Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-11-2010, 22:49   #95
emilski
 
emilski's Avatar
 
Reputacja: 1 emilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodzeemilski jest na bardzo dobrej drodze
Ta niemoc jest najgorsza. Miotanie się, to jedyna czynność, jaka została Walterowi w ostatnich dniach. Obserwacja obserwacją, Chopp już dawno nauczył się, że może to być jedna z najnudniejszych czynności, jakie tylko można sobie wyobrazić, ale uprowadzenie? Przecież to sam miód. Samo działanie. Tylko najpierw trzeba znaleźć okazję. A te bestie chronią samych siebie, jakby byli z porcelany. Żadnej okazji, żadnej możliwości, żeby kogokolwiek z nich zastać samego, przechadzającego się, ale poza ogrodzeniem do cholery, a nie na terenie posesji. Nic się nie da zrobić. Ta bezradność dobijała księgowego. I jeszcze stracił towarzysza, bo Vincent musiał zająć się już swoim spektaklem. Swoją drogą, z tego co opowiadał, to rzeczywiście może być duża sprawa. Walter będzie trzymał kciuki – każda akcja, posuwająca śledztwo do przodu, jest na wagę złota. Tylko jednego ciągle brakuje Choppowi. Poważnej inicjatywy z ich strony. Czegoś, co rzeczywiście byłoby przełomem. Dlatego właśnie stara się uprowadzić któregoś z różnookich. Nic przecież łatwiejszego: złapać gościa, doprowadzić do Wegnersa, a ten zmusza go tym całym „mesmeryzmem” do sabotowania wszystkich działań Kuturba. Rzeczywiście proste. Tylko, że zeszłego wieczora w ogóle nikogo tam nie widział, bo w ogóle nikogo tam nie było. Jakby zapadli się pod ziemię. Nie pozostało mu nic innego, jak obejść się ze smakiem i znowu wrócić z pustymi rękami. Miał tylko nadzieję, że jego nieugiętość przyniesie wreszcie efekty.

Waltera męczy jeszcze jeden problem, o którym nieustannie myślał, obserwując rezydencję Wagonowa. Wysłał anonim do Dominica Duvarro, ale co z tego, jeśli nic z tego nie wynika. Walter nie wie nawet, czy wiadomość do niego dotarła, a co dopiero, czy ją zrozumiał. No a jeśli zrozumiał, to czy przyniosło to jakiekolwiek skutki w jego myśleniu o fabryce i o ludziach, z którymi się zadał. Jak to sprawdzić, do jasnej cholery? Tu pewnie pomógłby Garett, ale teraz go tutaj nie ma i trzeba poradzić sobie samemu.

Tymczasem podjechał pod kamienicę Styppera i zaparkował wóz w tym samym miejscu, co zwykle. Jutro rano Stypper wyruszy nim do pracy. Walter cieszył się, że jego przyjaciel wreszcie chodzi o własnych siłach. Był mu bardzo wdzięczny za jego gościnność. Przecież gdyby nie on, musiałby teraz zakradać się ciemną nocą, z duszą na ramieniu, do ciemnej bramy kamienicy przy Newton Street, gdzie handlarze powoli zaczynają budzić się w swoich mieszkaniach i myśleć już o tych wszystkich świeżych rybach, które muszą za kilka godzin odebrać na nabrzeżu od rybaków po to, żeby od piątej rano móc je oferować przechodniom spieszącym do ciężkiej pracy. Cieć, co prawda, siedzi przy wejściu, ale Walter tyle razy przyglądał się tej czerwonej gębie, że był święcie przekonany, że jedna mała butelczyna whisky (oczywiście w normalnych czasach) wystarczy, żeby do środka mogła wejść uzbrojona po zęby kilkutysięczna armia morderców i innych psychopatów. Księgowy, co prawda, przełamał już swoją barierę strachu dzięki Tołoczce i opowieściom Wegnersa, ale wspinanie się po ciemnych schodach do własnego mieszkania, które może być obserwowane przez nie wiadomo kogo, przekraczałoby jego możliwości nerwowe.

„Dzięki ci, Stypper, że ratujesz mnie od tego wszystkiego” - myślał leżąc już w świeżo przewietrzonej pościeli. Opuszczając ciężkie powieki, żałował tylko, że w ogóle nie mają czasu, żeby posiedzieć sobie przy szklaneczce i pogadać. Stypper wraca z biura, Walter bierze samochód i rusza na obserwację. Walter wraca, Stypper śpi, a gdy ten z kolei wstaje i bierze wóz do pracy, sumienie nie pozwala mu na budzenie księgowego.

***

Tego ranka było jednak trochę inaczej. Teodor nie krygował się i potrząsnął mocno śpiącym Choppem, aż ten otworzył sklejone oczy. Miał dla niego nowiny. I to chyba ważne nowiny. Ale Walter patrzył się na niego wzrokiem dalekim od przytomnego i zdawał się nic nie rozumieć, co Stypper do niego mówi. I rzeczywiście, księgowemu wydawało się, że buja się gdzieś szarpany wiatrem i ktoś go woła z oddali. Przez moment rozpoznał nawet twarz Teodora i powoli zaczął dostrzegać kontury ścian i mebli w pokoju, a słowa przyjaciela zaczynały nabierać znajomych znaczeń, ale wtedy znowu wylądował w pościeli i oczy zaszły mgłą.

Na szczęście, Teodor mocno trzasnął drzwiami, wychodząc z mieszkania, co dopiero porządnie przebudziło Choppa. Podniósł się gwałtownie na łóżku i doszło do niego, że Stypper coś do niego i to chyba coś ważnego. Zerwał się na równe nogi i wbiegł do salonu. Szybko odnalazł wzrokiem wiadomość, którą przyjaciel zostawił mu na blacie stołu. Był tam dokładny adres wiejskiej chaty za zdjęcia i informacja, że Wegners chce się z nim widzieć w południe. W mieszkaniu Amandy Gordon.

Nagle zaspaną twarz Waltera rozjaśnił wielki uśmiech satysfakcji. Oczami wyobraźni widział już siebie i Teodora jadących samochodem pod wskazany adres i wpadających w sam środek orgii organizowanej przez różnookich zwyrodnialców. Trudno się nie uśmiechać do takich myśli. Dlatego ten charakterystyczny grymas nie schodził z jego twarzy nawet, gdy brał szybki prysznic, zmieniał opatrunek, pił gorącą kawę i jadł śniadanie. Nawet, gdy jechał taksówką i palił swojego pierwszego w tym dniu papierosa, dalej się uśmiechał. Dostał potężnego zastrzyku nowych sił i energii do działania. Starał się spożytkować ją najlepiej, jak tylko umiał. I czerpał z tego wielką radość. Nawet problem z wyciągnięciem informacji od Dominica na temat otrzymanego anonimu, rozwiązał się sam tak jakoś automatycznie.

Właśnie z tego powodu kazał taksówkarzowi zawieźć się na pocztę najbliżej położoną Newton Street. Stamtąd nadał telegram na prywatny adres Duvarro: Jeśli dostałeś list, daj znać. STOP. Zostaw wiadomość w cukierni Sweet Sunrise przy Joy Street. STOP. Napisz, jaki jest twoje zdanie na ten temat. STOP. Powiedz, że chcesz zostawić wiadomość dla Iwana. STOP

Cukiernia Sweet Sunrise mignęła mu gdzieś po drodze w szybie taksówki, a tego Iwana, to kompletnie nie wiedział skąd wytrzasnął. Po prostu, miał go w głowie. I tyle.

Do swojego mieszkania dotarł piechotą. To nie była jakaś duża odległość, a nastrój miał tak dobry, że z chęcią wykorzystał go na przechadzkę ulicami Bostonu. prawdę mówiąc, to dawno już tego nie robił. Dawno już nie spacerował po swoim mieście. Mieście, które znało go na wylot i tylko jemu można powierzyć wszystkie swoje tajemnice. A ono go rozumiało. Dlatego był winien to Bostonowi. Był mu winien tę zwykłą przechadzkę, podczas której nie będzie narzekał na smród spalin zmieszany ze smrodem ryb, tylko podziwiał budynki, jaki stoją po obu stronach ulic, którymi wędrował, równo położone chodniki i głośno brzęczące tramwaje, które zgrzytały niemiłosiernie na zakrętach. Tak po prostu. Żeby oddać swój szacunek.

W ręku miał torbę, nawet sporych rozmiarów, ale strzelba spod łóżka i tak się w niej nie zmieściła. Lufa musiała wystawać na zewnątrz. Na szczęście w torbie wylądowały również pozostałe rzeczy z jego mieszkania, które mogą mu się przydać, więc nogawkę z jednej z par spodni, mógł użyć jako pokrowiec na wystającą broń. Wychodząc z mieszkania, dokładnie zamknął je na wszystkie zamki i zapukał do pani Higgins. Dowiedział się od niej, że nikt się na razie o niego nie wypytywał i zwrócił jednocześnie z prośbą o informowanie ewentualnych zainteresowanych, że wyjechał do Nowego Jorku.

-Proszę mówić dokładnie tak: „Przybiegł do mnie cały zakrwawiony, spakował walizkę i krzyczał, że ucieka z tego miasta, że nie ma tutaj miejsca dla prawdziwej miłości” - poinstruował sąsiadkę i zakupił spory zapas butelczyn przy okazji. Może to już ostatni raz, kto wie. Do Harry'ego z cukierni na dole postanowił nie zaglądać. Jeśli go obserwują, nie muszą wiedzieć, że tam tez miał kontakty. W takich sytuacjach lepiej jest liczyć na jaja jednej osoby, nawet jeśli jest nią pani Higgins, niż dwóch.

Równo w południe zapukał do drzwi Amandy Gordon. Otworzyła mu pokojówka i zaprosiła na górę. Zaprowadziła go do salonu, gdzie Amanda i Wegners raczyli się herbatą i kawą. Tego mu było trzeba. Mocna kawa, bo po intensywnych kilku godzinach i bardzo krótkiej nocy, zmęczenia zaczynało dawać znać o sobie. Pokojówka wkrótce wniosła jeszcze ciepłe rogaliki z marmoladą i spory talerz niewielkich kanapeczek, które szybko znikały w brzuchach zgromadzonych, co uczyniło Waltera jeszcze bardziej śpiącym, niż przed wizytą. Początkowo rozmowa toczyła się na błahe tematy, więc można było zapychać sobie żołądek, ale w końcu Walter postanowił się odezwać, bo męczyło go myśl, czy dobrze sobie wszystko poplanował, a nie chciał później o tym zapomnieć:

-Czy jesteś w stanie użyć swojej mocy w taki sposób... Zapytam wprost:, czy, jeśli teraz tutaj siedział by ktoś z tych "złych", to czy byłbyś w stanie wejść do jego głowy i kazać mu zrobić coś, co np. przeszkodzi całej tej sekcie w ich planach? Czy to jest możliwe?

-Tak. jest to możliwe. Ale obronić się przed tym jest równie łatwo jeśli wiesz, czego się spodziewać. Nauczę was tej sztuki. Jeśli czas pozwoli – odpowiedział mu Hieronim. -Co do dzisiejszej nocnej eskapady. Potrzebuję... starej krwi. Słoik około dwóch litrów. Z dowolnego zwierzęcia. Gdybyś zdobył to do wieczora...

Prośba nieco zaskoczyła księgowego i chyba nie ma się co temu dziwić. Wiedział, że Hieronim będzie potrzebował w sprawie na pewno niecodziennej, ale...: -Starej krwi? Co to znaczy starej? Jak starej?

-Nieświeżej. Po prostu cuchnącej – mówił Wegners tonem, jakby prosił go o kupienie świeżego pieczywa tutaj za rogiem, jak będzie wracał z pracy: „Tak, takie świeże, to znaczy jeszcze ciepłe i pachnie”.

-Dwa litry... Niecodzienne zadanie, nie powiem. Ale takie czasy. Wszystko jest chore. Nie mam pomysłu skąd ją wziąć, ale coś wymyślę – Walter starał się jak najszybciej przejść nad tym do porządku dziennego i pokazać, że nie ma stresów z tym związanych. Hieronim posiadał dla niego autorytet. Chopp bardzo się cieszył, że ten człowiek zwraca się właśni do niego, obdarzając go takim zaufaniem. Nie może teraz go zawieźć.

-Ubojnie – odparował Niemiec. - Krew szybko śmierdnie. Powinni ją sprzedać za centy. Możesz powiedzieć, że hodujesz w domu aligatora.

-Nawet nie wiedziałem, że starą krwią się handluję, ale w takim razie oczywiście nie ma problemu. Czy coś jeszcze będzie potrzebne?

-Nie handluje. Ale to okazja do zarobku dla robotników więc na pewno skorzystają. I raczej nic więcej nie będzie potrzebne. Weź na wszelki wypadek pistolet. I sól. Ja też wezmę sól, ale lepiej mieć jej więcej. Gdyby coś poszło nie tak – w ustach Wegnersa zniknął kolejny rogalik. - No i przyjdź tutaj przed zmrokiem.

-Pistolet? Czy to działa na gule?

-A czy działa na rozjuszonego lwa?

-Dobrze użyty. Z zimną krwią.

-Więc masz analogię. To też stworzenia. Mniej więcej z krwi i mniej więcej z kości. Lecz niezmiernie witalne. Kiedyś nawet zmuszony byłem pokonać jedną samicę w walce wręcz. Wtedy jednak miałem obie nogi, byłem o wiele młodszy i miałem miecz.

-To ona pozbawiła cię nogi? - z zaciekawieniem zaczął dopytywać Walter. Zapalił papierosa i dolał sobie kawy.

-Nie. To stało się dużo później. Parę lat. W nocy. W Berlinie.

-Jak to się stało? Też gule?

-Tak – powiedział Niemiec spokojnie, choć z trudem. - Próbowałem je powstrzymać w 1902 w Berlinie. Wpadłem w pułapkę i ... zjadły mi ją na moich oczach. Wiesz, wolę nie poruszać tych wspomnień. Sam rozumiesz. Przekłułem mój gniew w zimną skuteczność.

Ostatnie słowa zmroziły Choppa. Popatrzył na Amandę, ta jednak popijał spokojnie herbatę i przysłuchiwała się uważnie słowom gościa, nie włączając się do dyskusji. Widać jednak było, że nie uroniła ani jednego słowa wypowiedzianego przez Hieronima.

-Rozumiem – kontynuował księgowy. -Ale z tego, co mówisz sporo było tych przygód z gulami. Co one, do cholery, robiły wtedy w Berlinie?

-Nadal tam są. Mają tam kolonię. Mają je w naprawdę wielu miejscach na Ziemi.

-Jak żyją, gdy nikt ich nie wykorzystuje do niecnych celów? Jak są zostawione w spokoju? Atakują ludzi same z siebie?

-Tak, jak mówiłem wcześniej. Są i złe i ..nazwijmy je dobrymi, chociaż to mocno naciągane słowo - ghoule. I owszem. Atakują ludzi, jak zbliżą się do ich kryjówek. Część doniesień o atakach psów na dzieci czy dorosłych to sprawka ghouli. Ale wolą padlinę.

-Wolą padlinę, to dobrze – Walter próbował zażartować, chociaż słowa Wegnersa przyprawiały go o gęsią skórkę. „Mieszkają sobie normalnie w takim Berlinie? Z innymi ludźmi?” - A gdzie mają te kryjówki? Cmentarze?

-Najczęściej. Ale także kanały. Podziemne tunele, a nawet zniszczone kompleksy. Z dala od ludzkich oczu. Dyskretnie położone.

--Brr.. straszne, że tak mijamy je po prostu na ulicy... Ale cieszę się, że pogadamy z nimi dzisiaj w nocy.

-Nie zrozumiesz nas. Tylko mistrz rytuału nawiązuje kontakt.

-Ale go zobaczę. Ty opowiesz mi resztę.

-Musisz być bardzo odważny. Nie pokazuj strachu – Hieronim zaczął dawać wskazówki, ewidentnie bał się, że księgowy nie zachowa zimnej krwi. -I nie martw się, jak wszystko dobrze pójdzie będę miał nad wezwaną samica pełna kontrolę. Ale, gdyby coś poszło nie tak ... musisz zadziałać wedle swojego uznania.

-Możesz na mnie liczyć – zapewnił go Walter. - Nie przeraża mnie to. Jestem mocno zdeterminowany. Po moim wyglądzie możesz poznać, że wiele już przeszedłem w tej sprawie i nic mnie nie powstrzyma. Chcę to doprowadzić do końca.

Hieronim spojrzał na niego z uwagą i pewną dumą. Poklepał po ramieniu i powiedział: -Doskonale. Jak to wszystko się skończy a będziesz chciał dalej .. drążyć takie sprawy, skontaktuję cię z kimś.

-Jeśli przeżyję - puścił oko Wegnerowi. Amandzie wyraźnie nie spodobał się żart, bo odezwała się: -Przestań Walterze, ostatnio za dużo osób gada tu o umieraniu – popatrzyła mu głębiej w oczy i kontynuowała: -Nikt z nas nie umrze, rozumiesz? Wszyscy będziemy dalej żyć i już niedługo będziemy siedzieć przy tym stole nawet z Victorem.

Waltera ucieszył taki nagły cios optymizmu, jaki dostał od tej kobiety, a jednocześnie przywrócił do porządku. Żadnego więcej wisielczego humoru.

-Jeśli będę miał coś do powiedzenia w tej sprawie, to zrobię co w mojej mocy byście przeżyli wszyscy. Nawet te niedowiarki: Garrett i Hiddink – Hieronim również wypowiedział się w uspokajającym tonie.

-Może przed nocną akcją przydałoby się zabezpieczyć mieszkanie Teodora? - zaproponował Walter.

-Oczywiście. To zajmie góra pół godzinki.

-W drodze na cmentarz?

-Wolałbym nie – zaprzeczył Niemiec. -Lepiej nie zajmować się w krótkim czasie dwoma rożnymi sprawami.

-To może chodźmy od razu.

-Ale musimy wrócić tutaj za dwie godzinki.

-Zabezpieczymy mieszkanie, wrócisz taksówką do Amandy, a ja do ubojni i widzimy się wieczorem – zaproponował optymalną wersję Walter. -Pasuje ci to?

-Dobry plan, jedźmy.

Cała ceremonia rzeczywiście zabrała mu nie więcej, niż pół godziny. Mieszkanie zostawił w nienaruszonym stanie, lecz wzbogacone o kilka dziwnych symboli. Walter nie pytał, co one oznaczają, bo nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia. Najważniejsze było zapewnienie Wegnersa, który powiedział, że Walter może teraz spać spokojnie; żaden gul nie powinien móc się tutaj dostać. No chyba, że zostanie specjalnie zaproszony.

No, to zrobione. Niemiec wsiada do taksówki i macha na pożegnanie, a księgowy raz jeszcze zagląda pod wycieraczkę przed wejściem i pod łóżka, żeby upewnić się, czy symbole, które Hieronim narysował, ciągle tam są. Były. Słowa, które przy tym wypowiadał były kompletnie niezrozumiałe dla Waltera, ale nie wtrącał się. Powaga i skupienie, jakie Wegners miał wyryte na twarzy, kazały wierzyć w to, że już żaden gul nie przejdzie przez ten próg. Chopp jednak czuł się jakoś nieswojo i przechadzał się teraz po całym mieszkaniu, jakby poznawał je na nowo. Stawiał ostrożnie kroki i rozglądał się, a jednocześnie, każdy kolejny krok dodawał mu pewności, że tak, tutaj jest bezpiecznie, mogę tu mieszkać. Potem przypomniało mu się, że on tu tylko pomieszkuje u przyjaciela, który nota bene jest handlarzem nieruchomości i przyszła mu do głowy głupia myśl, że Teodor mógłby wzbogacić swoją ofertę o mieszkania strzeżone względem guli. To byłoby coś. A kto wie, może cała ta sprawa z Duvarro Sprocket stanie się na tyle głośna, że wkrótce rzeczywiście wszyscy będą wiedzieli o istnieniu sąsiadów pomieszkujących miejskie cmentarze.

***

Ubojnię znalazł w książce telefonicznej. Było ich nawet kilka, ale wszystkie gdzieś na uboczu, a nawet już poza granicami miasta. Wybrał taką, która leżała niedaleko Duvarro Sprocket. Z sentymentu. Wiedział, że żeby się tam dostać, musi przejechać autobusem, przez którego szyby będzie mógł obserwować teren fabryki.

Ze względu na godzinę, w autobusie było tłoczno. Nie chciał jechać jednak taksówką, bo nie było to blisko, a jak tak dalej pójdzie, to Walter zbankrutuje. taksówki niestety nie były za darmo. Komunikacja miejska, co prawda, tez nie, ale różnica wystarczyła, jako argument przy podejmowaniu takich decyzji. Nie mogąc znaleźć sobie siedzącego miejsca, stał zgnieciony pozostałymi pasażerami, którzy napierali na niego ze wszystkich stron. Równie dobrze mógłby w ogóle nie trzymać się poręczy, i tak nie bało szans na przewrócenie się. Nie było na to miejsca, a lipcowy upał na pewno nie podnosił komfortu jazdy. Teren fabryki tak naprawdę, tylko mignął mu przed oczami, bo nie miał szans w tych warunkach na prowadzenie bliższej obserwacji.

Na szczęście nie miał problemu ze zidentyfikowaniem przystanku, na którym miał wysiąść. Okazało się, że wysiadała tam większość ludzi. Dopiero teraz Chopp dokładniej im się przyjrzał, wcześniej traktował ich jako jedną masę wypełniającą autobus. Teraz uświadomił sobie, że to byli chyba pracownicy rzeźni. Rzeczywiście, wszyscy wyglądali jednakowo w swoich koszulach z popodwijanymi rękawami, które od kilku dni powinny być już w pralni i przepoconych kaszkietach na głowie. Chyba miała być właśnie jakaś zmiana. Na zegarku była 3:30 po południu, więc może o czwartej się zmieniają. Zresztą nieistotne, ważne jest to, że księgowy mógł wykorzystać sytuację i zmieszać się z tłumem. Dzięki temu udało mu się dotrzeć na teren rzeźni od zaplecza. Nie było to trudne, bo przejścia na bramie nikt nie pilnował na tyle wnikliwie, żeby sprawdzać każdego wchodzącego. Poza tym nie miałoby to i tak pewnie sensu przy takiej rotacji personelu, jaka występuje w każdym większym zakładzie. A ta rzeźnia rzeczywiście zdawała się potężna. I śmierdząca. Chociaż to drugie nie mogło dziwić.

Nieprzyzwyczajony Walter chciał załatwić sprawę jak najszybciej. Odłączył się od pozostałych pracowników i zaczął szukać po różnych pomieszczeniach na własną rękę. Widoki, które spotykał w każdym nowym pomieszczeniu, nie zachęcały do dłuższego pozostania na terenie rzeźni.


W końcu udało mu się znaleźć dwóch potężnych facetów w gumowych fartuchach, którzy już z daleka wyglądali na takich, co z krwią mają do czynienia non stop. Wizyta Waltera wcale ich nie zdziwiła. Wręcz przeciwnie, handel krwią musiał być rzeczywiście często uprawianym procederem, który znajdował regularnych nabywców. Pokazali mu nawet odpowiednią dziurę w płocie, którą powinien się wydostać z zakładu przez nikogo nie zauważony.

Chopp oddalał się od rzeźni szybkim krokiem, co chwila ocierając przedramieniem pot z czoła. Co chwila oglądał się za siebie, czy nikt za nim nie idzie. Nie zatrzymując się, próbował zapalić nerwowymi ruchami papierosa, co sprawiło, że wyślizgnęła mu się z ręki torba, w której niósł to. Dwa słoiki wyturlały się na ziemię. Chopp przeklął pod nosem i zaczął pakować je do torby, samemu również morusając się krwią. Słoiki były brudne, nikomu nie zależało, żeby do klienta trafiła krew w sterylnym opakowaniu. Krew, która została księgowemu na rękach, próbował wetrzeć w swoją białą koszulę, co zostawiło kolejne ślady.

W takim stanie dotarł na przystanek. Na autobus czekał znowu niezły tłumek, tym razem pracowników wracających do domów. Walter stanął pomiędzy nimi, paląc swojego papierosa i czuł na sobie kilkadziesiąt par oczu. Ostatnie przygody, które mocno przyczyniły się do zmiany jego wyglądu, przyzwyczaiły go do bycia obserwowanym, a teraz doszła jeszcze ta cholerna krew. Wszyscy ci ludzie pracowali w tej rzeźni i pewnie doskonale wiedzieli, po co on tu przyszedł. Wydawało mu się, że patrzą na niego i mówią: „Patrzcie, pierwszy raz kupuje krew”.

Dlatego kąpiel w letniej wodzie przyniosła mu taką ulgę. Czuł, że zrobił dobrą robotę, ale musiał po niej dojść do siebie. Leżał w wannie, a kątem oka obserwował już czyste dwa słoiki, patrzące się na niego z szafki.

A przecież to dopiero wstęp. Preludium do tego, co miało się wydarzyć dzisiejszej nocy. Przed wyjściem z domu, gdy na dworze było już szaro, po raz dziesiąty z kolei patrzył się na rozłożony na sofie ekwipunek i liczył: krew, sól, pistolet, strzelba, krew, sól, pistolet, strzelba. Tak, na pewno wszystko jest. Na koszulę nałożył szelki z kaburą, na to prochowiec; resztę miał w torbie, z której znowu wystawał mu fragment lufy strzelby. Był gotowy do wyjścia.

-Teodorze – przed samym wyjściem, popatrzył przyjacielowi głęboko w oczy. - Trzymaj kciuki. Idę rozmawiać z gulami. Nie bój się, bo idę z zawodowcem. Jeśli wrócę, to jutro pojedziemy obejrzeć sobie tę chatkę.

Stypper długo stał jeszcze w oknie po tym jak taksówka odjechała w stronę mieszkania Amandy. Trzymał kciuki i nerwowo przygryzał dolną wargę. Ale księgowy w ogóle o nim nie myślał, idąc ramię w ramię z Wegnersem przez ciemny cmentarz. Ciemny to mało powiedziane. Było gorzej, niż wtedy w lesie. Szumiały drzewa, co jakiś czas odezwał się jakiś ptak – nieważne; i tak każdy odgłos brzmiał, jak jęk umarłego i wywoływał dreszcz na skórze Waltera. W każdej takiej chwili, Chopp chwytał Hieronima pod ramię pod pretekstem pomocy przy chodzeniu w ciemności. Obecność Wegnersa rzeczywiście działała, ba za każdym razem, lęk malał, a Chopp przypominał sobie, że przecież umarli nie wstają z grobów.

Nie było to łatwe, ale księgowy szedł do przodu z zaciśniętymi ustami, kurczowo ściskając torbę ze sprzętem. Gdyby tylko miał dłuższe paznokcie, z dłoni ciekła by mu krew. Ale rzeczywiście na zewnątrz nie dawał po sobie znać, że się boi. Hieronim powinien być więc chyba zadowolony. Szli w końcu dopiero z zamiarem zrobienia czegoś strasznego. Ale determinacja, jaką odczuwali obaj, pomagała pokonać cmentarne ciemności i skutecznie pchała do miejsca, które Wegners uzna za odpowiednie do przywołania gula.
 
__________________
You don't have to be weird, to be weird.
emilski jest offline