Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-11-2010, 21:26   #81
majk
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
Gambino
Jeszcze przed świtem do pokoju za ścianą rozległo się głośne pukanie. Zakonnik nie spał bowiem tam gdzie powinien bojąc się, że dwójka z „piątki” spróbuje ponownie. Nie spał też już dłuższą chwilę. Szczęśliwie pokój obok też był wolny, albo ktoś zachlał, zachędożył i nie doszedł tam gdzie zapłacił. Chłopak nieco zdziwił się na widok otwierających się obok drzwi, otworzył usta, ale zamilkł pod znaczącym wzrokiem surowego mężczyzny, którego głowa wychyliła się zza futryny. ~Będą z niego ludzie.. Jak się okazało -syn karczmarza- miał już szesnaście wiosen i był odpowiednio zdyscyplinowany na swój wiek. Rzeczy ułożył na łóżku, stanął obok. Na pościeli leżał też trzos, który miał zachować. Gambino z podziwem zmierzył młodzika, wyciągnął z sakiewki jeszcze dwa srebrne i dał chłopakowi mówiąc:

-Dumny jest ojciec takiego syna. Ale tamtego pokoju nie otwieraj, zawołaj rodziciela- ostrzegł z gorzką miną

Na twarzy nastolatka mimo to pojawił się szeroki, promieniujący dumą, uśmiech. Skromnie, nie mówiąc, z ukłonem wziął dodatkowe srebrniki i opuścił pokój. Zakonnik z niesamowitą wprawą zabrał się za przymocowywanie kamieni- zajęło mu to dosłownie moment. Ubrał -nie nowe, ale świeże- ubranie. Wyjrzał za okno, było nawet pogodnie. Płaszcz zwinął w toboł w środku chowając tasak i schował w przepastnej torbie, podobnie suchy prowiant. Z bochenkiem chleba w ręce, manięrką wody przy biodrze i kosturem pielgrzyma w drugiej dłoni opuścił tawernę przełykając to prowizoryczne śniadanie. Zmierzał na Koński Targ...

Burns znowu pogrywał sobie z nimi, po czym zniknął. Straże były już alarmująco blisko grupy, zbyt blisko na dyskusje.

~Nie- to nie. „Widzimy się na miejscu..” –Gambino powtarzał w myślach słowa kusznika prześlizgując się pomiędzy tłumem.

Zerkając przez ramię zauważył, że towarzysze rozpierzchli się „na raz”, a zdziwieni strażnicy głupkowato drapali się po brodach i czołach już wyciągniętymi ostrzami.

Mimo dezaprobaty Wilka plan był wart przeanalizowania- problemem było to, że stracił aktorów, a na bramach będą szukać zwłaszcza samotnych wędrowców. Jako duchowny potrzebował wiernych by istnieć- również w oczach straży. Idąc wzdłuż korowodu powozów w jednej z alejek Gambino dostrzegł grupę łachmaniarzy, czy też jałmużników, jak kto wolał.

~Jest i moje stadko.-satysfakcja była prawie podniecająca.

Z daleka wyglądali jak wraki ludzi, obraz nędzy i rozpaczy, gdy jednak podszedł na odległość kilku kroków okazali się wcale niestarą parą i nieco starszym pół-orkiem. Wszyscy z tą samą nadzieją w oczach obskoczyli duchownego. Wszyscy dostali to czego oczekiwali, nawet więcej. Gambino -poza chlebem i jednym z owoców- zbłąkanym dawał nadzieję, wskazywał drogę, ślubował to robić. Gdy bezdomni łakomie pochłaniali te dary on wypytywał o interesujące go rzeczy pewien szczerych odpowiedzi. Szybko wyszło, że ich rodziny się nienawidzą podczas gdy ich łączy miłość, a on -ofiara napadu- obudził się dziś rano w tutejszym lazarecie. Wskazał nawet szeroki opatrunek na czole, a jego bogu ducha winne spojrzenie bardziej przypominało szczenię niż orka.

~Rasizm- szczęście w nieszczęściu. Miłość..., ech. Mocno musieli go walnąć.- skwitował dziecinny gest pół-główka, doceniał wręcz jego powolność.

-[i]Wasylowo.. Wasylu.. Dimo [/i-zwrócił się do młodej pary i orka, zgrywał bardzo podekscytowanego -[i]Chyba Najwyższy Wam mnie zesłał w swojej niezmierzonej mądrości, przeznaczenie, powiadam Wam, żeśmy się spotkali. Wybieram się na południe stąd, właśnie zmierzam do bramy południowej. Znajomy pielgrzym, dziś gdy opuszczałem gospodę, mówił mi o gospodarzu, który szuka ludzi do pracy na roli. Wikt daje i opierunek, a nawet groszem sypnie za dobrą robotę... Dotrzemy tam przed zmrokiem jeśli ominiemy jakoś ten sznur wozów- róbcie tylko to co wam teraz powiem...

Cała trójka była zachwycona zamieszkaniem na wsi, a pomysł na który mogli wpaść setki razy zdawał im się chyba majstersztykiem geniusza. Taką postawę wykazywali przedstawiciele wszystkich ras- bezradność i apatia- choroby społeczne. Nie minął kwadrans, a przyszli rolnicy spakowali skromny dobytek i zgodnie z instrukcjami szli za kaznodzieją wzdłuż korowodu kupców i podróżnych. Za ostatniego srebrnego Gambino kupił od straganiarza tuzin brzozowych mioteł i wręczył je zakochanym „na nową drogę życia”. Orkowi wystarczyło być sobą. Lepszych aktorów nie potrzebował, lepszych niż autentyczni bowiem, nie było. Dwójka umorusanych biedaków taszczyła wspólnymi siłami zawinięte płachtą miotły i własne tobołki. Ork zgodnie z poleceniem do -własnego, poszarpanego czasem i brudem- kapelusza zbierał jałmużnę. Idący na czele Gambino co jakiś czas podnosił wysoko głowę i rzucał wyrywkowymi wersami modlitwy na głos po czym znowu pogrążał się w niemej kontemplacji. Na kupców działało, czy na strażników miało się zaraz okazać, jeden z nich zagrodził duchownemu drogę. Chłopak nie wiele starszy od syna karczmarza był ostrożny, ale stanowczy- gestem kazał czekać na przełożonego. Starszy stopniem i wiekiem już nadchodził, otwierał usta- Gambino nie dał mu zapytać.

-To prości ludzie, panie milicjo -kręcąc palcem przy skroni wskazał pół-orka i dwójkę brudasów-, a ja jeno ich wiodę na wieś skąd ich przyprowadziłem po zapasy do plebani. Dajcie iść, bo nas wilcy zeżrą, jak przed zmrokiem nie dojdziem. -schylił głowę i pobłogosławił symbolem narysowanym w powietrzu.
 
majk jest offline