Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-11-2010, 09:34   #68
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Chciał się stąd wyrwać jednak nie za cenę życia. Alice było znacznie lepszą perspektywą niż Bluff… wszystko było tam lepsze, nawet lepszą nosiło nazwę. A najlepsze było to, że tam go nie było – a może tylko to było dobre w tym wręcz legendarnym mieście. Niemniej nie zmieniało to faktu, że Mitch nie chciał skończyć swojej wędrówki gdzieś w połowie drogi. Samotna podróż równała się z porażką. Zbyt duża grupa też to zagwarantowała. Kilka osób, potrzebował trzech do pięciu chętnych mających głowę na karku i parę w nogach. Tylko tyle i aż tyle… Po odejściu Viggo zrobiło się żałośnie, trochę się rozczarował z drugiej strony jednooki ewidentnie miał kłopot z udowadnianiem światu jaki jest zajebisty. Samotna podróż za zmotoryzowanymi porywaczami. WOW laski mają już mokro! Trochę heroicznie ale szans powodzenie mniej niż zero, szans na utratę życia „za dużo”. Mitch nie miał problemu z rzeczywistością, w większości przypadków był w stanie ją zaakceptować. W większości przypadków nie czuł się na siłach jej zmieniać… może jeszcze trochę modyfikować ale wywracać do góry nogami to zdecydowanie nie dla niego. Viggo polazł i Mitch nie miał zamiaru go zatrzymywać. Bo po co? Jak siostra go nie powstrzymała to tym bardziej on.

Chcąc nie chcąc miał więcej czasu na przygotowania i próbę werbunku. Wyprawę do Alice tłumaczył przede wszystkim poszukiwaniami porwanych – przecież to właśnie tam najwięcej będzie się można dowiedzieć, kto mógł za tym wszystkim stać. Chętnych było jak na lekarstwo, początkowo nawet słyszał odpowiedzi w stylu „no… nie wiem”, „może” albo „pomyślę, o tym” jednak z dnia na dzień coraz częściej było pukanie się po głowie a na koniec nawet jakieś wybuchy złości. Bluff leżało na kolanach i kwiczało. Mieszkańcy powoli pokazywali, że są tylko ludźmi… powoli rozglądano się za czarownicą.

***

Któregoś dnia strzeliło mu coś do głowy, żeby sprawdzić jeden myk… znowu potrzebował prądu. Tutaj jednak temat był nieco bardziej skomplikowany licznik Geigera pierwotnie był na baterie wprawdzie po starym „magiku” Poo zostało kilka prostowników to jednak nie wiedział co one są warte. Wprawdzie nie spodziewał się, żeby pokazał coś niepokojącego ale z braku lepszych rzeczy do roboty…



***

Dni które mu dano nie zmarnował tylko na bezskuteczny werbunek czy pomoc chorym. Po reperacji kuszy zajął się swoimi sprawami. Skończył „okulary” – dobrze chroniące oczy oprawy z wąskimi szczelinami pozwalającymi przez nie patrzeć. Dobrze pamiętał jak pierwszego dnia marszu po pustyni łzawiły mu oczy. Początkowo myślał, że to od piasku i kurzu jednak później zdał sobie sprawę z tego, że to pierońskie słońce jest dużo gorsze. Miał też czas na to by do swojego plecaka dorobić lekki stelaż na którym mógłby zamontować baldachim. Dodatkowy kawałek cienia nie zaszkodzi. Właściwie był już gotowy… wprawdzie wpadał na różne pomysły, ale i tak nie wszystko mógł ze sobą zabrać. Był spakowany. Plecak leżał w kącie i czekał na uzupełnienie wody i świeżej żywności, bo taką jak suszone mięso miał już od dawna przygotowaną. Nic tylko wziąć go na plecy i ruszyć…

Jak pojawiła się zaraza Mitch szybko zaczął się izolować od chorych. Nie miał do nich zdrowia ani cierpliwości, owszem pomagał był w końcu jednym z nich to jednak pomoc ograniczała się do załatwiania spraw z pewnej odległości od pacjentów „szpitala” w Bluff. Choroby miał dosyć, miał ją na co dzień przez wiele ostatnich miesięcy i nie miał zamiaru jej znosić ani dnia dłużej… nie potrafił. Nie nadawał się do tego. Jeszcze nie teraz, jeszcze za mało piasku się przetoczyło przez pustynię.

Nie uszło mu jednak uwadze fakt, iż wszystkie nieobecne osoby w miasteczku podczas porwania miały się dobrze. No może nie dobrze ale przynajmniej nie męczyły ich dolegliwości jakie ogarnęły już prawie połowę mieszkańców Bluff. Naturalnie nie omieszkał poinformować o swoim odkryciu Hyry, aktualnie dyżurnego lekarza.

- Chyba są duże szanse na to, że u źródeł tego wszystkiego stoją porywacze. Zwrócił się do dziewczyny, któregoś wieczoru kiedy skończył doprowadzać wodę z pompy do bali niedaleko lazaretu. Ona chyba wyszła zaczerpnąć tchu, rozprostować kości albo pozałamywać ręce z dala od swoich pacjentów. Hyra, jeżeli dalej nic nikt nie będzie mógł zrobić to próba dowiedzenia się czym spowodowane są te bóle lub czym je leczyć będzie ich jedyną możliwością. Im szybciej się na to zdecydujemy tym lepiej.

Dał jej chwilę na to by przetrawiła to co powiedział. – Oczywiście, jestem tylko gówniarzem który próbuje się wyrwać z tego zawszonego miasta. Który dusi się tu każdym dniem i nie może się doczekać chwili kiedy będzie jego wspomnieniem. To jednak nie chcę, żeby po tych wszystkich ludziach zostało już tylko wspomnienie.

- Hyra, chyba ty zaczęłaś za nich odpowiadać i za ich zdrowie. Jeżeli dojdziesz do podobnych wniosków co do źródła choroby to będzie coś trzeba zrobić. Im szybciej tym lepiej… i pamiętaj nam i Morganom nic nie ma. Teddy, który też był poza miasteczkiem tamtego wieczoru też jest zdrowy jak ryba. Zostawił ją z tymi myślami, ostatnio jego rola właśnie się do tego ograniczała – do sugerowania. W grupie rówieśników miał posłuch, miał siłę forsowania swoich pomysłów. Z jego nowymi kolegami i koleżankami było znacznie trudniej… był dla nich tylko nastolatkiem i przyznanie mu racji przychodziło im cholernie trudno. Nawet kiedy miał sporo racji. Póki co jednak z tym żył i próbował sobie radzić jak umiał.

Verka… jej nieobecność go zaniepokoiła, chyba bardziej niż innych. Próbował zlokalizować starszą kobietę. Wypytać co i jak, kto ją ostatni widział… poszukać. Sprawdzić czy coś jej nie strzeliło do głowy i nagle nie ruszyła poza obręb osady.
 
baltazar jest offline