Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-11-2010, 23:59   #66
Jakoob
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Ciemne dno lufy hipnotyzowało. Otchłań śmiercionośnej strzelby przyciągała do siebie niczym Thel w prześwitującej halce. Nic z tego wyboru nie mogło skończyć się dobrze. Prosty stał więc zmrożony obserwacją. Przeklnął głucho i zacisnął bezwładnie pięści. Knykcie zbielały, przybierając trupą barwę. Ignorował ból. Ból pozwalał mu zachować trzeźwość myślenia.
Szybkie spojrzenie. Trup, nieznajomy, noga, strzelba, twarz. Zero przypadku. Dał się podejść jak głupiutka mysz do klatki z serem. Co go zwiodło? Czy to nie naiwna, wyśmiewana w żartach, ciekawość świata, czy totalne przywiązanie do marzeń i abstrakcji w brudnym i szarym świecie?

Burke przełknął głośno ślinę. Wydawało mu się, że drwiący uśmieszek dziecka pustyni przybrał jeszcze ostrzejsze barwy. Na pewno krzyknąłby, gdyby nie gardło, które ściśnięte imadłem emocji, nie pozwalało wydobyć żadnego dźwięku.

Patrzył z bezradnością jak obcy znajduje apteczkę i z zachłannym wzrokiem odkłada na kupę swoich klamotów. Poczuł, jak do oczu napływają łzy. Tłumił je ostatkiem sił, choć wiedział, że zaczerwienione białka oczu, pokryte w tej chwili cienkimi nitkami krwistych żyłek, doskonale zdradzają jego stan.

Stał jak oniemiały, gdy nieznajomy wręczał mu ponownie jego ubrania i podstawowy ekwipunek. Drżącymi dłońmi pakował to wszystko do plecaka, patrząc się kątem oka na oprawcę. Był pewny, że zarobi zaraz obuchem w potylicę. I nagle przyszło mu do głowy, czy aby nie rzucić się na chwilowego Pana. Miałby szansę! Zaskoczony, nie byłby w stanie się obronić… Lecz sam doskonale wiedział, że nawet, jeśli miałoby to racjonalne uzasadnienie, nie odważyłby się na taki czyn. Nie był bohaterem. Ukrywał to przed światem ludzi, ale w głębi siebie doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Skończył pakunki. Wyprostował się pod czujnym spojrzeniem nieznajomego i potulnie spuścił głowę. Na tembr głosu kanibala przechodziły go dreszcze.

- W-w-wiesz… To znaczy, czy widziałeś może, czy wiesz, gdzie… którędy… poszła taka większa karawana? – Prosty już nawet nie starał się udawać luźnego. Dolna warga drgała mu jak rozczarowanemu albo przestraszonemu dziecku.

- Tam – rzucił krótko gestykulując przy tym krótkim ruchem dłoni. – Tam poszli – powtórzył. – Sporo ich było, miastowy. Kilka wozów, dziesiątki piechoty. To wszystko?

W innej sytuacji postawiłby się, czując zaczepny ton. Jakby miał ogon, na pewno podkuliłby go teraz i wycofywał się powoli.

- Dz-dzięki. – rzucił i cofnął się, potykając o wystający większy odłamek skalny. Czuł się zbrukany i pokonany. I poniżony. Przyjdzie mu jeszcze pożałować ostatniej decyzji.


***

Odniósł wrażenie, że nikt nie zauważył niedawnego zdarzenia. Buźka, Dang i Enola zachowywali się zupełnie normalnie. Chyba nawet nie zainteresowali się Prostym na więcej niż krótką chwilę. Po powrocie wskazał kierunek wskazany przez nieznajomego i rozłożył swoje legowisko bliżej Fedd’a. Otulił się szczelnie kocem kładąc się w pozycji embrionalnej i starał się zapomnieć o dzisiejszym dniu. Albo mu się wydawało, albo przez chwilę poczuł na sobie troskliwe spojrzenie Buźki.

Obudził się pierwszy. Bał się otworzyć oczu. Dobrze mu było w szczelnej otulinie, przy budzącym się do życia słońcu. Poprawił ułożenie podłoża, pomruczał i z powrotem zamknął oczy.

Ponownie uniósł powieki dokładnie w tym samym momencie, gdy Dang i Enola zbierali się do ostatecznego wymarszu. Byli już całkowicie spakowani, ich plecaki i bagaże leżały oparte o zimne, zacienione skały. Rozmawiali między sobą cicho, robiąc przy tym dwuznaczne miny. Pewnym było, że wyruszą lada moment.

Pożegnali się bez zbędnych kurtuazji. Z Dangiem uścisnęli sobie rękę, było to jednak na tyle bezpłciowe, że nie miało żadnego wyrazu. W kierunku Enoli dygnął jedynie głową, po czym dwoje podróżników ruszyło na południe.


***
Nie odczuwał pustki. Wciąż w pamięci miał wydarzenia dnia wczorajszego. Myśli te prześladowało chemika nieustannie, nie dając skupić się na konkrecie. Nie dane mu było odczuć straty dwójki przewodników. Mistrza i adepta, żyjących we własnym świecie, wyizolowani od grupy. Nie miał wątpliwości, że odnajdą właściwy trop.

Ruszyli leniwie tą samą drogą prowadzącą do Bluff. Burke z ciekawości próbował znajdować ślady ich poprzedniego przejścia i musiał przyznać, że nie było to zajęcie łatwe. Kiedy szedł tak zamyślony, wpatrzony we własne stopy jakby znajdowały się tam tajemnice wszechświata, usłyszał głos. Głos wybitnie znajomy. Głos Viggo.

- Viggo! - krzyknął Burke i zrzucając plecak, pobiegł w kierunku znajomego. W ręku pozostał mu jedynie średniej długości podróżny kij. Nie było czasu na zastanowienie. Mógł rozmyślać nad plusami i minusami, nad perspektywą własnego bezpieczeństwa, ale nie to było w tej chwili istotne.

Stanął przy Skurwielu. Dopiero teraz przyjrzał się istotom wyłażącym z cienia. Głośno przełknął ślinę i zawahał się na moment.

- Trzymaj! Szybko! - krzyknął, wysuwając kij przed siebie. Żeby dosięgnąć do Viggo, Prosty musiał wychylić się mocno do przodu. Ciężkie, zlepione włosy przysłoniły mu prawie cały widok.
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]
Jakoob jest offline