Wątek: Cena Życia II
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-11-2010, 15:49   #58
Irrlicht
 
Irrlicht's Avatar
 
Reputacja: 1 Irrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znanyIrrlicht wkrótce będzie znany
Wspomnienie numer tysiąc osiemset dwadzieścia cztery
Basen. Basen w remoncie. Plusk wody przerywany dalekimi uderzeniami młotów pneumatycznych, środek lata i stal chwiejąca się pod promieniami słońca. Spokój, Danielu. Właśnie jesteś w łaźni publicznej. Zapach chloru w powietrzu dolatujący z pływalni.
Daniel zdejmuje buty, skarpetki, kończąc wreszcie na koszulce. Kąpielówki włożył już wcześniej. Nie był gruby, jednak jest poważnie zdegustowany rodzajem bryły mięsa, którą reprezentuje jego ciało. Przez pewien czas rozcapierza i zaciska swoją dłoń, obserwując obojętnym wzrokiem mięśnie i skórę przyjmujące konkretną formę. Jest brzydki, po prostu. Jako mężczyzna, który już się pożegnał ze swoją młodością, czeka na starość i śmierć, spędzając swoje lata po środku na niczym. Przyszedł tutaj, ale tak naprawdę nie chce pływać. Perspektywa łaźni jest nęcąca. Coś, na co go jeszcze stać.
Przekracza próg i spogląda na swój numerek. Szczęśliwa jedenastka, zaraz koło wejścia. Idzie przez jakiś czas, a jego owłosione stopy chłoną śliskość kafelków koloru plasującego się zaraz koło wyrzuconej cegły. Tak, kafelki są niemal czerwone jak krew.
Zdejmuje kąpielówki, które przyniósł w zasadzie po nic i stwierdza, że nagłe eksponowanie jego krocza nie jest wcale publicznie naganiane, chociaż jego krocze to złodziej dziewictwa kroczów które są od Daniela młodsze o parędziesiąt lat. Wygląda na to, że powiedzenia o gorejącej czapce nie sięgają aż tak daleko. Mówiąc krótko, chuje nie gadają o zerżniętych cipkach.
Do jego uszu przebija się monotonny śpiew, który, jak sądzi najpierw, może być wibracją wody bijącą o krwiste kafelki i żeliwne rury. Ale nie, okazuje się, że ktoś naprawdę śpiewa. Głosy staruchów.
- ... i powtarzamy radośnie, zmywamy z siebie chlor, który...
- ...który jest zagładą...
- ...tak, zagładą...
- ...zagładą...
- ...całego wszechświata...

Transmisja wody przez przestrzeń wypełnioną powietrzem na jego penisa sprawia, że kawał mięsa zaczyna nabierać w siebie krew jak gąbka. Daniel byłby się wstydził, ale przecież to gmach rozpusty w głębszym sensie. Jego sąsiad, blady sześćdziesięciolatek uśmiecha się bezzębnym uśmiechem w stronę jego napęczniałej męskości. Podczas gdy Daniel rósł i stawał się gotowy na zdarzenie, które wcale nadejść nie miało, grupka chlorowanych świętych robi pochód przez korytarz, z wolna kierując się do wyjścia. To, co zaskakuje Daniela, jest fakt, że grupa jest wymieszana. Zachowują się jak przeklęci hipisi, łamiąc wszelkie normy i reguły.
Tamci idą razem – młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni i dzieci. Do przepowiedni o ce-elu wtrącają różne mantry, których Radcliffe nie zna i znać nie zamierza. Razem kołyszą się w hipnotycznym transie i policjant przysiągłby, że gdyby mieli kwiaty, to rzucaliby je na szyje. Są jak jednolity twór, jeden się poruszy, drugi, trzeci i dwudziesty trzeci reaguje jak fala. Stare kobiety są uśmiechnięte, już włożyły sztuczne zęby. Ich wyschłe piersi posiadają taką samą konsystencję jak prącia starców, oboje kołyszą się w jeden rytm wyznaczając plaśnięcia o wilgotną skórę. Oni stanowią centrum. Dalej od niego idą młodzieńcy i ludzie w średnim wieku. Obrzeża stanowią dzieci, młode kobietki, dziewczynki i chłopcy pląsający jak rusałki i satyry.
Jakaś kobieta wyglądająca na pięćdziesiąt lat klepie Daniela przyjacielsko po podbrzuszu i świeci zębami żółtymi od papierosów i kawy, odblask przypominający lampę z abażurem.
- Zmyj z siebie chlor! - śpiewa.
- Chlor, który jest – dołącza się parędziesiąt głosów – chlor, który jest...
- Chlor...
- Zagłada...
- Który jest...
- Zmyjmy z siebie chlor, który jest zagładą wszechświata!
- śpiewa fałszywie Daniel.
W końcu, każdy chce z mieć wpływ na plany boskie.
Później, jak w każdym później tego typu, rzeczywistość zmienia się tylko w ciąg skrzeczących obrazów. Łaźnia – łaźnia – chodnik – chodnik – radiowozy – syreny.

* * *

Dymiący wrak samochodu i krew rozlana na asfalcie upewniły go, że można już dać sobie spokój. Prochy nadal działały. Nie uśmierzały co prawda bólu – na niego łyknął podręczne ogłupiacze – ale sprawiały, że bimbał sobie na ból. Poświęcił parę chwil na obejrzenie małych linii krwi pnących się po jego ręce i stwierdził, że chyba trzeba ją opatrzyć.
Zszedłszy na dół, wyrąbał sobie drogę łokciami do opatrunków i wody utlenionej. Oczyścił ranę, założył watę do środka dłoni i owinął bandażem.
Rzekł do reszty:
- Nie możemy tu zostać. Nie długo, w każdym razie.
Nie było to pytanie, prośba ani upewnienie się. Stwierdził fakt. Zabicie parunastu żołnierzy armii i wraki Humvee były oczywistym powodem, dlaczego należało zabić ich wszystkich jeszcze bardziej. Istniało, oczywiście, coś jeszcze poza pozorowaną ochroną na tych ludziach: Radcliffe chciał się przebić jeszcze głębiej w las, tak, aby wydostanie się z tego piekła stało się realne.
Kłopot polegał na tym, że nie miał do niczego wracać już od początku. Chwilowo jednak nie chciał myśleć o ostatecznych rozwiązaniach.
Paczka, papieros, ogień, dym. Zaciągnął się, wypuścił dym. Wchchchch, pfff. Oczywiście, Maria musiała zrujnować wszystko.
- Chciałabym, byście pomogli mi dostać się do tego kompleksu Umbrelli, o którym wspominał Mike. Większość zarażonych musiała wyjść za nim. Tam będą mieli sprzęt. Potem... potem możecie zadecydować, czy zostaniecie ze mną. Moja obecność... jest śmiertelnie niebezpieczna. A przecież szczepionka to mrzonki... Głupia, idiotyczna nadzieja, że nagle się coś uda...
Maria miała bardzo dużo szczęścia, że Daniel przez nią tak wiele sobie przypominał – inaczej po prostu nazwałby ją tępą kurwą, która zawraca dupę wszystkich.
- Naprawdę sądzisz, że w kompleksie będzie można znaleźć cokolwiek? – jego głos pozostał spokojny. - Skoro panowie naukowcy z Umbrelli skurwili się na tyle, żeby wypuścić to na zewnątrz?
Wchchchch, pfff.
- Nawet jeżeli, to kompleks jest chroniony, o ile nie ma w nim jeszcze czegoś gorszego, co spotkaliśmy do tej pory. Nie lepiej spierdalać z tej dziury jak najdalej, poza kwarantannę i pozwolić temu gównu spłonąć? Bo ja myślę właśnie, że kiedy wejdziemy do tego kompleksu, to już z niego nie wyjdziemy.
Wątpił, żeby ktokolwiek z pogryzionych i podrapanych miał się zamienić w żyjącego trupa, jednak w sumie nie obchodziło go to, bo wiedział, że reszta, gdyby miała do czynienia z nim, odstrzeliłaby go bez większych skrupułów. Dlatego też nie miał ich co do innych.
Uderzyło go nagle, że jest zbyt... Agresywny, jeśli chodzi o Marię. Zmieszał się.
- Idę syf posprzątać – mruknął. - A wy – rzucił w stronę pozostałych – radzę się nad tym, kurwa, zastanowić. Skoro szczepionka jest do dupy, to według mnie kompleks jest dwa razy do dupy i znajdziemy w nim tylko śmierć. Wiecie, ja tam sobie zdychać mogę, ale pomyślcie, ile suk i dzieci płakać po was będzie. Szczególnie te, których nie zerżnęliście.
Nie czekał, aż sens słów dojdzie do ich uszu. Wyszedł.
Oczekiwał, że efekty dragów zejdą, kiedy się prześpi. Dobrze. Prześpi się potem.
Szedł w stronę Humvee. Nie było tu nic do oglądania poza spaloną ziemią i trupami, którymi nie obchodził się zbytnio. Zbierał, co się dało, przede wszystkim kanistry z benzyną, broń i amunicję, a także noże żołnierzy i w miarę nieuszkodzone hełmy czy kamizelki kuloodporne. Znalazło się też jakieś żarcie, ale mało.
Podkręcił radio w zdobycznym Humvee. Szukał częstotliwości, myślał, że być może uda się mu załapać jakąś rozmowę, ba, roił sobie, że jeśli odezwie się jakiś głos, uda się mu okłamać ich mówiąc przytłumionym głosem:
- „Czysto, załatwiliśmy paru opornych. Odbiór”.
Tak, zamierzał kłamać przez radio, jeśli byłaby taka potrzeba.
Podjechał Humvee niedaleko schroniska, zatrzymał się i wyciągnął się na siedzeniu. Zapadł w drzemkę, a potem zasnął.
Śniły mu się zdziry.
 
Irrlicht jest offline