Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-11-2010, 00:51   #24
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Szczęśliwy los, jeżeli takie pojęcie funkcjonowało poza rojeniami pijaczków, stał się udziałem Myverna i jego uroczej menażerii. Wjebani po szyje w szambo, czujący jak grunt osuwa im się spod nóg, a najbliższa perspektywa nabiera brudnobrązowego koloru, zbiegowie znaleźli namiastkę ratunku. Tak sądzili, przekonani, że po turnusie w celi śmierci i spektaklu na placu Cuthberta nic gorszego spotkać ich już nie może. Mogło. Niekoniecznie ze strony przelewającego się z miejsca na miejsce oberżysty, który okazał się być myvernowym kumplem od wódki i ostatnią deską ratunku dla niedoszłych szubieniczników. Niekoniecznie z jego strony, ale z innej już jak najbardziej. Może to stres, ułuda upleciona na bolączkach umęczonego umysłu, ale zbiegom zdawało się, że powietrze wokół nich zaczyna gęstnieć wzorem gotowanej zbyt długo zupy, zmieniać się w krępującą ruchy papkę. I tylko alkohol, męskimi haustami wlewany w gardła, pozwalał się otrząsnąć.

"Słuchajcie, wszystko za moment sobie wyjaśnimy. Ja zaraz wrócę, muszę dla chłopaczków z miasta wykrzesać trochę kurtuazji. Mają tu dziś odbierać jakiś obraz, ważna rzecz. Momencik" – błysnął żółtawymi kłami Wiktor i nie minęła sekunda, a już był niewidoczny, po drugiej stronie poplamionej kotary. Widać dla oprychów ze Starego Miasta uściski i poklepywania nie były tylko kurtuazją, bo ich rozradowane, przepite głosy słychać było w całym budynku. Lubili grubasa i po paru kordialnych wydarciach ryja świadomi tej sympatii byli już pewnie mieszkańcy całego kwartału. Tymczasem pozostawieni samym sobie uciekinierzy mieli czas, by przemyśleć, co dalej. Sprzedali Tłustemu jeden z najpikantniejszych kąsków miejskiego folkloru, ale spaślak nie wyglądał na zdziwionego. Opowieści o żywych trupach i potworach z innego świata wysłuchał z kamienną twarzą, kiwając głową ze zrozumieniem i co chwila wtrącając niemrawe 'mhm, mhm'.

"Dobra, jestem" – sapnął wracając z kryminalnego mityngu, cały zarumieniony i cuchnący wódą. W ręku niósł gąsiorek z zielonkawego szkła, zmrożony, owinięty wikliną, ciągle jeszcze mokry i emanujący chłodem piwnicy – "Zaraz będą potrzebowali tu obradować ze swoim człowiekiem, ale możemy zrobić parę kolejek. Czyli przechodzę do rzeczy".
"Tak chyba będzie najlepiej" – bąknął Myvern, zębami odkorkowując butelkę z alkoholem.
"Powiem wam przeto o tych, którzy ostrzegali mnie przed rozruchami w mieście, dziwacznymi rzeczami, o których filozofom się nie śniło i wzmożoną aktywnością rządowych szpeców" – gruby mówił i jednocześnie nalewał gościom pełne szklanice okowity – "Pierwsi byli z południa. Suelska krew, blondyni w drogich ciuszkach, włosy upomadowane po królewsku, sylwetki adonisów. Wyglądali jak para paziów, ale widać było od razu, że to poza, a częściej niż grzebień w łapie mają kamień".
Całe towarzystwo śmiało wzniosło kubki w górę i straceńczym haustem posłało wódę w otchłań żołądka. Można było kontynuować, a naczynia w międzyczasie zapełniały się z powrotem.
"Mówili, że za parę dni w mieście będą się działy dziwne rzeczy i że władze będą pieprzyły swoje. Znali mnie lepiej niż sam siebie znam, choć widziałem ich na oczy po raz pierwszy. Pominęli pierdolenie i sypnęli złotem. Monety z Sunndi, elfi kruszec. Miałem być ich kontaktem, informować o niezwykłościach i dawać wyłączność na wszelkie informacje związane z owymi rewolucjami, które się tu miały dziać. I z tego, co mówicie to już zaczęły" – Wiktor powiedział swoje, niecierpliwie mieszając w kubku lodowatą gorzałkę, razem z resztą spijając ją, gdy słowa przemowy ucichły. Runda trwała dalej. Mówienie, chlanie. Prosta gra, choć poziom trudności zwiększał się zauważalnie z każdym etapem.
"Ciągnij za języki, węsz, wierć dziury w brzuchach. Tak gadali. 'Wiele się może wkrótce zmienić, a my możemy zagwarantować ci dobrą pozycję do startu na nowo'. Obiecywali, a widać było, że dużo mogą. Ale ci drudzy, łohohoho!" – śmiech przebrzmiał, ale ciekawość słuchaczy pozostała niezaspokojona. Kimkolwiek byli 'ci drudzy', musieli poczekać aż towarzystwo przepłucze gardła.
"Noooo... I oni, ci drudzy, też byli nieźli. Też z góry płacili złotem za 'trzymanie ręki na pulsie' i obiecywali tony kosztowności. Jebańcy, nie wymagało wiele wyobraźni uwierzenie ich słowom. Widać było na pierwszy rzut oka, że na złocie im nie zbywa, bo obaj byli zapakowani w eksluzywne ciuchy i aż słaniali się pod ciężarem biżuterii. Ale szabelki nosili nie od parady, więc nikt nie szukał na nich zarobku. Bakluni, bo to byli Bakluni, nie są u siebie i łatwo mogą zarobić kosę w ciemnej uliczce, a zwłaszcza, kiedy tak obnoszą się z bogactwem... No, ale widać było po tych, że rabusie są problemem kompletnie im obcym. Za rabusiów!" – zażartował Gruby, wznosząc kubek do kolejnego toastu i spojrzeniem przymuszając zgromadzonych, by poszli jego śladem. Byli tacy, którym alkohol jakoś ciężko przechodził przez gardło. Ci, którzy domyślali się już... Ba, nie mieli wątpliwości, o kim jest mowa.
"Jedni i drudzy obiecali, że wpadną wkrótce... Nie precyzując, co to za wkrótce, ale, że na pewno długo na siebie nie każą czekać. Miałem im przedstawić wszelkie zdobyte informacje na 'wyjątkowe tematy' i mieli mocno mi pomóc. Taka to bajka" – skonkludował Wiktor, a kolejny cios runął na zgnębione zabójczym tempem brzuchy. A gąsior był w połowie pełny. Pełny, nie pusty.

* * *

"I co, wygadał coś konkretnego?" – uderzający pewnością siebie głos potrafił nawet takie sobie pytanie zmienić w uginający kolana rozkaz. I zmieniał.
"Nie, kapitanie. Mówi, że wiele widział i wszystko nam powie, ale musi odpocząć. U siebie w domu" – porucznik niemal wyśpiewał słowa raportu, wyprostowany niczym maszt galeonu, z łapą przez cały czas przyklejoną w salucie do skraju furażerki.
"Morris, Morris, Morris" – Cromwell skrzywił się, a jego przystojna twarz nabrała złowrogiego wyrazu, na moment ukazując skrywane pod uroczą, acz surową powierzchownością oblicze skurwysyna.
"Jakie są rozkazy, panie kapitanie?" – młodszy oficer nawet nie drgnął, ale w myślach nie mógł się już doczekać momentu, w którym będzie mógł zejść z oczu przełożonego i wreszcie spokojnie odetchnąć. A przy okazji obetrzeć z czoła te wodospady potu.
"Puśćcie go, niech idzie do domu. Dopilnujcie tylko, żeby nie opuścił miasta. Niech Serge i Kinsky mają na niego oko" – dowódca Szakali nie mylił się nigdy w swych osądach, więc jeśli puszczenie kluczowego świadka było jego decyzją to szaleństwem byłoby choćby bąknięcie o sprzeciwie. Zresztą i tak nikt nie miał odwagi. Pomijając już to, że każdy z Szakali dałby się za swego dowódcę posiekać, upiec na wolnym ogniu, rozerwać końmi i dać zgwałcić pijanym Hepmonolandczykom.
"Rozkaz, panie kapitanie!" – porucznik wyprostował się jeszcze bardziej, łamiąc reguły geometrii.
"Odmaszerować żołnierzu, nie ma czasu na formalności" – słowa kończyły spotkanie. Jeśli kapitan James Cromwell mówił, że nie ma czasu na formalności to znaczyło, ni mniej ni więcej, że czasu nie ma w ogóle na nic. Sranie, szczanie, picie, jedzenie i spanie miały zostać odłożone na czas bliżej nieokreślony. Najpewniej na przyszłoroczny urlop. Jeśli taki miałby w ogóle być.

* * *

"Dobra, zmykamy. Miejskie dżentelmeny mają swoje spotkanie i użyczam im tej salki" – Wiktor ostatnią kolejkę z piekielną mocą opróżnionego gąsiorka wódki rozlał po kubkach, tu i ówdzie przelewając grubo ponad możliwości przestrzenne naczyń. Jedno ostatnie, alarmujące o nadciągających w szarży problemach gulnięcie i jazda poza alkowę. Grubas ruszył przodem, a Myvern i reszta mieli już-już, wytoczyć się za nim, gdy nagle... "Kurwać!" – zaklął Solettan, zza skraju kotary dobywając obraz wkraczających do lokalu postaci. Czterech postaci, z których znał jedną ledwie. Gigantycznych rozmiarów mężczyzna w przepasce na oku i mundurze straży miejskiej łatwo dawał się zapamiętać. Jego głos wciąż jeszcze dudnił w głowie wojownika, a owinięty płaszczem prostokąt wciśnięty pod pachę osiłka nie pozostawiał wątpliwości, co do tego, że o 'nowy start' może być niektórym ciężko. Trzech zdrowo zbudowanych mężczyzn, którzy towarzyszyli Karlowi mogło być równie dobrze strażnikami, jak i reprezentantami ulicznego prawa. Bez munduru różnice wizualne bywały wszak niewielkie, o czym wiedzieli dobrze wszyscy, którzy z jednymi i drugimi mieli okazję się zetknąć. Czterech chłopaków z miasta torowało sobie drogę do alkowy, w której wciąż jeszcze stała cała piątka zbiegów, a z drugiej strony nadciągał oddział pod komendą Karla. Klasyczne widełki. A wszystko na widoku, pod okiem pijących po cywilnemu psów, o których raczył wspomnieć Wiktor. No i Januszek. Był jeszcze Januszek. I cały lokal ludzi.

* * *

"Listy gończe, sto pięćdziesiąt koron za głowę każdego z wymienionych" – odziany w elegancką czerń adiutant Cromwella dopinał na ostatni guzik sprawy, które nie cierpiały zwłoki.
"Wszystko jest, wszystko jest. Tej ślicznotki plakaty chłopaki mieli poupychane w szufladach, więc sprawa z głowy. Za Myvernem Solettanem i Elletarem też jakiś czas temu puszczono jakiś papier, więc wystarczy jedne i drugie pokopiować. Portrety pozostałej dwójki zaraz powinny być gotowe" – chorąży zdawał relacje szybko, tak szybko jak mógł. Aż dziw, że dało się wszystko zrozumieć mimo drętwiejącego języka i ust, które poruszały się szybciej niż ludzkie oko było w stanie nadążyć.
"Ten strażnik, który brał udział w zatrzymaniu Gavina i Flaviusa..."
"On i jeden ze strażników więziennych, którzy przeżyli katastrofę złożyli zgodne opisy pamięciowe. Rysopisy są dokładne" – żołnierz, chcący wykazać się przed przełożonym spisywał się nieźle. Mówił dokładnie to, co adiutant Cromwella chciał usłyszeć. Czyli to, co chciał usłyszeć sam Cromwell.
"Strażnika wypuścić, ale klawisz idzie do piachu, a plakaty na miasto. Trzęsienie ziemi zniszczyło mury więzienia i groźnym bandytom udało się uciec. Za ich głowy burmistrz płaci złotem" – oficer streścił cały plan w paru słowach, ale wiedział, że to wystarczy. Nim jeszcze wyszedł poza stojący na uboczu budyneczek rozkazy zostały wprowadzone w życie. Ale czas gonił. Gonił, a gdzieś pośród miejskiej tkanki czaiło się nieznane zagrożenie. I paru niewygodnych pechowców, którzy wiedzieli o tym zagrożeniu więcej niż inni. Więcej niż, dla własnego dobra, powinni wiedzieć.
 
Panicz jest offline