| Szczęśliwy los, jeżeli takie pojęcie funkcjonowało poza rojeniami pijaczków, stał się udziałem Myverna i jego uroczej menażerii. Wjebani po szyje w szambo, czujący jak grunt osuwa im się spod nóg, a najbliższa perspektywa nabiera brudnobrązowego koloru, zbiegowie znaleźli namiastkę ratunku. Tak sądzili, przekonani, że po turnusie w celi śmierci i spektaklu na placu Cuthberta nic gorszego spotkać ich już nie może. Mogło. Niekoniecznie ze strony przelewającego się z miejsca na miejsce oberżysty, który okazał się być myvernowym kumplem od wódki i ostatnią deską ratunku dla niedoszłych szubieniczników. Niekoniecznie z jego strony, ale z innej już jak najbardziej. Może to stres, ułuda upleciona na bolączkach umęczonego umysłu, ale zbiegom zdawało się, że powietrze wokół nich zaczyna gęstnieć wzorem gotowanej zbyt długo zupy, zmieniać się w krępującą ruchy papkę. I tylko alkohol, męskimi haustami wlewany w gardła, pozwalał się otrząsnąć. "Słuchajcie, wszystko za moment sobie wyjaśnimy. Ja zaraz wrócę, muszę dla chłopaczków z miasta wykrzesać trochę kurtuazji. Mają tu dziś odbierać jakiś obraz, ważna rzecz. Momencik" – błysnął żółtawymi kłami Wiktor i nie minęła sekunda, a już był niewidoczny, po drugiej stronie poplamionej kotary. Widać dla oprychów ze Starego Miasta uściski i poklepywania nie były tylko kurtuazją, bo ich rozradowane, przepite głosy słychać było w całym budynku. Lubili grubasa i po paru kordialnych wydarciach ryja świadomi tej sympatii byli już pewnie mieszkańcy całego kwartału. Tymczasem pozostawieni samym sobie uciekinierzy mieli czas, by przemyśleć, co dalej. Sprzedali Tłustemu jeden z najpikantniejszych kąsków miejskiego folkloru, ale spaślak nie wyglądał na zdziwionego. Opowieści o żywych trupach i potworach z innego świata wysłuchał z kamienną twarzą, kiwając głową ze zrozumieniem i co chwila wtrącając niemrawe 'mhm, mhm'. "Dobra, jestem" – sapnął wracając z kryminalnego mityngu, cały zarumieniony i cuchnący wódą. W ręku niósł gąsiorek z zielonkawego szkła, zmrożony, owinięty wikliną, ciągle jeszcze mokry i emanujący chłodem piwnicy – "Zaraz będą potrzebowali tu obradować ze swoim człowiekiem, ale możemy zrobić parę kolejek. Czyli przechodzę do rzeczy". "Tak chyba będzie najlepiej" – bąknął Myvern, zębami odkorkowując butelkę z alkoholem. "Powiem wam przeto o tych, którzy ostrzegali mnie przed rozruchami w mieście, dziwacznymi rzeczami, o których filozofom się nie śniło i wzmożoną aktywnością rządowych szpeców" – gruby mówił i jednocześnie nalewał gościom pełne szklanice okowity – "Pierwsi byli z południa. Suelska krew, blondyni w drogich ciuszkach, włosy upomadowane po królewsku, sylwetki adonisów. Wyglądali jak para paziów, ale widać było od razu, że to poza, a częściej niż grzebień w łapie mają kamień".
Całe towarzystwo śmiało wzniosło kubki w górę i straceńczym haustem posłało wódę w otchłań żołądka. Można było kontynuować, a naczynia w międzyczasie zapełniały się z powrotem. "Mówili, że za parę dni w mieście będą się działy dziwne rzeczy i że władze będą pieprzyły swoje. Znali mnie lepiej niż sam siebie znam, choć widziałem ich na oczy po raz pierwszy. Pominęli pierdolenie i sypnęli złotem. Monety z Sunndi, elfi kruszec. Miałem być ich kontaktem, informować o niezwykłościach i dawać wyłączność na wszelkie informacje związane z owymi rewolucjami, które się tu miały dziać. I z tego, co mówicie to już zaczęły" – Wiktor powiedział swoje, niecierpliwie mieszając w kubku lodowatą gorzałkę, razem z resztą spijając ją, gdy słowa przemowy ucichły. Runda trwała dalej. Mówienie, chlanie. Prosta gra, choć poziom trudności zwiększał się zauważalnie z każdym etapem. "Ciągnij za języki, węsz, wierć dziury w brzuchach. Tak gadali. 'Wiele się może wkrótce zmienić, a my możemy zagwarantować ci dobrą pozycję do startu na nowo'. Obiecywali, a widać było, że dużo mogą. Ale ci drudzy, łohohoho!" – śmiech przebrzmiał, ale ciekawość słuchaczy pozostała niezaspokojona. Kimkolwiek byli 'ci drudzy', musieli poczekać aż towarzystwo przepłucze gardła. "Noooo... I oni, ci drudzy, też byli nieźli. Też z góry płacili złotem za 'trzymanie ręki na pulsie' i obiecywali tony kosztowności. Jebańcy, nie wymagało wiele wyobraźni uwierzenie ich słowom. Widać było na pierwszy rzut oka, że na złocie im nie zbywa, bo obaj byli zapakowani w eksluzywne ciuchy i aż słaniali się pod ciężarem biżuterii. Ale szabelki nosili nie od parady, więc nikt nie szukał na nich zarobku. Bakluni, bo to byli Bakluni, nie są u siebie i łatwo mogą zarobić kosę w ciemnej uliczce, a zwłaszcza, kiedy tak obnoszą się z bogactwem... No, ale widać było po tych, że rabusie są problemem kompletnie im obcym. Za rabusiów!" – zażartował Gruby, wznosząc kubek do kolejnego toastu i spojrzeniem przymuszając zgromadzonych, by poszli jego śladem. Byli tacy, którym alkohol jakoś ciężko przechodził przez gardło. Ci, którzy domyślali się już... Ba, nie mieli wątpliwości, o kim jest mowa. "Jedni i drudzy obiecali, że wpadną wkrótce... Nie precyzując, co to za wkrótce, ale, że na pewno długo na siebie nie każą czekać. Miałem im przedstawić wszelkie zdobyte informacje na 'wyjątkowe tematy' i mieli mocno mi pomóc. Taka to bajka" – skonkludował Wiktor, a kolejny cios runął na zgnębione zabójczym tempem brzuchy. A gąsior był w połowie pełny. Pełny, nie pusty. * * * "I co, wygadał coś konkretnego?" – uderzający pewnością siebie głos potrafił nawet takie sobie pytanie zmienić w uginający kolana rozkaz. I zmieniał. "Nie, kapitanie. Mówi, że wiele widział i wszystko nam powie, ale musi odpocząć. U siebie w domu" – porucznik niemal wyśpiewał słowa raportu, wyprostowany niczym maszt galeonu, z łapą przez cały czas przyklejoną w salucie do skraju furażerki. "Morris, Morris, Morris" – Cromwell skrzywił się, a jego przystojna twarz nabrała złowrogiego wyrazu, na moment ukazując skrywane pod uroczą, acz surową powierzchownością oblicze skurwysyna. "Jakie są rozkazy, panie kapitanie?" – młodszy oficer nawet nie drgnął, ale w myślach nie mógł się już doczekać momentu, w którym będzie mógł zejść z oczu przełożonego i wreszcie spokojnie odetchnąć. A przy okazji obetrzeć z czoła te wodospady potu. "Puśćcie go, niech idzie do domu. Dopilnujcie tylko, żeby nie opuścił miasta. Niech Serge i Kinsky mają na niego oko" – dowódca Szakali nie mylił się nigdy w swych osądach, więc jeśli puszczenie kluczowego świadka było jego decyzją to szaleństwem byłoby choćby bąknięcie o sprzeciwie. Zresztą i tak nikt nie miał odwagi. Pomijając już to, że każdy z Szakali dałby się za swego dowódcę posiekać, upiec na wolnym ogniu, rozerwać końmi i dać zgwałcić pijanym Hepmonolandczykom. "Rozkaz, panie kapitanie!" – porucznik wyprostował się jeszcze bardziej, łamiąc reguły geometrii. "Odmaszerować żołnierzu, nie ma czasu na formalności" – słowa kończyły spotkanie. Jeśli kapitan James Cromwell mówił, że nie ma czasu na formalności to znaczyło, ni mniej ni więcej, że czasu nie ma w ogóle na nic. Sranie, szczanie, picie, jedzenie i spanie miały zostać odłożone na czas bliżej nieokreślony. Najpewniej na przyszłoroczny urlop. Jeśli taki miałby w ogóle być. * * * "Dobra, zmykamy. Miejskie dżentelmeny mają swoje spotkanie i użyczam im tej salki" – Wiktor ostatnią kolejkę z piekielną mocą opróżnionego gąsiorka wódki rozlał po kubkach, tu i ówdzie przelewając grubo ponad możliwości przestrzenne naczyń. Jedno ostatnie, alarmujące o nadciągających w szarży problemach gulnięcie i jazda poza alkowę. Grubas ruszył przodem, a Myvern i reszta mieli już-już, wytoczyć się za nim, gdy nagle... "Kurwać!" – zaklął Solettan, zza skraju kotary dobywając obraz wkraczających do lokalu postaci. Czterech postaci, z których znał jedną ledwie. Gigantycznych rozmiarów mężczyzna w przepasce na oku i mundurze straży miejskiej łatwo dawał się zapamiętać. Jego głos wciąż jeszcze dudnił w głowie wojownika, a owinięty płaszczem prostokąt wciśnięty pod pachę osiłka nie pozostawiał wątpliwości, co do tego, że o 'nowy start' może być niektórym ciężko. Trzech zdrowo zbudowanych mężczyzn, którzy towarzyszyli Karlowi mogło być równie dobrze strażnikami, jak i reprezentantami ulicznego prawa. Bez munduru różnice wizualne bywały wszak niewielkie, o czym wiedzieli dobrze wszyscy, którzy z jednymi i drugimi mieli okazję się zetknąć. Czterech chłopaków z miasta torowało sobie drogę do alkowy, w której wciąż jeszcze stała cała piątka zbiegów, a z drugiej strony nadciągał oddział pod komendą Karla. Klasyczne widełki. A wszystko na widoku, pod okiem pijących po cywilnemu psów, o których raczył wspomnieć Wiktor. No i Januszek. Był jeszcze Januszek. I cały lokal ludzi. * * * "Listy gończe, sto pięćdziesiąt koron za głowę każdego z wymienionych" – odziany w elegancką czerń adiutant Cromwella dopinał na ostatni guzik sprawy, które nie cierpiały zwłoki. "Wszystko jest, wszystko jest. Tej ślicznotki plakaty chłopaki mieli poupychane w szufladach, więc sprawa z głowy. Za Myvernem Solettanem i Elletarem też jakiś czas temu puszczono jakiś papier, więc wystarczy jedne i drugie pokopiować. Portrety pozostałej dwójki zaraz powinny być gotowe" – chorąży zdawał relacje szybko, tak szybko jak mógł. Aż dziw, że dało się wszystko zrozumieć mimo drętwiejącego języka i ust, które poruszały się szybciej niż ludzkie oko było w stanie nadążyć. "Ten strażnik, który brał udział w zatrzymaniu Gavina i Flaviusa..." "On i jeden ze strażników więziennych, którzy przeżyli katastrofę złożyli zgodne opisy pamięciowe. Rysopisy są dokładne" – żołnierz, chcący wykazać się przed przełożonym spisywał się nieźle. Mówił dokładnie to, co adiutant Cromwella chciał usłyszeć. Czyli to, co chciał usłyszeć sam Cromwell. "Strażnika wypuścić, ale klawisz idzie do piachu, a plakaty na miasto. Trzęsienie ziemi zniszczyło mury więzienia i groźnym bandytom udało się uciec. Za ich głowy burmistrz płaci złotem" – oficer streścił cały plan w paru słowach, ale wiedział, że to wystarczy. Nim jeszcze wyszedł poza stojący na uboczu budyneczek rozkazy zostały wprowadzone w życie. Ale czas gonił. Gonił, a gdzieś pośród miejskiej tkanki czaiło się nieznane zagrożenie. I paru niewygodnych pechowców, którzy wiedzieli o tym zagrożeniu więcej niż inni. Więcej niż, dla własnego dobra, powinni wiedzieć. |