ale musimy wrócić tutaj za dwie godzinki.

-Zabezpieczymy mieszkanie, wrócisz taksówką do Amandy, a ja do ubojni i widzimy się wieczorem – zaproponował optymalną wersję Walter. -Pasuje ci to?

-Dobry plan, jedźmy.

Cała ceremonia rzeczywiście zabrała mu nie więcej, niż pół godziny. Mieszkanie zostawił w nienaruszonym stanie, lecz wzbogacone o kilka dziwnych symboli. Walter nie pytał, co one oznaczają, bo nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia. Najważniejsze było zapewnienie Wegnersa, który powiedział, że Walter może teraz spać spokojnie; żaden gul nie powinien móc się tutaj dostać. No chyba, że zostanie specjalnie zaproszony.

No, to zrobione. Niemiec wsiada do taksówki i macha na pożegnanie, a księgowy raz jeszcze zagląda pod wycieraczkę przed wejściem i pod łóżka, żeby upewnić się, czy symbole, które Hieronim narysował, ciągle tam są. Były. Słowa, które przy tym wypowiadał były kompletnie niezrozumiałe dla Waltera, ale nie wtrącał się. Powaga i skupienie, jakie Wegners miał wyryte na twarzy, kazały wierzyć w to, że już żaden gul nie przejdzie przez ten próg. Chopp jednak czuł się jakoś nieswojo i przechadzał się teraz po całym mieszkaniu, jakby poznawał je na nowo. Stawiał ostrożnie kroki i rozglądał się, a jednocześnie, każdy kolejny krok dodawał mu pewności, że tak, tutaj jest bezpiecznie, mogę tu mieszkać. Potem przypomniało mu się, że on tu tylko pomieszkuje u przyjaciela, który nota bene jest handlarzem nieruchomości i przyszła mu do głowy głupia myśl, że Teodor mógłby wzbogacić swoją ofertę o mieszkania strzeżone względem guli. To byłoby coś. A kto wie, może cała ta sprawa z Duvarro Sprocket stanie się na tyle głośna, że wkrótce rzeczywiście wszyscy będą wiedzieli o istnieniu sąsiadów pomieszkujących miejskie cmentarze.

***

Ubojnię znalazł w książce telefonicznej. Było ich nawet kilka, ale wszystkie gdzieś na uboczu, a nawet już poza granicami miasta. Wybrał taką, która leżała niedaleko Duvarro Sprocket. Z sentymentu. Wiedział, że żeby się tam dostać, musi przejechać autobusem, przez którego szyby będzie mógł obserwować teren fabryki.

Ze względu na godzinę, w autobusie było tłoczno. Nie chciał jechać jednak taksówką, bo nie było to blisko, a jak tak dalej pójdzie, to Walter zbankrutuje. taksówki niestety nie były za darmo. Komunikacja miejska, co prawda, tez nie, ale różnica wystarczyła, jako argument przy podejmowaniu takich decyzji. Nie mogąc znaleźć sobie siedzącego miejsca, stał zgnieciony pozostałymi pasażerami, którzy napierali na niego ze wszystkich stron. Równie dobrze mógłby w ogóle nie trzymać się poręczy, i tak nie bało szans na przewrócenie się. Nie było na to miejsca, a lipcowy upał na pewno nie podnosił komfortu jazdy. Teren fabryki tak naprawdę, tylko mignął mu przed oczami, bo nie miał szans w tych warunkach na prowadzenie bliższej obserwacji.

Na szczęście nie miał problemu ze zidentyfikowaniem przystanku, na którym miał wysiąść. Okazało się, że wysiadała tam większość ludzi. Dopiero teraz Chopp dokładniej im się przyjrzał, wcześniej traktował ich jako jedną masę wypełniającą autobus. Teraz uświadomił sobie, że to byli chyba pracownicy rzeźni. Rzeczywiście, wszyscy wyglądali jednakowo w swoich koszulach z popodwijanymi rękawami, które od kilku dni powinny być już w pralni i przepoconych kaszkietach na głowie. Chyba miała być właśnie jakaś zmiana. Na zegarku była 3:30 po południu, więc może o czwartej się zmieniają. Zresztą nieistotne, ważne jest to, że księgowy mógł wykorzystać sytuację i zmieszać się z tłumem. Dzięki temu udało mu się dotrzeć na teren rzeźni od zaplecza. Nie było to trudne, bo przejścia na bramie nikt nie pilnował na tyle wnikliwie, żeby sprawdzać każdego wchodzącego. Poza tym nie miałoby to i tak pewnie sensu przy takiej rotacji personelu, jaka występuje w każdym większym zakładzie. A ta rzeźnia rzeczywiście zdawała się potężna. I śmierdząca. Chociaż to drugie nie mogło dziwić.

Nieprzyzwyczajony Walter chciał załatwić sprawę jak najszybciej. Odłączył się od pozostałych pracowników i zaczął szukać po różnych pomieszczeniach na własną rękę. Widoki, które spotykał w każdym nowym pomieszczeniu, nie zachęcały do dłuższego pozostania na terenie rzeźni.


W końcu udało mu się znaleźć dwóch potężnych facetów w gumowych fartuchach, którzy już z daleka wyglądali na takich, co z krwią mają do czynienia non stop. Wizyta Waltera wcale ich nie zdziwiła. Wręcz przeciwnie, handel krwią musiał być rzeczywiście często uprawianym procederem, który znajdował regularnych nabywców. Pokazali mu nawet odpowiednią dziurę w płocie, którą powinien się wydostać z zakładu przez nikogo nie zauważony.

Chopp oddalał się od rzeźni szybkim krokiem, co chwila ocierając przedramieniem pot z czoła. Co chwila oglądał się za siebie, czy nikt za nim nie idzie. Nie zatrzymując się, próbował zapalić nerwowymi ruchami papierosa, co sprawiło, że wyślizgnęła mu się z ręki torba, w której niósł to. Dwa słoiki wyturlały się na ziemię. Chopp przeklął pod nosem i zaczął pakować je do torby, samemu również morusając się krwią. Słoiki były brudne, nikomu nie zależało, żeby do klienta trafiła krew w sterylnym opakowaniu. Krew, która została księgowemu na rękach, próbował wetrzeć w swoją białą koszulę, co zostawiło kolejne ślady.

W takim stanie dotarł na przystanek. Na autobus czekał znowu niezły tłumek, tym razem pracowników wracających do domów. Walter stanął pomiędzy nimi, paląc swojego papierosa i czuł na sobie kilkadziesiąt par oczu. Ostatnie przygody, które mocno przyczyniły się do zmiany jego wyglądu, przyzwyczaiły go do bycia obserwowanym, a teraz doszła jeszcze ta cholerna krew. Wszyscy ci ludzie pracowali w tej rzeźni i pewnie doskonale wiedzieli, po co on tu przyszedł. Wydawało mu się, że patrzą na niego i mówią: „Patrzcie, pierwszy raz kupuje krew”.

Dlatego kąpiel w letniej wodzie przyniosła mu taką ulgę. Czuł, że zrobił dobrą robotę, ale musiał po niej dojść do siebie. Leżał w wannie, a kątem oka obserwował już czyste dwa słoiki, patrzące się na niego z szafki.

A przecież to dopiero wstęp. Preludium do tego, co miało się wydarzyć dzisiejszej nocy. Przed wyjściem z domu, gdy na dworze było już szaro, po raz dziesiąty z kolei patrzył się na rozłożony na sofie ekwipunek i liczył: krew, sól, pistolet, strzelba, krew, sól, pistolet, strzelba. Tak, na pewno wszystko jest. Na koszulę nałożył szelki z kaburą, na to prochowiec; resztę miał w torbie, z której znowu wystawał mu fragment lufy strzelby. Był gotowy do wyjścia.

-Teodorze – przed samym wyjściem, popatrzył przyjacielowi głęboko w oczy. - Trzymaj kciuki. Idę rozmawiać z gulami. Nie bój się, bo idę z zawodowcem. Jeśli wrócę, to jutro pojedziemy obejrzeć sobie tę chatkę.

Stypper długo stał jeszcze w oknie po tym jak taksówka odjechała w stronę mieszkania Amandy. Trzymał kciuki i nerwowo przygryzał dolną wargę. Ale księgowy w ogóle o nim nie myślał, idąc ramię w ramię z Wegnersem przez ciemny cmentarz. Ciemny to mało powiedziane. Było gorzej, niż wtedy w lesie. Szumiały drzewa, co jakiś czas odezwał się jakiś ptak – nieważne; i tak każdy odgłos brzmiał, jak jęk umarłego i wywoływał dreszcz na skórze Waltera. W każdej takiej chwili, Chopp chwytał Hieronima pod ramię pod pretekstem pomocy przy chodzeniu w ciemności. Obecność Wegnersa rzeczywiście działała, ba za każdym razem, lęk malał, a Chopp przypominał sobie, że przecież umarli nie wstają z grobów.

Nie było to łatwe, ale księgowy szedł do przodu z zaciśniętymi ustami, kurczowo ściskając torbę ze sprzętem. Gdyby tylko miał dłuższe paznokcie, z dłoni ciekła by mu krew. Ale rzeczywiście na zewnątrz nie dawał po sobie znać, że się boi. Hieronim powinien być więc chyba zadowolony. Szli w końcu dopiero z zamiarem zrobienia czegoś strasznego. Ale determinacja, jaką odczuwali obaj, pomagała pokonać cmentarne ciemności i skutecznie pchała do miejsca, które Wegners uzna za odpowiednie do przywołania gula.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline  
Stary 25-11-2010, 19:43   #96
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Vincent Lafayette przez całe spotkanie z Wegnerem właściwie się nie odzywał. Pół życia spędził na poszukiwaniu prawdziwej magii, a teraz, gdy miał przed nosem faceta, który sprawiał że przedmioty naprawdę lewitowały - w jakiś niezrozumiały sposób stracił nią zaitneresowanie. Fakt, w głowie miał setki pytań, choć żadne nie wnosiło nic do sprawy. Jak pan to zrobił? Ile czasu treba się tego uczyć? Gdzie szukać materiałów? Jakie są tego praktyczne zastosowania?

Tylko.. to już nie była magia, a zestaw nieznanych szerszemu gronu praw fizyki. Podnoszenie mebli myślą było możliwe, po prostu mało powszechne. Ghule istniały naprawdę, nie były demonami, a dobrze się maskującym podgatunkiem.. ludzi? zwierząt? czegoś innego?

A więc to już?

Tak wyglądają czary?

Proste fakty, żadnej mistyki...

Przez parę najbliższych dni starał się być w ciągłym ruchu, na tyle, żeby nie mieć czasu się nad tym wszystkim zastanawiać. Wypady na nocne obserwacje z Walterem i organizacja przedstawienie były doskonałym pretekstem.


***

8 lipca 1921
noc przedstawienia.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Zs8-yimYNCI&feature=related[/MEDIA]

Pierwsza nutka niepokoju pojawiła się, gdy wśród zdjęć, którymi udekorowano salę bankietową wypatrzył ich archiwalne podróbki z seansów spirytystycznych. Gdy spytał o to Mary wzruszyła tylko ramionami i stwierdziła, że nie powinien zostawiać otwartej skrzynki na widoku.

- Zebrane do kupy mają swój urok. - zakończyła odpalając papierosa i rozglądając się po sali z lekkim rozbawieniem.

Teraz dopiero zaczął sobie mętnie zdawać sprawę, co może być grane. Widok kabareciarzy z książkami w jego gabinecie, niekończące się pytania o okultyzm i demony odkąd zobaczyli go wracającego po nocy z tabliczką Ouija w dłoni.

Gdy w piewszych słowach artyści z bezczelnym usmiechem zadedykowali przedstawienie swojemu gospodarzowi, Lafayette zrozumiał, że nie kontroluje już niczego i jedyne co może zrobić to jak reszta widzów siedzieć i z rozszerzonymi źrenicami i rozdziawioną gębą patrzyć na... cokolwiek co ma się teraz wydarzyć.


***

Główna sala Teatru zmieniłą się nie do poznania. Stoliki świece, snujące się opary czegoś, co dla niewtajemniczonych mogłoby być egzotycznymi kadzidełkami. Na czarnych ścianach w równych odstępach samotne, podświetlone fotografie. Dziwne, niepokojące... pomysł kabaretu.

Z ciemności punktowy reflektor wyłania białą twarz uzbrojoną w groteskowy makijaż.

- I z czego się cieszysz? - skrzeczy postać ostentacyjnym gestem wskazując kogoś w pierwszym rzędzie. Zanim ten zdążył odpowiedzieć w ruch idzie akordeon a z ciemności wyłaniają się kolejni członkowie trupy zaczynając pieśń w której ani jedna zwrotka nie była zgodna z tym co prezentowali Vincentowi na próbach.

***

Klimat przedstawienia był... dziwaczny. Podzielona na trzy akty sztuka opowiadała o grupce dekadentów, która wybrała się w miejsce zwane Górami Szaleństwa, by tam kolejno zginąć śmiercią nędzną, lecz niepozbawioną dozy perwersyjnej przyjemności. Nastrój wahał się od ociekających patosem i grozą opisów surrealistycznych plenerów, po rynsztokowe przyśpiewki na temat orgii z udziałem bohaterów i odrażających mieszkańców Gór. Oprócz jakichś nieokreślonych monstrów byli wśród nich Jezus Chrystus, Maria Magdalena i ilość świętych, którą spamiętać mógłby tylko przybysz z Europy wschodniej.

Historia mimo swej absurdalności miała w sobie coś niepokojącego. Odrażającego i pociągającego zarazem. Hipnotyzowała. Vincent przyglądając się wszystkiemu zaczynał czuć się podobnie, jak w czasie spotkań z ghulem. To chora wyobraźnia, strzępy z jego książek... a może oni naprawdę coś wiedzieli? Przeżyli? Słyszeli opowieść kogoś kto widział?

Obstawiał raczej chorą wyobraźnię, ale musiał przyznać że jej twór był bardzo sugestywny.

***

- Przedstawienie? Parafrazując pewnego malarza: kabareciarz to facet który gra, to na czym może zarobić. Artysta to człowiek, który może zarobić, na tym co gra.

dłuższa cisza

- Nie mam pojęcia jak zakwalifikować tych tutaj.


Lafayette miał wrażenie, że sztuka trwa całą wieczność, jednak w końcu przyszedł moment kolejnego punktu wieczoru. Hall teatru rozbrzmiewał gwarem głosów. Od zafascynowanych po oburzonych, od rozbawionych po wstrząśniętych. Wszystko razem tworzyło miłą dla ucha atmosferę towarzyskiego skandalu oprawioną w fortepianową muzykę, brzęk kieliszków, niespieszny stukot obcasów o marmurową posadzkę.

- Papierosa?

- Chętnie

- W wersji dla kotków, czy tygrysków?


Vincent wszedł między gości, odprawiając odwieczny rytuał gospodyń domowych. Zagadywał, wymieniał parę kurtuazyjnych uwag, zbierał wyrazy zachwytu lub oschłe deklaracje w rodzaju "moja stopa nigdy więcej tu nie postanie", sprawdzał czy goście się nie nudzą i mają co pić, po czym ruszał dalej.

- Subaryta? Serio? Myśli pan, że on to robi ze zwierzątkami?

Polowanie czas zacząć. Wyłowił wzrokiem siostry Callahan. Otylia - znana im już ze zdjęć, rozszczebiotana kokietka, oraz Modesta - ciemnowłosa, bardziej surowa, może nawet poważniejsza, z wyraźnym zamysleniem na twarzy, zupełnie inny typ urody.
Pogrążone w ożywionej rozmowie i najwyraźniej zaabsorbowane którymś ze zdjęć. Nic tak nie ożywia konwersacji jak dobry skandal i odrobina ektoplazmy. Vincent odkleił się od francuskojęzycznej grupki wiecznych studentów o niewyszukanym poczuciu humoru i pewnym krokiem ruszył w stronę ofiar.

- Są, rzeczy, których nie powinno się pokazywać w towarzystwie. Doprawdy skandal. Prosiłem, by tego nie wieszano, ale mój wpływ na to miejsce zdaje się topnieć z każdym dniem. Teatr żyje własnym życiem i coraz bardziej mnie przeraża. Zdjęcie? Och nie, nie mówię o tym nieszczęsnym duchu. Proszę spojrzeć na drugi plan. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że byłem w panien wieku, a te koszmarne wąsy naprawdę były wtedy modne. Przełom stuleci, wszystkim troszkę odbijało. Och, gdzie moje maniery. Poznały panie Amandę Gordon? - Zamilkł na chwilę obserwując zwyczajowy rytuał całowania powietrza wokół uszu i zapoznawczy szczebiot. Po chwili konwersacji w podobnym tonie, rzucił w stronę Modesty Callahan: - Uczyni pani zaszczyt starszemu człowiekowi i pozwoli ze sobą zatańczyć?

Ktoś wyszedł trzaskając drzwiami.

Ktoś zaczął śpiewać.

Ktoś rechocząc dołączył do tancerek.

Można było dostrzec pierwsze szkliste spojrzenia.

Noc była młoda, a bankiet zdawał się dopiero rozkręcać...


[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=mdwZV4Y95Nw[/MEDIA]
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 25-11-2010 o 19:46.
Gryf jest offline  
Stary 26-11-2010, 11:23   #97
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację


Gdy wylatywali praktycznie ściemniało się. Hiddink cieszył się, że dzięki nowoczesnej podróży lotniczej skrócą czas podróży o dwa dni. Widoki nieba, zachodu słońca, który gonili, jak i pogrążającej się w mrokach nocy ziemi był tak niesamowity, że Herbert podziwiał je z niemal otwartymi ustami. Słońce jednak szybko zaszło, zrobiło się prawie całkiem ciemno i … zimno. W swych optymistycznych kalkulacjach nie wziął pod uwagę tego, iż ziąb na wysokości kilku tysięcy stóp może być dotkliwy nawet w środku lata. Dostarczono im wprawdzie kombinezonów, ale ciągły wiatr w niewielkim tylko stopniu niwelowany przez owiewkę i brak jakiegokolwiek ogrzewania czynił podróż delikatnie mówiąc trudną. Po godzinie lotu Hiddink pożałował, że jednak nie wybrał pociągu, po drugiej miał już dosyć , po trzeciej miał ochotę wyskoczyć, a po czwartej było mu już wszystko jedno. Skulił się i szczękając zębami tępo patrzył przed siebie. Po wylądowaniu miał ochotę pocałować ziemię, zaraz po tym jak udusi pilota. Przemarznięty do szpiku kości szedł do kantyny zastanawiając się, czemu u diabła mijani żołnierze mu salutują. Wszystko wyjaśniło się dość szybko, gdy usługujący czarnoskóry Stewart, w lotnictwie najwyraźniej kontynuowano stare i dobre tradycje marynarki, spytał go:
- Co podać panie majorze?
- Byle co, byle ciepłe. – odparł spoglądając na swoje ramię.
No tak. Kombinezon miał naszyte dystynkcje. Hiddink nie bardzo się w nich rozeznawał, ale Garrett też miał coś naszyte.
Po posiłku legł na pryczy jak kłoda chcąc choć trochę odespać. Kolejny lot był bliźniaczo podobny do pierwszego, tyle że lecieli w dzień i widoki mieli lepsze. W pewnym momencie pilot odwrócił się i pokazując w dół krzyknął, chcąc przebić się przez wiatr:
- Missisipi.



Herbert spojrzał z nikłym zainteresowaniem, by powrócić do przegryzania kiełbasy, którą zabrał z kantyny. Zimno było nadal, ale na szczęście nie tak bardzo, jak nocą. Hiddink wtulony w kombinezon większość czasu przedrzemał. Trzeci dzień lotu spędził już jak rasowy pasażer. Gdy tylko samolot wzbił się w powietrze Herbert zasnął, by obudzić się dopiero przy lądowaniu. Pomimo tego i tak po przybyciu do San Francisco czuł się zmordowany i wymiętolony niczym koszula w chińskiej pralni.
Dość szybko odnaleźli hotel, który okazał się być w zasadzie robotniczą noclegownią. I nie tylko. Obok nich przeszedł jakiś typ o gębie naznaczonej śladem po cięciu jakimś ostrzem prowadzący na dodatek panienkę o aparycji nie nadającej się do pokazania w szkółce niedzielnej.
Hiddink podszedł do recepcjonisty i pomimo zmęczenia zdobył się na wysiłek wyciągnięcia zdjęcia Artura.



- Parę dni temu dzwoniłem do was i pytałem o Artura Hiddinka. – niespiesznie w ślad za fotografią wyciągnął dziesięć dolców. – Widziałeś go może?
- Może … -
odpowiedział mężczyzna, a Herbert poznał jego głos, to był ten alfons, a którym rozmawiał przez telefon.
- Ale tamten nie był tak elegancki i miał brodę. – kontynuował mężczyzna sięgając po fotografię i dyskretnie, acz zręcznie chowając banknot.
Herbert wyciągnął kolejny, by dostarczyć do mózgu palanta potrzebnej lecytyny.
- No to raczej był on. –
stwierdził gnojek po zażyciu papierowego lekarstwa. - Ale zarośnięty i jakby troszkę starszy. Był tutaj kilka dni temu ale nie zatrzymał się na noc
- Pojawia się tu czasem? –
Herbert czuł się podwójnie zmęczony musząc rozmawiać z tym padalcem
- Nie widziałem go później. No ale ja tutaj jestem 10-12 godzin góra.
- A kiedy będzie Twój zmiennik?
- Za pięć godzin.
- Palisz? –
spytał nieoczekiwanie Hiddink.
- Jasne.
- To cygaro dla Ciebie. Jak zobaczysz tego mężczyznę daj mi znać. –
powiedział wręczając mu podarunek. – A teraz daj nam pokój byśmy mieli gdzie zostawić graty.
- Się wie, koleś.
Po pięciu godzinach, które Herbert spędził na odpoczynku i posilaniu się sajgonkami w Chinatown przyszła kolej na rozmowę, która jak miał nadzieję rzuci więcej światła na sprawę miejsca pobytu Artura.
Recepcjonista przywitał go słowami po których Hiddink od razu go nie polubił zaliczając tym samym do grupy drobnych cwaniaczków.
- Kumpel powiedział że dajecie dolary?
- Za informacje, o ile powiesz coś czego nie wiemy. -
Herbert wyciągnął zdjęcie Artura. - Widziałeś go?
- Tak. Ale był zarośnięty.
- Często przychodził? Wiesz może gdzie się zatrzymał?
- Był tutaj wczoraj. Czekał na jakiś telefon ze dwie godziny. Małomówny i nieco dziwny typek. Ale nieszkodliwy. Winny jest wam pieniądze?
- Nie. Chcę z nim tylko porozmawiać. Nie wiesz nic więcej? Gdzie można go szukać?
- Nie wiem. Ja nie ksiądz, by wiedzieć. Ale moim zdaniem to jakiś załogant. Bo słyszałem coś, że gadał, że czeka na statku. Nie to, bym podsłuchiwał, o co to, to nie. Po prostu mówił głośno. Prawie krzyczał.
- A wykrzyczał nazwę statku? -
spytał Hiddink kładąc na kontuarze 20 dolarów.
- Niestety nie. - mruknął zszokowany sumą portier bojąc się wyraźnie, że minie go okazja zarobienia - Najwyraźniej jego rozmówca wiedział o jaki statek chodzi. Ale mam propozycję. Mogę zanotować telefon do panów i zadzwonić, jakby facet się pokazał. Zatrzymam go pod jakimś pretekstem czy coś.
- Na razie zainstalowaliśmy się tutaj. –
odpowiedział Hiddink spoglądając pytająco na Garretta. Wyczerpały mu się póki co pomysły. Może fachowiec będzie wiedział co robić.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 29-11-2010, 00:39   #98
 
zodiaq's Avatar
 
Reputacja: 1 zodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodzezodiaq jest na bardzo dobrej drodze
Stukot metalowych kół początkowo wywołujący irytację stał się częścią "świata" w jakim Lynch się znalazł...po kilku godzinach w zamknięciu czuł jakby znajdował się w całkowicie innym wymiarze, ten wagon pełen skrzyń i kół zębatych stał się czymś w podobieństwie Bostonu...Ameryki... całego świata, ze swoim własnym ekosystemem, prawami fizyki i cholernie nużącym turkotem kół...tak, Leo zaczynał powoli wariować z nudów...

*

Przez szpary między deskami, nieśmiale przebijało się światło słoneczne.
Głosy...to co usłyszał przepełniało go zarówno ulgą, bo w końcu mógł wyjść z tej klatki, jak i przerażeniem...złapał się na tym, że tak naprawdę nie ma żadnego planu ucieczki...
- Uspokój się...myśl o czymś normalniejszym - syknął sam do siebie wychodząc ze skrzyni w której chciał się wydostać z więzienia.
Zgrzyt drutu i wrota stanęły otworem, do środka weszło dwóch mężczyzn, jeden straszliwie fałszując podgwizdywał jakiś nieidentyfikowalny kawałek.
Pierwsza taczka opuściła wagon, a do środka wtoczyło się kolejnych czterech tragarzy...to była jego szansa. Wymknął się tuż za plecami ostatniego z wychodzących mężczyzn, smród i wysokie budynki wgłąb lądu - dwie rzeczy, które rzuciły się od razu przy określaniu miejsca w jakim się znajduje.
Statek - "Big Fred" stał zacumowany w odległości około 20 metrów od pociągu, mężczyźni wjeżdżali z taczkami przez stalowy trap, po którym wchodziła na pokład przeraźliwie znajoma postać...
"No...skąd go znasz Leo?"
Brodacz jedynie przepełzł wzrokiem po pracownikach, po czym zniknął na górze. Żarówka się zaświeciła...zdjęcia u Hiddinka, to był ten sam brodacz - pop, którego widzieli na zdjęciach po pogrzebie Angeliki.
Bez zbędnych hałasów "oderwał się" od kolumny ładowaczy, którzy nawet go nie zauważyli. Kilka minut kluczenia między setkami kontenerów i magazynów, aż w końcu oczom ukazał się zbudowany z czerwonej cegły, smukły budynek.
"Kapitanat portu Nowy York"

*


- Wiesz...naprawdę chciałbym wiedzieć dokąd wybiera się ten... wielki fred - mruknął przesuwając po gładkiej ladzie dziesięć dolców. Mężczyzna za kontuarem ubrany w elegancki garnitur kompletnie nie pasujący do otoczenia podniósł brew, po czym nieco nerwowo chwycił papierek i wepchnął go do kieszeni, po czym podszedł do metalowej szafki na dokumenty. Po chwili przewracania teczek wyciągnął jedną z nich...

*

- Piwo...jakiekolwiek macie...gdzie tu jest telefon? - barman w odpowiedzi przetarł kufel i wskazał na automat stojący w rogu pomieszczenia.

-Lafayette?
-Taaak - wyraźnie byl zmęczony, w słuchawce słychać było skrywane ziewnięcie - Kto mowi?
- Lynch - odchrząknął - dostałeś wiadomość?
- Tak. Nic ci nie jest? Gdzie jesteś? - mężczyzna wyraźnie się ożywił.
- W Nowym Yorku po całonocnej jeździe w wagonie wyładowanym sprzętem Kurtuba...ale mniejsza o mnie, Kurtuba wywozi ten sprzęt i kilka innych rzeczy poza kraj...statkiem, najpierw Marsylia, a później Aleksandria...na dodatek przy załadunku widziałem tego brodacza ze zdjęcia, które widzieliśmy u Hiddinka.
- Hiddink i Garrett są w San Franciso, ale w Nowym Yorku jest człowiek, który zlecił Garrettowi robotę. Jason Brand. Jakbyś potrzebował miejsca na odpoczynek.
- Zatrzymam się u brata, teraz posiedzę trochę w tym porcie i postaram się coś wypatrzeć...
- Dobra. Nie ryzykuj niepotrzebnie.
- Masz może telefon do tego...Branda? Muszę z nim pogadać.
- Chopp ma. Zadzwoń za godzinę.
- Ok....jak występ?
- Jeszcze odpoczywam. - zaśmiał się Lafayette.

Piwo było mniej plugawe niż się tego spodziewał...

*


Wieczór w Nowym Yorku to interesujące zjawisko...najprawdopodobniej dlatego iż Leo był tutaj jeden jedyny raz - przy przeprowadzce swojego brata.
- Jasne, wpadaj, ale cholera, co ty robisz w Nowym Yorku?! Myślałem, że już się poddałeś i biegasz z kagańcem po Bostonie.
- W końcu mam przerwę...studia... nie pamiętasz?
- Taa, rozumiem rozumiem.
Ot cały Michael - idealista próbujący w czasach totalnej industrializacji wykrzesać ze społeczeństwa krzty artyzmu.

Mieszkanie, w porównaniu do klitki studenta było ogromne - cztery pokoje plus łazienka, przestronne, pełne światła i taras. Wszystko za sprawą "mecenasa" jak to zwykł mówić o swoim sponsorze Michael - udało mu się namówić jakąś starą wdowę przy kasie do sponsorowania jego "sztuki", czyli mieszkania, wystaw itd.

- Napijesz się czegoś?
- Cokolwiek, byle pomogło mi zasnąć - wymamrotał Leo opadając na fotel.
- No...nieźle się sponiewierałeś...jak się tu dostałeś?
- Nie chcesz wiedzieć...
Wódka była lodowata.
- Drugi po lewej - wskazał wpychając się w fotel Douglasa. W pokoju było ciemno, jednak łóżko "emanowało" swoim ciepłem i...łóżkowością, wlał w siebie zawartość kieliszka, wsadził do niego kawałek papieru, po czym osunął się na miękkie posłanie.

Kłąb czarnych włosów wyłonił się zza drzwi:
- Mic...ktoś jest w moim pokoju - lekko spanikowany, aczkolwiek miły głos należący do współlokatorki Michaela, Leo słyszał jedynie w swoim śnie...o ile jego zmory można było nazwać snami...
 

Ostatnio edytowane przez zodiaq : 29-11-2010 o 16:44.
zodiaq jest offline  
Stary 29-11-2010, 10:17   #99
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny
Co można powiedzieć o podróży bombowcem?

Jedno. To, że jest to coś co trzeba jak najszybciej zapomnieć. Zapomnieć, zwłaszcza jeśli mam zamiar dać się włożyć jeszcze raz w to żelazne ciężkie jak samo piekło pudło, mogące w każdej chwili runąć w dół a do tego robiące z ciebie kurczaka w chłodni u Sama Nevilla przy Dziewiątej.

Zapomnieć.

Dopiero w hotelu, przepraszam - może raczej powinienem dostawić cudzysłów, tak, na pewno - w "hotelu" poczułem się jak w domu. A właściwie nie jak w domu. Jak w pracy.

Jeśli ktoś robiłby ranking podłych spelun zbierających pod siebie szumowiny niczym kwoka młode i jeśli udałoby się ustalić przeciętną, miejsce w którym ostatecznie zatrzymaliśmy się z Hiddinkiem byłoby jakoś nad kreską. Nic nadzwyczajnego, mieszanina baraku dla robotników i burdelu. Wzbogaciłem się o nowe doświadczenie: mianowicie tego typu miejsca wyglądały tu dokładnie tak samo jak te z drugiego końca kontynentu i rządziły nimi dokładnie takie same prawa. Zasrane chińskie żarcie też smakowało tak samo, żółtki pewnie robią je identycznie w każdym zakątku świata. Właściwie napełniło mnie to swego rodzaju otuchą, bo był to świat w którym umiałem funkcjonować. W odróżnieniu jeszcze od tego, w którym po ulicach biegały pieprzone mutanty.

Paliłem papierosa. Gęstości dymu jaki panował w tym miejscu i tak chyba nie można było już zwiększyć. Przyglądałem się bez słowa, jak za pomocą najlepszego tłumacza świata Hiddink dogaduje się z przedstawicielami lokalnej fauny. Dobrze sobie radził, widać było od razu że zawodowo zajmuje się dogadywaniem się z ludźmi. Mimo to i tak pewnie mają nas za gliny. Czasem to nawet i dobrze. Ja tylko słuchałem, patrzyłem na ręce i na twarze. Zwykle milcząc łatwiej skupić się na rozpoznaniu, czy ktoś kłamie. Wrażeniami postanowiłem podzielić się z Herbertem, gdy już będziemy mieli chwilę spokoju.

Gdy już najbliższa szumowina stała od nas dalej niż na odległość kija, zwróciłem się do Hiddinka.

- Dobra robota. Zaczniemy od tego statku. Muszę pożyczyć od Ciebie tę fotkę, a najlepiej byłoby jakbym miał na przyszłość odbitkę. Pójdę powęszyć na nabrzeżu, marynarze i załadunkowi mają to do siebie, że jeśli akurat nie są zalani w trupa to są bardzo spostrzegawczy. A ja znam ich język. Port to zawsze swego rodzaju mały świat, ludzie znają się z widzenia. Ty się lepiej na razie tam nie pokazuj, jeśli przypadkiem pojawiłby się tam Artur i cię tam ze mną zobaczył - mogłoby to pomieszać nam szyki. Póki co mam nadzieję, że ktoś będzie wiedział na którym to statku jest zaokrętowany taki to a taki typek, który musiał nie raz kręcić się po porcie.

Naciągnąłem na siebie płaszcz, założyłem kapelusz. Położyłem dłoń na klamce, bojąc się nacisnąć ją mocniej - drzwi wyglądały na takie, co mogą się rozlecieć w każdej chwili. Po chwili poczułem powiew wiatru na mojej twarzy, co skojarzyło mi się od razu z wciąganiem dymka. Wsunąłem dłoń do lewej kieszeni po nową paczkę.

- Herbert...?- zapytałem jeszcze w progu.
-?
- Też miałeś sraczkę po tych sajgonkach?
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "
arm1tage jest offline  
Stary 30-11-2010, 09:59   #100
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Walter Chopp



Boston, wieczór 8 lipca 1921 r



Hieronim zatrzymał się w końcu przy jakimś starym grobowcu, którego bryła majaczyła jako plama ciemności w spowijającym was mroku. Mimo lata noc wydawała ci się wyjątkowo chłodna. Ciało pokrywała ci gęsia skórka. Bałeś się. Mimo obecności Hieronima, bałeś się jak cholera.

- Usiądź tam – powiedział Wegner pozornie spokojnym tonem, lecz i on wydawał się być lekko wystraszony. – I nie opuszczaj kręgu, który wokół ciebie zrobię. Miej broń w pogotowiu i gdyby .. coś poszło nie tak, ratuj się.

Te słowa zdecydowanie nie dodały ci odwagi.

Zająłeś wskazane miejsce. Chłodną, kamienną, spękaną płytę nagrobkową. Hieronim rozsypał wokół ciebie sól i kuśtykając wokół grobu wyrysował nią owal. Następnie, inkantując jakieś ponuro brzmiące słowa zapalił niewielką świecę o dziwnym zapachu i wstawił do niewielkiego znicza. Potem wyjął kolejne przedmioty z niesionej torby. Coś, co wyglądało w słabym blasku jak niemowlęca czaszka, lub czaszka psa, w każdym razie czaszka oraz nabyty przez ciebie słój z krwią.

Otworzył zamkniecie i wokół rozszedł się odór zepsucia, przypominający „ziemię niczyją „ pomiędzy okopami, gdzie zalegali polegli żołnierze jednej i drugiej strony. Niemiłe wspomnienia powróciły niechciane.

Hieronim wylał krew na ziemię, wypowiadając dziwne słowa z siłą i zacięciem, które powodowało, że czułeś dziwaczny niepokój:

Llac htaed reah doh, lla uoy tsniaga hyaed, stiawa lleh serif eht ni natas...

Hieronim mówił dalej wykonując przy tym dziwne ruchy ręką. Czy to tylko wyobraźnia, czy faktycznie usłyszałeś coś szeleszczącego gdzieś niedaleko.

Stiawa lleh fo serif eht ni natas. Etah htiw kcatta snomed . Ratla ym nopu tsul, God fo ylimaf eht, Hcruhc elbeef eht, Tseirp eht hsurc. Hcruhc elbeef eht, Tseirp eht hsurc – dziwaczne, nieludzkie słowa wypowiadane prze Hieronima brzmiały jak warkot jakiegoś stwora.

Czy naprawdę takie dźwięki mogły wydobyć się z ludzkiego gardła? Szczerze w to wątpiłeś. Owszem, język niemiecki był gardłowy i brzmiał twardo, lecz te słowa ... te słowa bardziej pasowały do zwierzęcego pyska, niż ludzkich ust. Niektórych z nich po prostu nie dało się wymówić. Hieronimowi przychodziło to jednak z przerażającą, naturalną łatwością.

- Semalf S'natas ni ehtirw, Lleh sdrawot ssroc eht gninrut, Tseirp yloh eht hsurc, Hcruhc eht kcatta ghul – dokończył Hieronim upuszczając sobie odrobinę krwi i tym samym najpewniej zamykając rytuał.

Przez chwilę nic się nie działo. Zapanowała cisza. Nawet świerszcze w trawie zamilkły jakby w ... oczekiwaniu.

- Przygotuj się – szept Hieronima był tak nienaturalny, że o mało nie jęknąłeś ze strachu.

I wtedy ujrzałeś jakiś kształt wynurzający się z ciemności. Zgarbiona, pokraczna sylwetka, tak nieproporcjonalna i obca, że nie mogła należeć do człowieka. Błysk żółtych ślepi, fragment wydłużonego jak u hieny pyska. Serce zabiło ci jak szalone. Miałeś wrażenie, że zaraz wyrwie się z piersi.

Ghoul zatrzymał się tuż przed Hieronimem, który wyciągnął przed siebie dłoń z palcami wyprostowanymi. Bestia pochyliła łeb – dopiero teraz zorientowałeś się, że potwór jest przynajmniej o dwie głowy wyższy od Hieronima i na pewno ze dwa razy cięższy. Boże! Jak takie coś mogło poruszać się tak zwinnie. Ghoul obwąchał dłoń profesora a potem odchylił łeb i wydał z siebie przeciągłe prychnięcie. Wyraźnie widziałeś lepką mgiełkę oddechu wydobywającą się z jego pyska i krople spienionej śliny. Hieronim ani drgnął, odpowiedział jednak podobnym warkotem, nie mniej przerażającym.

Szybko zorientowałeś się, ze ghoul nie był sam. Że przybyło ich więcej.

Jeden wskoczył na szczyt sarkofagu, przy którym Hieronim odprawiał swoją ceremonię. W zszarganym płaszczu, przycupnięty niczym gargulec, w ciemnościach z powodzeniem mógł zostać wzięty za żebraka. Gdyby nie widoczny w migotliwym blasku lampionu pysk, kopyta i te straszliwe ślepia.

Dwa kolejne zaszły was z boku.. Jeden stanął tuż obok kręgu z soli. Widziałeś wyraźnie jego diabelski pysk i poruszające się nozdrza.

Bijący od stworzeń smród gnijącego mięsa wwiercał się w twój nos z intensywnością porównywalną jedynie z okopami Wielkiej Wojny.

Tymczasem Hieronim najwyraźniej został zaakceptowany. Nie wiesz o czym rozmawiał z ghuolem, lecz w pewnym momencie stworzenia skoncentrowały swoją drapieżną wolę na tobie. Czułeś to! Niemal fizycznie! Możliwe, ze w tej chwili Hieronim targował się o twoje życie. Możliwe też, że twoje życie stanowiło zapłatę. Niczego nie mogłeś być pewien, póki ta szalona noc się nie zakończy.

W końcu jednak ghoule, jeden po drugim odwracały się i znikały w ciemnościach cmentarzyska.

- Możesz wyjść z kręgu – powiedział Hieronim bardzo cicho i bardzo słabym głosem. – Wynośmy się stąd. Opowiem ci wszystko później. Rano. Jak zrobi się jasno i słonecznie.

W milczeniu, podtrzymując Hieronima pod ramię, opuściliście cmentarz. Ciało Niemca wydawało się wyjątkowo kruche pod płaszczem. Czułeś, że cokolwiek zrobił tej nocy, musiał odpocząć.

I nie wiesz czemu, ale wydaje ci się, że mieliście oboje wiele szczęścia.

Oczyma wyobraźni kształtowałeś sobie wizerunek tych piekielnych stworzeń budując go na tym, co widziałeś w księgach i publikacjach z jakimi jakiś czas temu się zapoznałeś.

Nic jednak nie przygotowało cię na szok, jakiego doznałeś na widok tych monstrów. Były plugawe i zdeformowane ponad ludzkie wyobrażenie. I tylko szaleniec mógł myśleć o świadomych kontaktach z nimi, mieszkaniu wśród nich, czy też ... staniu się jednym z nich.

Zaiste.

Tylko szaleniec.

Leonard Lynch

8 lipca 1921, Nowy York, przed południem

- Leo, to Chelsea Yellow, Chelsi to mój brat Leonard. Nie pachnie najładniej, ale jak się wykąpie i coś zje, zyska na towarzyskości. Zobaczysz.

Sugestia była nad wyraz oczywista.

Pół godziny później kończyłeś jedzenie i przebrany w ubrania brata czułeś się zdecydowanie lepiej.
Chelsi okazała się być dość wygadaną i wesołą dziewczyną. Szybko dowiedziałeś się, że jest artystką. Dokładnie tancerką kabaretową. Takie dziewczyny podchodzą do życia dość niefrasobliwie, lecz twojemu bratu to nie przeszkadzało, więc nic nie mówiłeś. Była dość ładna, na ile potrafiłeś to ocenić.

Po krótkiej konwersacji szedłeś spać.

8 lipca 1921, Nowy York, późny wieczór

Zakraść się na teren portu nie jest trudno. Wystarczy odrobina chęci, roboczy strój i obserwowanie portowców wychodzących przez dziury w płocie po coś do picia lub papierosy. Miejsca, w których robotnicy ciężko tyrają na swój kawałek chleba, nie różnią się tak bardzo od siebie.

Obserwacja „Big Freda” jest już nieco trudniejszym zadaniem. Musiałeś poszukać jakiegoś miejsca, w którym nie będziesz zanadto rzucał się w oczy. Na szczęście półmrok i mnogość kryjówek – stert skrzyń, hałd węgla, zwojów drutu i tym podobnych towarów – dawała spory wybór możliwości.

Wypoczęty, z kanapką w ręku, siedziałeś i obserwowałeś. Przez długie dwie godziny nic się nie działo, ale około dziesiątej wieczorem przy samym okręcie zrobiło się pewne zamieszanie. Podjechał czarny ford T z którego wysiadł znany ci już brodacz i jakiś mężczyzna w garniturze i letnim prochowcu, który rozejrzał się czujnie wokół i zapalił papierosa. Byłeś zbyt daleko, by dobrze przyjrzeć się jego twarzy, a podejście blizej obarczone było sporym ryzykiem.

To, że „Wielki Fred” szykuje się do opuszczenia portu było dla ciebie bardziej niż oczywiste.

Na pokładzie trwała bieganina. Na nabrzeżu znany ci już brodaty duchowny obgadywał chyba ostatnie szczegóły z kimś, kto najwyraźniej był kapitanem statku. Ostatni uścisk ręki i kapitan zaczął wracać na pokład. Brodacz zabierał się do samochodu, kiedy palący papierosa mężczyzna spojrzał w stronę twojej kryjówki, położył rękę na ramieniu duchownego, cisnął niedopałkiem na betonowe nabrzeże i niespiesznym krokiem ruszył w twoją stronę.

Serce zabiło ci szybciej. Mężczyzna był wysoki i szczupły i emanował jakąś fizyczną drapieżnością. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i zapewne odkryje twoją obecność....


Herbert J. Hiddink

San Francisco, 9 lipca 1921r

Przynęta została rzucona w mętną toń. Leżałeś na skrzypiącej pod twoim ciężarem pryczy wsłuchując się w śmiechy dobiegające przez cienką, gipsową ścianę. Męskie i kobiece głosy. Rozbawione. Nietrzeźwe. A za oknem jeszcze jasno. Nawet cienie nie wydłużyły się zanadto.

Wstałeś. Łóżko zaprotestowało jękliwym dźwiękiem sprężyn. Podszedłeś do małego okienka, z którego widziałeś jakiś obdrapany budynek po drugiej stronie ulicy i sterczące za nim portowe dźwigi i suwnice. A także maszty statków stojących na kotwicy lub zacumowanych przy nabrzeżu. Przeczucie, czy ojcowskie serce, mówiło ci, że na jednym z nich siedzi Artur. Artur, którego musiałeś odnaleźć i przekonać lub zmusić siłą, by wrócił z tobą do domu.

Słyszałeś odległe, metaliczne dźwięki pracujących maszyn w niedalekiej stoczni. Widziałeś nawet fragment budowanego na pochylni okrętu. Maleńkie sylwetki robotników budujących jego kadłub z tej odległości wyglądały, jak owady, które obsiadły jakiegoś kolosa. Nie wiedzieć czemu, lecz twoje myśli podążyły w stronę abstrakcyjnych rozmyślań o maleńkości człowieka przy ogromie niezapomnianego wszechświata. Garrett miał rację. Sajgonki chyba nie były najlepsze.

Zaciskałeś pięści do bólu z bezsilności i lęku. Tylko to teraz ci pozostało. Czekać. Nauczyć się cierpliwości. I czekać. Aż Dwight wróci z portu z dobrymi informacjami

Dwight Garrett

San Francisco, 9 lipca 1921r, wczesny wieczór

Znów w siodle. Z lekko obolałym brzuchem i inną częścią ciała. Ubrany w roboczy drelich spacerowałeś po porcie próbując zapamiętywać nazwy statków, bandery i twarze załogantów, jeśli jacyś krzątali wokół statków.

Port we Frisco jednak różnił się od tego znanego ci z Nowego Yorku. Owszem – panował w nim ten sam ruch i krzątanina, którą znałeś z Wielkiego Jabłka. Owszem, ładowano i rozładowywano okręty, tankowano paliwo do baków, czyszczono burty i pokłady. Jednak była znaczna różnica.
Port w San Francisco zdominowali kolorowi. Żółci i Czarni. Klnący, palący i narzekający jak biali, ale tych ostatnich było tutaj zdecydowanie mniej. Słyszałeś niepokojące pogłoski, ze w San Francisko wydano nawet licencję detektywa jakiemuś Murzynowi! Patrząc na kolorowe, spocone twarze harujących w porcie ludzi byłeś gotów w to uwierzyć.

Mimo zbliżającego się zmroku wyładunek i załadunek nie ustawał. Dźwigi, żółtki i czarni, nadal przenosili skrzynie, worki i pakunki. Pociągi i ciężarówki wwoziły i wywoziły kolejne towary. Faktycznie. Port był ważną arteria każdego miasta. Życiodajną strugą wypływały i wpływały tutaj towary potrzebne miastu do przetrwania.

W końcu zobaczyłeś znajomą nazwę. „Blue Monkey”. Jeden z frachtów, który wynajął Kuturb zgodnie z dokumentami, które rozszyfrował Chopp. Niezbyt duży tramp, wciśnięty między dwa zdecydowanie większe okręty. Łuszczący kiedyś niebieską farbę i najwyraźniej pamiętający lepsze czasy.

Trapu pilnował mocno zbudowany i śniady mężczyzna. Głowa opleciona czymś na kształt turbanu, surowe spojrzenie i pewność siebie awanturnika. Typ bandziora, ochroniarza lub żołnierza. Hindus lub ktoś z tego kręgu kulturowego.

Poza nim stojącym przy trapie juz na pokładzie, na statku nie dostrzegłeś nikogo. Najwyraźniej jednak hindus czekał na kogoś lub na coś.

Przeczucie mówiło ci, że jeśli młody Hiddink gdzieś się zadekował, to prędzej czy później pojawi się na „Blue Monkey”.


Amanda Gordon

8 lipca 1921, Boston, późny wieczór

Dzień był długi i może dlatego czułaś się zmęczona.

Najpierw spotkanie z Wagonowem, potem przygotowania do spektaklu w „Tatrze Magicznym”, a potem sam spektakl. Przedstawienie, o którym nie wiedziałaś co sądzić. Groteskowi aktorzy, obrazoburcze słowa piosenek, ciężkie opary zapewne opium osnuwające widownię. Dym, od którego umysł stawał się dziwnie lekki, a ciało ciężkie.

Wielu ludzi było wzburzonych występem. Nie dziwiłaś się im. Przedstawienie bez wątpienia zrodziło się w chorym umyśle. W szalonym, brudnym, wstrętnym i odrażającym mózgu szaleńca. Sama nie wiesz czemu „Tiger Lillies” tak bardzo cię zniesmaczyły, że aż miałaś ochotę wyjść.

Jednak Lafayette nie po to ryzykował swoją karierę i losy swojego teatru, abyś ty teraz zawiodła. Przełamałaś się i przedstawiona atrakcyjnej Otylii Callahan rozpoczęłaś „salonowe podchody”, podczas gdy Vincent porwał do tańca jej starszą siostrę.

Otylia miała jedną zaletę. Skupiała wokół siebie mężczyzn. Zlatywali się wokół niej, niczym ćmy do lampy. Prawili komplementy, śmiali się z jej żarcików, rzucali niedwuznaczne propozycje, a ona chichotem i trzepotaniem rzęs wzbudzała w nich płomień i żar.
Jako druga kobieta mogłaś ocenić. Otylia była mistrzynią w uwodzeniu. Pod pozorem niewinności, gładkich słów i nieśmiałych uśmiechów skrywała się prawdziwa pożeracza męskich serc. I nie tylko męskich. Jej tajemniczy, wręcz mistyczny urok, działał również na kobiety. Bez wyjątku. Także na ciebie.

Do tego stopnia, że czując zapach jej perfum – charakterystyczną, mocna lecz przyjemną dla nosa kompozycję kwiatową – zaczęłaś zastanawiać się, jak miękkie przy pocałunku są jej kształtne usta. Jak jędrne ciało skryte pod wizytową kreacją.



Bez wątpienia Otylia miała w sobie coś zmysłowego. Coś, co zaczynało działać również na ciebie. Jakąś drapieżną, lecz nie narzucającą się seksualność.

Do domu wróciłaś późną nocą. Zmęczona, lekko podpita, z niespokojna głową.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 30-11-2010 o 10:14.
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:39.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172