Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-11-2010, 00:31   #36
Noraku
 
Noraku's Avatar
 
Reputacja: 1 Noraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputację
Cisza. Spokój. To było to czego potrzebowali po tak forsownym marszu przez ciemny las. Powoli jednak miał już dość czekania. Mechanicznie poruszał zdrętwiałymi członkami, by przywrócić im krążenie. Włosy na karku stawały dęba od chłodu i rosy. Słońce niemrawo wychylało się zza widnokręgu, pozwalając Marcusowi dokładnie obejrzeć miejsce zasadzki. „Jeżeli przeciwnicy się nie zorientują, to będziemy mieli strategiczną pozycją, zaskakując ich jeszcze w czasie przeprawy przez strumyk.”
Nic nie zapowiadało się na to by zostali wykryci. Nawet zwierzęta ich nie dostrzegały jeżeli nie podeszły za blisko. Sam nie potrafił stwierdzić z pewnością gdzie kto się schował, mimo że przy tym był. Jedyne co skojarzył to, że Trench czai się gdzieś blisko strumienia, natomiast bracia Laveron i Verillon schowali się w koronach drzew z łukami. Dantiba, tylko jej mała sylwetkę był wstanie wyśledzić bo czaiła się tuż obok, przygotowała kuszę. Pierwszy atak z pewnością będzie zdradliwy. On sam czuł się niepewnie kiedy chodziło o ukrywanie się. Mizzrym zniknął zanim zamienił z nim jakiekolwiek słowo, więc postanowił schować się za wystarczająco dużym głazem, by zakryć jego sylwetkę. Mimo to nadal czuł, że jest łatwo widoczny i cały plan spali na panewce przez niego, ale czekał.

Robiło się coraz później, a najemnicy nie nadchodzili. Polanę wypełniły dyskretne szepty, które łatwo było pomylić z szelestem liści. Wtedy do tej harmonii dźwięków dołączyło coś jeszcze. Miarowy odgłos butów i to sporej ilości. Na gest Pagnasa wszystko ucichło. Z mroku lasu wyłoniła się najpierw piątka. Mnich nie był wstanie ujrzeć ich twarzy, ale prezentowali się nieźle. Wystawili jego cierpliwość na próbę. Kiedy weszli do wody, jego nerwy były jak postronki. Uspokajał się i powstrzymywał instynkt wojownika, by nie rzucić się na nich za wcześnie. Przypominał sobie postanowienie, jakie zawarł przed wyruszeniem. Musiał pamiętać dla kogo walczy. Najemnicy byli już po uda w wodzie. To była maksymalna głębokość. Idący z przodu olbrzymi mężczyzna powoli zbliżał się do brzegu. Zaraz stracą wymarzoną pozycję.
„ Na co oni do licha czekają” – pomyślał Mark i w tym momencie padł rozkaz do ataku. Momentalnie się wyprostował, podrywając kij z ziemi. Adrenalina została wypuszczona do organizmu. Wszystko na moment zwolniło. Dźwięk ryczących towarzyszy rozmył się i przeszedł w niski jazgot. Poleciało więcej strzał niż tylko trzy. Dwóch mężczyzn idących za główną grupą padło do wody bez życia. Idąca obok barbarzyńcy kobieta zachwiała się, gdy brzeszczot bełta utkwił w jej ramieniu i także zsunęła się do wody. Mnich uspokoił galopujące serce i spokojnie przeskoczył głaz. Świat wrócił do równowagi, w momencie w którym błyskawica przecięła powietrze i skierowała się w stronę czarodzieja. Edwin widać także nie próżnował. Przed atakiem przeciwników było więcej niż najemników Flamii ale pierwsza salwa wyrównała mniej więcej szanse. Teraz pozostało dobrze wykorzystać efekt zaskoczenia.

Wszyscy, poza braćmi którzy celnie razili z koron drzew, dobiegli do przeciwników i zaangażowali się w walkę. Mark szedł zaś normalnym tempem, nie spiesząc się zbytnio ale nie chcąc też być zbyt opieszałym. Lustrował pole bitwy, by dołączyć w newralgicznym punkcie. Zanim reszta wydostanie się na brzeg, on już będzie czekał. Trench doskonale radził sobie z dwójką przeciwników, tak samo jak Pagas, który zdawał się bawić z dzierżącym rapiera mężczyzną. Reszcie szło raz lepiej raz gorzej. Walka z pewnością nie była honorowa, tylko brutalna i prawdziwa. Nie było czasu na przestrzeganie jakiś wymyślonych reguł. Tutaj chodziło o życie. Nagle mnich przyspieszył, szybko pokonując ostatnie kilka metrów. Do zaaferowanego walką najemnika, był to bodajże Talving, zmierzał drugi przeciwnik, który dopiero co wyszedł na brzeg. Z opętańczym rykiem uniósł swój topór, chcąc wbić go w czaszkę zupełnie niespodziewającego się mężczyzny. Mark pojawił się przed nim i wykonał krótki wymach, zmuszając go do odskoku. Wojownik uśmiechnął się widząc nowe wyzwanie i polizał ostrze swojego topora. Jego wzrok był mętny, a fryzura w nieładzie. Typowy przykład maniaka. Talving oparł się o Marcusa plecami pod naporem ataku dwóch mieczy. Zaczynało im brakować miejsca.
- Padnij! – krzyknął nie myśląc. Nowy towarzysz najwyraźniej był przystosowany do różnych stylów walki i dziwnych rozwiązań, gdyż wykonał polecenie błyskawicznie. Mnich chwycił silniej swoją broń u nasady i wykonał kolejny zamach, tym razem nad kucającym sojusznikiem. Wojownik z dwoma mieczami, zaskoczony takim rozwojem wypadków, zdążył tylko wygiąć się do tyłu, pozostając na łaskę kucającego Talvinga, który wykorzystał okazję i wykonał szybkie pchnięcie. Jego miecz zostawił piekący ślad na udzie, kiedy został niemal w ostatniej chwili zbity z prawowitego toru. Pozwoliło to jednak mężczyźnie na odzyskanie pola i oddalenie się. Mark jednak tego nie widział. Zajęty był własnymi problemami. Tak jak przewidział, jego przeciwnik momentalnie wykorzystał to, że jest do niego odwrócony plecami i zaatakował. Trzonek topora został przechwycony tuż nad głową mnicha. Przeciwnik zawył z dziką uciechą i naparł z całych sił. Jego twarz poczerwieniała. Mistrz sztuk walki uczył, że czysta siła bez oleju w głowie to kiepska kombinacja. Nie było szans, by wygrał z zaprawionym w wysiłku mnichem. Wystarczyło tylko zrobić krok w bok i trzonek zsunął się po kiju, wbijając się w ziemię. Następnie krok na obuch, ciężarem własnego ciała zagłębiając go dalej w grunt i motylek zakończony kopnięciem w głowę. Zanim najemnik zorientował się co go trafiło, Mark złapał go za włosy i niemalże nadział na swoją pięść.
Mężczyzna cofnął się kilka kroków do tyłu, wycierając krew z kącika ust. Jego broń była wbita głęboko w ziemię. Za jego plecami Marcus dojrzał Dosty’iego, który właśnie wiercił ostrzem dziurę w brzuchu walczącej z nim kobiety. Wariat znowu ryknął, uderzając pięściami o ziemię. Bardziej przypominał teraz dziką bestię niż wojownika. Mnich gardził takimi ludźmi. Degenerat, tocząc krwawą pianę z ust, sięgnął za plecy po potężnego półtoraka, z jednym ząbkowatym ostrzem. Paskudna broń. Mark zrzucił z ramion swój płaszcz, który łagodnie spłynął mu po plecach na ziemie, pozostając jedynie w prostej koszuli. Potrzebował teraz pełnej swobody ruchów. Przez zgiełk bitewnych okrzyków i zgrzytającej stali przebił się wybuch. Czarodzieje również toczyli zacięty pojedynek. Berserk ruszył do przodu. Jego prędkość wzrosła. Mnich zakręcił młynki laską. Przy tak niskim kącie padania promieni słonecznych, jego ruchy rozmyły się. Zbił broń przeciwnika, puszczając go obok siebie. Robiąc obrót na jednej nodze odwrócił się twarzą w jego stronę . Kij obrócił w dłoniach. Nagłe szarpnięcie w okolicy szyi i ucisk na grdyce zatrzymało pędzącego mężczyznę. Mark przydusił go drzewcem do swoich pleców. Natężając mięśnie wykonał szybki przykurcz i przerzucił go przez bark. Najemnik nawet nie zdążył złapać oddechu. Ziemia rozbryzgnęła się w miejscu, w którym przed chwilą znajdowała się jego głowa. Udało mu się jednak odturlać. Marcus nie dawał odetchnąć. Szybko dopadł do niego i wymierzył kopnięcie w żołądek. Następnie doprawił w podbródek tą samą nogą, drugą z półobrotu. Dokręcając obrót, wymierzył jeszcze cios kijem z szerokiego zamachu, powodując że berserk wykonał niekontrolowaną śrubę w powietrzu i wylądował w wodzie. Kiedy obity i doprowadzony do stanu szału wyłonił się na powierzchni, mnich stał już na brzegu i patrzył na niego z wyższością. Wojownik mimo gorszej pozycji nie poddawał się. Spróbował zaatakować jeszcze raz, wkładając w to całą siłę jaką posiadał. Tym razem atak także zakończył się pudłem. Mark wybił się z obydwu nóg. Przeskoczył zarówno nad ciosem jak i wojownikiem. Nim najemnik zrozumiał co zaszło, rozległ się plusk. Uderzenie pod kolanem zmusiło go do uklęknięcia, a stopa, która błyskawicznie po pierwszym ataku znalazła się na jego szyi, wbiła go w kamieniste dno. Mięśnie brzucha zawyły, nie wytrzymując takiego nagłego naprężenia. Maniak nie poddał się. Jego szał i żądza krwi odcinały od jego umysłu wszelkie inne bodźce. Złapał za przyciskającą go stopę i wykręcił. Marcus stracił równowagę i runął do wody. Nie spodziewał się, że przeciwnik będzie miał jeszcze jakąkolwiek wole do walki. Berserk wskoczył na niego okrakiem i przytrzymał za chabety pod wodą. Oblizał wargi i mocniej przycisnął jego głowę do podłoża. Z prądem popłynęła mała strużka krwi. Mnich sięgnął ku twarzy najemnika i wcisnął mu kciuk w jeden z oczodołów. Ten ból był już zbyt wielki. Z gardła wydobył się wrzask z bólu i a ręce powędrowały do krwawiącego oka. Kiedy tylko głowa Marka pojawiła się na powierzchni i pierwsze łyki orzeźwiającego powietrza dostały się do jego płuc, wyprowadził dwa szybkie ciosy. Jeden w klatkę, a drugi w bok. Mężczyzna poleciał do tyłu i stracił przytomność. Zawisł bezradnie na brzegu, a z jego ust ciekła szkarłatna krew. Miał najprawdopodobniej naruszoną szczęką, pęknięty mostek i złamane przynajmniej dwa żebra. Najgroźniejszą raną był krwawiący oczodół, ale powinien przeżyć, przynajmniej do zakończenia walki.
A była ona już niezwykle krwawa. Trawa na polanie i woda w strumieniu zmieniała stopniowo swoją barwę na szkarłatną. Wszyscy, którzy jeszcze mogli, walczyli z pełnym zaangażowaniem i zacięciem na ich twarzach. Chyba nie było nikogo kto nie upuścił by krwi. Ziemia wsiąkała ich gniewem, bólem i podnieceniem. To był ich żywioł. Żywioł najemników. Mark widział to już wiele razy, gdyż sam należał do tego świata. W czasie wielu lat podróży utwierdził się w przekonaniu, że tak właśnie jest. Gdzie toczy się jakaś bitwa, tam zawsze ujawniają się prymitywne instynkty i demony wojny. Pośrodku takiego świata on i jego bracia stali niczym posągi, odcinające się od tego wszystkiego. Spokojni wojownicy, których oblicze było chłodne niczym rzemieślnika tworzącego kolejne wspaniałe dzieło. Tak, wojna była ich rzemiosłem, jednak najemnicy podchodzili do tego zupełnie inaczej. Dosty z sapnięciem wyjął topór z kolejnego pokonanego przeciwnika i łapał oddech. Cały czas zachowywał ostrożność by dzisiaj nie był jego ostatni dzień. Mizzrym wykonywał swoimi sztyletami ataki z prędkością błyskawicy, zmuszając walczącego z nim do coraz głębszej defensywy. Jego twarz także była spokojna, jakby był pewien swojej strategii. Trench wywijał swoim młotem śmiejąc się rubasznie i stojąc na ciele jednego z pokonanych. Miał zaledwie kilkanaście draśnięć i wybity ząb. Drugi z którym walczył trzymał się poza zasięgiem jego potężnej broni. Jedna z jego rąk była dziwnie wygięta w łokciu. Dantibia miała poharatany strój i najwyraźniej straciła czucie w lewej ręce, po której obficie spływała krew, jednak jej przeciwnik nie był w dużo lepszym stanie. Jej styl bardziej przypominał żywiołowy taniec, który był przerażający a jednocześnie piękny. Ale co innego zwróciło uwagę mnicha. Flamia i barbarzyńca, który odbił strzałę toporem. Dopiero teraz doszło do niego jaki potrzeba mieć refleks by dokonać czegoś takiego. Nie zawsze wychodziło to nawet największym mistrzom z jego klasztoru, a on dokonał tego bez mrugnięcia okiem. Teraz, to co widział dziwiło go jeszcze bardziej. Kobieta i mężczyzna szaleli jak tajfun. Ich ciosy następowały po sobie tak szybko, że z trudem mógł się połapać co się działo. To było coś co jeszcze nigdy nie było dane mu oglądać. Oboje stanowili zupełnie inny poziom niż jego umiejętności, a przecież on sam przekroczył te charakteryzujące zwykłego człowieka. Musieli posiadać jakieś specjalne…
Mark zareagował instynktownie. Ten kto skradał się do niego poruszał się bezgłośnie, mimo że robił to w wodzie. Odwrócił się błyskawicznie i zszedł z drogi ostrza. Przed nim stała kobieta z strzałą wbitą w lewe ramie. Cała pobladła, jej oddech był strasznie płytki ale w oczach widać było sprzeciw przeciwko takiemu końcowi. Nie zdążyła zadać kolejnego ciosu. Mnich wyprowadził szybki wypadł do przodu. Założył jej zakładkę na ramieniu, wyrywając ją do przodu i uderzeniem w potylicę pozbawił przytomności. Nie chciał jej zbytnio uszkodzić, mimo że zaatakowała go w plecy. Gdyby to był ktokolwiek inny, pewnie już by nie żył. Ta sytuacja otrzeźwiła Marcusa. Nadal znajdował się na polu walki. Nie było czasu na rozmyślania.
Wyszedł na brzeg i podniósł swoją broń. Najemnicy Flami dobrze wykorzystali możliwość zaskoczenia. Teraz to oni mieli przewagę. Zwycięstwo wydawało się być tylko kwestią czasu. Dosty znowu tłukł się z kolejnym przeciwnikiem. Ten walczył dwoma mieczami, więc ciężko było mu nadążyć. Mimo to krasnolud był wściekły. Nie trzeba było być mędrcem, żeby zrozumieć dlaczego. Nieopodal leżał Talving. Jego twarz była cała pokrwawiona. Znaczyło ją głębokie cięcia, tworzące idealne X. Mark puścił się pędem w ich stronę. Dosty nie da sobie rady. Widać było już po nim olbrzymie zmęczenie. Z trudem sparował atak. Broń wyleciała mu z rak, a on sam padł na ziemię. Przeciwnik stanął nad nim gotowy do zadania końcowego ciosu.
- Dosty! – krzyknął Mark, napinając uda i zmuszając się do jeszcze szybszego biegu. Czuł, że zabraknie mu sekundy, może dwóch. Sięgnął za pazuchę. Miecznik patrzył na biegnącego z szelmowskim uśmiechem. Ostrze opadło w stronę klatki leżącego. Krasnolud zamknął oczy. Nagle usłyszał szczęk metalu. Miecz wysunął się z ręki jego oprawcy i upadł tuż obok niego. Metalowa gwiazdka tkwiła w wierzchu dłoni, która przed chwilą trzymała ten oręż. Zaraz potem wpadł w niego mnich z siłą pędzącego powozu.
Uderzenie wypompowała najemnikowi powietrze z płuc. Upadli na ziemię, splątani uściskiem niczym zapaśnicy. Mark kolanem zablokował drugą rękę, która nadal była uzbrojona w broń i zaczął dusić przeciwnika kijem. Ten, po krótkiej szamotaninie, zrozumiał że samą siłą nic tutaj nie wskóra. Kopnął więc mnicha w plecy i wypchnął biodra do góry, przerzucając wojownika nad sobą. Znowu stali ze sobą twarzą w twarz, tylko tym razem nie było nikogo kto przeszkodził by im w walce. Najemnik sięgnął za pazuchę po puginał i powiedział:
- Franz. Franz von Lauffe.
- Mark. – odparł mnich i skinął głową. Przypadł nisko do ziemi z nogą wyprostowaną przed sobą i laską trzymaną do niej równolegle. Czekał na atak i tym razem miał zamiar pójść na całość. W końcu walczył ze szlachcicem. Nie zamierzał jednak zrobić pierwszego kroku, Franz natomiast nie miał zamiaru czekać. Ruszył pewnym krokiem. Jego nonszalancka postawa i pewność siebie miała za zadanie uśpić czujność. Kiedy był w odpowiedniej odległości wyprowadził krótką flintę. Chciał najpierw przetestować to nowe zagrożenie. Ale tego wojownika nie da się tak łatwo oszukać. Tym co zdradziło zamiary szlachcica były jego oczy. Nie widać było w nim chęci ataku, mimo że ruch był technicznie bezbłędny i ktoś mało doświadczony mógłby się nabrać. Mnich wybił się z przysiadu i zaatakował z zamachu. Tak jak się spodziewał, w stronę jego laski wystrzelił sztylet. Nie doszło jednak do spotkania. Mark zrobił krok do przodu. Koniec jego broni wykonał delikatne półkole i ominął puginał. Momentalnie wyprostował ramiona. Franz zbił uderzenie tuż przed twarzą. Jego włosy rozwiał podmuch, kiedy kij minął o kilka cali jego ucho. W oczach zagościło przerażenie. Kompletnie nie rozumiał co się stało. Marcus wykorzystał nabraną siłę i wykonał obrót. Tym razem również napotkał opór, ale najemnik musiał wytężyć wszystkie siły by zablokować. Wojownik cofnął się, jednocześnie unikając kąśliwej kontry sztyletem.
Wrócili do swoich poprzednich pozycji. Mnich stał teraz wyprostowany. Ustawił się bardziej bokiem do przeciwnika, trzymając kij za plecami i nie spuszczając przeciwnika z oczu. Franz krążył dookoła niego z respektem, starając wymyślić jakąś strategię. Nieopodal Dosty czołgał się z trudem w stronę swojego wiernego topora. Szlachcic postanowił w końcu zaatakować z lewej. Zmienił uchwyt na sztylecie na dolny. Celował w bark. Mark wykonał krok w stronę atakującego i chwycił za przedramię tuż pod ostrzem. Laską wyprowadził kolejny zamach w głowę. Szło mu wyjątkowo łatwo. Za łatwo. Nagły szarpnięcie w boku uświadomił go, że nie walczy z byle kim. Atak sztyletem był tylko zmyłką. Prawdziwe uderzenie poszło pod ramieniem, w momencie w którym mnich wykonał zastawę. Pomimo bólu zmienił kąt ataku i uderzył w kolano. Następnie wypuścił broń i uderzył w łokieć trzymanej ręki. Trochę za mocno. Złamana kość przebiła skórę, a staw rozleciał się z trzaskiem. Szlachcic zdążył tylko jęknąć, gdyż zaraz otrzymał uderzenie łokciem nos i padł na plecy, zalewając twarz własną krwią.
Szata w miejscu cięcia przybrała czerwony odcień. W czasie tego obrotu i wykończenia, Mark wyszarpnął sobie miecz z ciała, powodując jeszcze dotkliwszy ból i większą ranę. Trzymał się teraz za to miejsce, czując jak ciepła krew spływa mu pomiędzy palcami i przeklinał swoją nieuwagę. Dookoła jednak wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku. Podkomendni Flami wyglądali dużo lepiej i mieli teraz wygraną w zasięgu dłoni. W sumie to tylko ona i jej przeciwnik walczyli nadal z pełnią mocy i szybkości.
„ Muszą używać jakiś wspomagaczy. Zaklęć, artefaktów czy bogowie wiedzą czego. Nie ma możliwości by poruszać się w takim tempie i to tak długo.” – rozmyślał, upewniwszy się wpierw, że już nikt go nie zaatakuje. Na polanie walało się sporo ciał i jeszcze więcej krwi. Wśród rannych towarzyszy z pewnością można było zaliczyć Talvinga i Dostiego, który oddychał ciężko, leżąc na ziemi i przyciskając połamany trzonek topora do klatki piersiowej. Oprócz nich zauważył jeszcze Vermiliona leżącego ze strzała wystającą z piersi oraz Edwina, który siedział pod drzewem. Miał on nieźle spopielony strój i większą część prawej ręki, a z brzucha sączyła mu się jucha, ale był zadowolony. Nieopodal niego Pagnas wycierał broń w szaty przeciwnika. Nawet się nie zasapał. Patrząc jednak na niego, Mark przypomniał sobie jego słowa w obozie. „Przewodzi im kobieta”. Patrząc teraz na rosłego barbarzyńcę, który z pewnością był najznakomitszym z wojowników, z jakimi dane im było walczyć, mnich poczuł spory niepokój. Żadna z kobiet nie pasowała do opisu Pagnasa.
Tymczasem słońce wzrosło już ponad korony drzew, dokładnie oświetlając miejsce krwawej bitwy i klęczącego pośród zwłok mnicha. Jeżeli jego przeczucie go nie zawodziło, to jeszcze nie był koniec walki.
 
__________________
you will never walk alone
Noraku jest offline