Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-11-2010, 11:28   #126
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Na plaży:

Peter zawahał się tylko na moment. Wyczuwał dziwną moc całym sobą, zaklęcie, którego użył nie miało prawa przynieść tak wstrząsających skutków, jakie przyniosło. Nie miało prawa.

„Mogli się poddać” - powiedział głos w jego głowie. Peter sam powtórzył słowa, którymi przemówiło doń jego jestestwo. Mogli. Był pewien, że mogli. No, może poza tym jednym… „Mogli!”

- Kosma! - zadysponował szybko Peter. - Konia i sznury... Biegiem!

- Trzymajta line! - wydarł się Kosma i cisnął ja na plażę. - Z końmi bokiem muszę bo ni chuja nie zejdą!

Razem możemy więcej… Widziałeś! Razem…” – Peter odrzucając raz za razem swe uporczywe myśli wpatrywał się w grzywacze, które raz po raz roztrzaskiwały się na skałach klifu. I na elfa, który rozebrany i przepasany liną ruszył brodząc przez płyciznę wprost ku kipieli. Wiedział, że teraz właśnie on postawił swe życie w hazard. Nerwowo zerknął na klif, na miejsce gdzie zniknął Kosma, z którego krzyczał. Szukając go wzrokiem.

Elf wiedział, że z taką falą walczyć będzie mu niezwykle ciężko. Mimo to wyczekał chwili odpowiedniej i skoczył głową wprost w wysoką falę, która nadchodziła. Rwąc ją i przebijając wychynął nabierając powietrza w samą porę, by kolejna fala odboju nie zatopiła go na bezdechu. Lina wlokąca się za nim hamowała go a kipiel ciskała raz po raz wduszając pod wodę. Mimo to brnął ciężko pracując ramionami i nogami coraz głębiej i dalej od brzegu. Ku skałom i rozbitej barce. Świadom tego, że tylko szaleniec i desperat porwał by się na to, na co on się porwał. „Utonę!” pomyślał w chwili, kiedy niepopuszczona w porę lina szarpnęła nim i wcisnęła pod wodę, mieląc wespół ze zbełtanym piaskiem i żwirem.

Miał rację. Tonął. Mimo to walczył. Wyczuł odruchowo dno, odbił się odeń krzywo. Lina popuszczona nazbyt splątała mu nogi, lecz ręce wdrapały się po skale. Czuł zrywane ciałem z jej powierzchni skorupiaki, ale nie zważał na to. „Krwawisz, więc żyjesz!” powtarzał sobie w myślach. Żył. Wciąż jeszcze żył. Wychynął na powierzchnie wprost pod falę, która cisnęła nim o skały. Poczuł uderzenie w chwili, kiedy zachłysnął się wodą. Wypluł ją i wpił pazury w coś twardego. „Deska!” pomyślał wypluwając wodę i przecierając oczy drugą dłonią. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z tego, że dotarł do wraku łodzi…


***

Frank:

Miał. Miał tam schowany nóż! Skąd o tym wiedziała? Co go zdradziło? I czemu, do diabła czemu?? Czemu nie okazała się taką niewiastą o jakich wspomina się w żołnierskich pieśniach i rycerskich balladach? Czemu? „Życie, to nie je bajka” przemknęło przez głowę Kressowi w chwili, kiedy próbował utrzymując fason podciągnąć hajdawery osuwające się w dół. Bez skutecznie. Zbrojni stłoczeni w ciasnej bramie zarechotali raz jeszcze. Tym razem już bez wcześniejszej nerwowości.

- Czołem Panie kapitanie, powitać. Czym chata bogata tym rada. – powiedział brodacz o barach niczym tur. Bastard w jego dłoni zmierzał sztychem do ziemi, niedbale, ale Kress widział jak szybko tamten dobył miecza.

- Nie wiem komu za gościnę dziękować, bo nie wiem któż teraz tu gospodarzem. – Odparł zły na siebie, że dał się dziewce zwieść. Grał jeszcze swą komedię, ale w tej pobrzmiewały wyłącznie fałszywe nuty.

- „Żal” was zwiodła Panie. Nie pierwszego. Nie sumujcie się. Mistrz wyjaśni wam wszystko. Przodem proszę, jeśli łaska. Za Teo. Prowadź Teo! – jeden ze zbirów, ten z krzywą kislevską szablą schowawszy broń do jaszczura ruszył na podworzec potężnego domu a pozostali wraz z Kressem, za nim. Kress złowił pełne smutku spojrzenie ciemnych, wielkich jak jeziora oczu. Piękna, zwana „Żal” nie ruszyła z nimi zostając przy wrotach z jednym jeszcze zbirem.

Przeszli przez podworzec i od razu weszli dużymi drzwiami do holu wewnętrznego. Tu w otoczeniu przepychu, jakim Cecile się otaczał na każdym kroku, stał sam gospodarz. Który na więźnia którego życie jest zagrożone, nie wyglądał bynajmniej. Choć Frank przyznać musiał, że od chwili kiedy widział go po raz ostatni Mistrz musiał spać mało, był zmęczony wyraźnie, ziemisty a oczy miał podkrążone. Jednak nigdy Frank nie widział, by Cecile tak obnosił się z bogactwem, jak tego dnia.

- Witam w moich skromnych progach, kapitanie… - powiedział kłaniając się dwornie. Brodaty tur za plecami Kressa nie był już równie dworny, kiedy sztychem bastarda zachęcił kapitana do skorzystania z zaproszenia…


***

Na szlaku:

Wstawał kolejny żmudny i ciężki dzień wędrówki. Wędrówki w trakcie której Profesor Heinrich Wolfborg nie mógł przestać myśleć o pozostawionej na granicy Carcassonne karawanie. Komuniku wozów, koni, mułów i bydła oraz pilnującej ich nie małej grupie ludzi. Ludzi, którzy zaufali mu i opuścili dom rodzinny i ruszyli na szlak. By znaleźć w końcu miejsce, gdzie mogli by osiąść w spokoju. Spokoju, którego pragnął i on. Co z tego, skoro panowie bretońscy ani myśleli zezwalać by tak liczna karawana, mająca w swych szeregach ludzi uzbrojonych po zęby, którzy swoje doświadczenie bojowe zdobyli przedzierając się Księstw Granicznych do Bretonii, wkraczała na ich ziemie. Karawana nie uszła ni stu mil, ledwie docierając do koryta Brienne a już utknęła zatrzymana przez hufce Carcassonne. Tłumaczenia, że podążają do Akwitanii na zaproszenie tutejszego Lorda na nic się zdały. I tak mieli szczęście, że zezwolono im się tłumaczyć! Profesor słyszał swoje o porywczości bretońskich panów i ich skłonności lekceważenia wszystkiego, co nie jest szlacheckiego pochodzenia. Może wzięła tu górę jego szlachecka krew? Diabli wiedzą. Faktem jednak było, że karawana strzeżona przez zbrojnych ostała się tam, nad rzeką. Z zapasami starczającymi ledwie może na miesiąc obozowania. Heinrich wyruszył z zaufanymi druhami do Akwitanii. Do D’Arvill. Do starego przyjaciela jego domu. Bo liczył, że pozwoli mu się on na swoich ziemiach, przez wzgląd na dawne sojusze i przyjaźnie, osiedlić.

Kolejny dzień wstawał krwawo, jakby zapowiadając rzeczy złe. Tak mawiano w Księstwach. Profesor siedział przy ognisku po raz kolejny układając w myślach słowa z którymi zwróci się do dawnego przyjaciela swego rodu. Jakimi odświeży delikatnie pamięć i dyskretnie przekaże desperackie błaganie. Bo, że zgoda D’Arvilla była mu niezbędna, wiedział to na pewno. Siedział obserwując poranne krzątanie Waltera, który jak zwykle klął po krasnoludzku jedząc resztki wczorajszej kolacji przy mdłym i słabym ognisku, ledwie rozpalonym po nocy. Krasnolud zdawał się zupełnie nie zmieniony od czasu, kiedy poznali się Rosenbergu. A trochę czasu wspólnie im zeszło. Walter i Klaus byli jego najbliższymi towarzyszami. Pozostała trójka ludzi, których wziął ze sobą, wprawiona była w przetrwaniu na szlaku. Born wysoki jak szczapa traper, Jerome Bretończyk z dziada pradziada i Gusto, dawny strażnik dróg i tropiciel. Najlepsi ludzie by szybko dostać się do D’Arvill. Jak okazało się, wybrał dobrze. Byli już ledwie dzień, może dwa dni drogi od celu. Minęli lasami Rouen i jechali śladem książęcego kolektora. Dziś obozowali nawet w tym co zostało z wczorajszego obozowiska książęcego poborcy. Wedle słów Borna, wiódł ze sobą najmniej dwudziestu ludzi i trzy wozy. Dziś mieli nadzieję wieczorem go dojść. Konno mogli pokonać dwa razy dłuższy dystans niż on. „Może spotkamy się w D’Arvill?” pomyślał Profesor.

Tym razem mylił się…


***

Młokos:

Nadchodził świt a Młoko wiedział, że dzień najbliższy, jeśli tylko pójdzie w ślady nocy, zmienić wiele może w optyce wzajemnych relacji w D’Arvill. Gotował się właśnie do drogi na zamek, kiedy dostał list od Franka Kressa.

"Potrzebuję twej pomocy w mieście, zdrajcy wprowadzili już na jego teren swoich ludzi, sam nie dam rady, czekam w siedzibie straży miejskiej. Możesz ugrać na tej sprawie więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Frank"

Nie wnosił co prawda zbyt wiele do sprawy, ale Młokos się chwilę nad nim zastanowił. Skoro kapitan mówił o zdradzie, skoro to samo mówił Cecile a nawet Tupik, to rzecz wydawała się nader ciekawa. Tym bardziej, że Młokos miał pewność, że być może każdy z nich kogo innego ma na myśli. Zły na swój stan, na złamaną nogę, która dotkliwym bólem przypominała mu o tym, że na koń wsiadać nie powinien, Młokos ruszył do stajni.

Nie doszedł do niej jednak…

Zatrzymał go Artan, oko i ucho karczmy. Jeden z najbardziej zaufanych ludzi Młokosa.

- Sprawa pilna mój książę! – krzyknął wesoło, ale widząc skwaszoną minę Młokosa zrozumiał, że do śmiechu mu nie jest. Krotochwile poszły na bok. – Są tu ludzie z miasta. Merde, Agona, Mały Rufus i Klemens Trzy Palce. Każdy w imieniu swoich. Posłali ich, żeby umówić co robić. W mieście podobno obcy stanęli i to kupą. Będzie z dwudziestu ludzi. Wszystko uzbrojone jak na wojnę. Z Cecile się zwąchują. Mówią ludzie, że rozróba będzie i chcą wiedzieć co robić. Kazali mi się spytać ciebie co radzisz. Bo wiesz, chłopaki zawsze wolą razem. Jakob, szef Merde i chłopaków z portu mówi, że najlepiej przeczekać, ale reszta już taka pewna nie jest. Mówią, że coś wisi w powietrzu.

- No, wisi… - mruknął zły jak osa Młokos. Noga rwała go paskudnie.

- Sam z nimi gadaj. Bo z tego co mówili, to poszli by tak, jakbyś im kazał. A wiesz, że za nimi i reszta by poszła. Razem, jakby wszystkich zebrać, będzie i dwa razy więcej niż tych obcych. Ale Jakob i Merde mówią jednym głosem, co nam do tego? Jak się Panowie pozabijają, to i lepiej. W mieście i tak będzie kogo rżnąć. A że na bitkę idzie to pewne. Straż zamkła się w cekhauzie i ino listy śle na zamek. A z zamku Kress przyjechał z drużyną i też stanął załogą w mieście. Coś wisi w powietrzu…

- No, wisi… - warknął Młokos. Zwłaszcza jemu. Wszystko. Noga rwała jak skurwysyn!


***

Na zamku:

Straże rozstawiono a Tupik i Zygfryd doglądali ich co jakiś czas dublując patrole. Napięcie na zamku było tak namacalne a atmosfera tak gęsta, że można było ją kroić. Podobnie jak zgęstniały wyraźnie relacje wewnątrz Bractwa, czego najlepszym dowodem byli słani przez Kressa ludzie. Oraz rosnąca podejrzliwość straży, która również Tupika i Zygfryda odprowadzała powłóczystym spojrzeniem. Coś wisiało w powietrzu…

Ale zamkowi do świtu, nie zagroziło nic…


***

Frank:

- Musisz mi panie wybaczyć nieobyczajne zaproszenie, ale jakie czasy takie metody. – Cecile ukłonił się dwornie podając Kressowi kielich i samemu sięgając po drugi. Siedzieli w tym samym gabinecie, w którym nie tak dawno czytali ostatnią wolę Berengera D’Arvill. Oni dwaj i dwójka zbrojnych z których tur z bastardem stał zaraz za Frankiem. Śmierdziało odeń cebulą.

- Zdrady nic tłumaczy. – powoli powiedział frank zastanawiając się jednocześnie nad swoimi szansami. Do okna miał jakichś pięć, może osiem kroków. Później skok do ogrodu i jakoś na mur. Później jakoś z muru i do miasta, do swoich. Jakoś. Za dużo „jakoś”.

- Bynajmniej. To wszystko w koło winno być moje, choć pan, panie kapitanie tego nie wie i nie zrozumie. Ale spróbuję wytłumaczyć. Berenger i ja jesteśmy przyrodnimi braćmi. Przy czym ja jestem starszy i D’Arvill winno należeć do mnie. I będzie należeć, choć musiałem sięgnąć po metody, które i mnie się nie podobają. – Cecile odwrócił się do okna. Jakby nie chciał, by Frank dostrzegł drżenie w jego głosie. Co kryły jego oczy?

- Braćmi? – tyle zdołał wydusić z siebie Kress. Powoli próbował wszystko zrozumieć.

- Braćmi. Tyle, że ja jestem bękartem. Zła krew. Zła krew! – tym razem Cecile już nie miał oporów. Odwrócił się do kapitana a jego twarz wykrzywił grymas. Zły grymas. – Nie ważne. Nie chciałem z tobą zwady kapitanie, Bóg mi światkiem. Podobnie jak chcę oszczędzić temu miastu cierpień. Ale by się dokonało to, co zaplanowałem, muszę stłumić rozruchy w mieście. Muszę!

- Rozruchy?
– Frank niczego nie rozumiał. Nie było w sumie w tym nic dziwnego. Za Cecilem, jednym z najtęższych umysłów Akwitanii mało kto nadążał,

- Rozruchy. Wybuchną. Niebawem. Wieczorem może. W tym samym czasie, gdy Lord Berenger napadać będzie na książęcego kwestora i rabować książęce mienie. Smutna sprawa. – Cecile pokiwał ze smutkiem głową. Brodaty tur zarechotał a drugi aż parsknął brudząc mahoniowy stół.

- Berenger nie żyje. A jeśli żyje, niebawem wróci tu! Nie będzie nikogo napadał! Chyba oszalał… - Frankowi brakło tchu na takie niedorzeczności. Cecile smutno pokiwał głową. I uśmiechnął się swoimi wąskimi ustami.

- Prawy jak zwykle kapitan Frank Kress. Wiem, że znałeś mego brata za życia, ale z pewnością nie wiedziałeś o nim tego, co wiem ja. Teraz zaś wszystko to już bez znaczenia. Berenger zostanie zabity ze swoimi ludźmi podczas napadu na książęcego poborcę. Jednak mój serdeczny przyjaciel Cedryk du Ponte zadba o to, by na miejscu napaści znaleziono tylko zabitych ludzi z D’Arvill w ich własnych mundurach i mego nieodżałowanego brata. Ocali też tę część zrabowanego łupu, którą uda mu się ocalić. Zamieszki, które w tym czasie wybuchną w mieście, stłumią moi ludzie. Oni też być może odbiją na wieść o napaści zamek z rąk zbójców. Myślę, że książęca łaska pozwoli mi na święta gościć już na zamku. Bo, że D’Arvill wyjęci spod prawa zostaną, to pewne. A Cedryk z całą pewnością poprze moją prośbę woląc mieć szlachetnego sąsiada, niźli zbója. Tym bardziej, że mu w zemście nad sąsiadem pomogłem. I tak oto wszyscy będą zadowoleni.

- Po co mi to mówisz?

- Bo i mnie potrzebny będzie kapitan z twoim doświadczeniem. A fakt, że jeden z nielicznych ludzi honoru w służbie mego brata służy mnie z pewnością ułatwił by mi niemało. Jednak, by okazać żeś dla mnie pożytecznym, musiał byś mieć swój udział, znaczny udział w wieczornym zamku dobywaniu. Musiał byś wprowadzić moich ludzi na zamek. Musiał byś aktywnie poprzeć mą sprawę kapitanie. I spytam tylko raz. Poprzesz?



***

Na plaży:

„Coś ci pokażę!” – usłyszał znów Peter. Jego wzrok muskający garb klifu nagle pomknął w górę, jakby ptakiem był jakim. Przerażony d’Orr usiadł na mokrym piasku, lecz wzrok jego mknął coraz wyżej i naraz przeskoczył nad grzbietem klifu. Z góry, niczym szybujący ptak, spojrzał na brzeg morza i szturmujące skały fale. Ujrzał niczym maleńkie robaczki ludzi D’Arvill wśród których siedzieć musiał i sam. I rozbitą barkę miotaną o skały falą przypływu. Jednak jego wzrok niczym niesiony diabelską jaką siłą mknął wzdłuż klifu ku południu w kierunku ziem D’Arvill. Trwało to dosłownie ułamek chwili, lecz Peter czasu liczyć nie był w stanie. Dostrzegł bowiem coś, co skupiło i zabsorbowało jego uwagę w całości. Zwarty oddział zbrojnych liczący najmniej pół setki ludzi, który jechał wzdłuż klifu posyłając w dół żlebów po kilku ludzi. Jakby szukający czegoś. Oddział za którym jechało kilkanaście luzaków. Peter zniżył „swój lot” dostrzegając znaki du Ponte na tunikach zbrojnych. Oraz splamione krwią tuniki D’Arvill noszone przez ludzi, których ciała wieziono na luzakach.

- Panie co wam! – krzyknął Kosma, który w końcu dotarł na brzeg z ich końmi.

- Jak daleko? – spytał nieprzytomnie Peter, któremu wróciła jasność widzenia.

- Co jak daleko? – Kosma spojrzał bezrozumnie. W końcu machnął ręką i pozostawił Petera samemu sobie. „Będą tu za godzinę najwyżej. Znajdą was. Ale ja mogę pomóc w ucieczce. Widzisz, jaką razem mamy moc. Pomogę ci ją posiąść. Wystarczy, że powiesz że chcesz. Razem możemy więcej, widziałeś! Chcesz tego Peterze? Chcesz?”

- Spójrzcie!
– krzyknął Kosma wskazując na ciskany o skały wrak. Wrak, na który mozolnie wpełzała zmoczona sylwetka. Elf miał piekielne szczęście. Raz, że udało mu się cało dopłynąć do wraku. Dwa, że wrak wciąż unosił się na powierzchni fal w chwili, kiedy do niego dotarł.

I trzy. Że kord, którym zaatakował go skulony przy burcie marynarz, minął go o dłoń ledwie roztrzaskując się na deskach pokładu. Elf uskoczył w bok wciągając się na mokry, skaczący niczym fryga pokład szarpany raz po raz przez linę, na której był uwiązany. Sam dobył noża i tak uzbrojony spojrzał na swego przeciwnika. W zasadzie na przeciwników, bowiem drugi kulił się za pierwszym przyciskając do gardła skrępowanego jeńca w którym Yavandir rozpoznał Lorda Berengera, krótkie ostrze podręcznego noża.

- Rzuć broń, bo go zabiję! – krzyknął ten który groził Berengerowi. W jego desperackim głosie zabrzmiała fałszywa nuta, lecz elf nie miał czasu na to, by się nad nią głębiej zastanawiać. Nie było nad czym. Drugi marynarz, ten który już raz zaatakował Yavandira, skoczył z krzykiem ku elfowi. Nadszedł czas stali i krwii…


***

Świtało…


.
 
Bielon jest offline