| Gambino
Jeszcze przed świtem do pokoju za ścianą rozległo się głośne pukanie. Zakonnik nie spał bowiem tam gdzie powinien bojąc się, że dwójka z „piątki” spróbuje ponownie. Nie spał też już dłuższą chwilę. Szczęśliwie pokój obok też był wolny, albo ktoś zachlał, zachędożył i nie doszedł tam gdzie zapłacił. Chłopak nieco zdziwił się na widok otwierających się obok drzwi, otworzył usta, ale zamilkł pod znaczącym wzrokiem surowego mężczyzny, którego głowa wychyliła się zza futryny. ~Będą z niego ludzie.. Jak się okazało -syn karczmarza- miał już szesnaście wiosen i był odpowiednio zdyscyplinowany na swój wiek. Rzeczy ułożył na łóżku, stanął obok. Na pościeli leżał też trzos, który miał zachować. Gambino z podziwem zmierzył młodzika, wyciągnął z sakiewki jeszcze dwa srebrne i dał chłopakowi mówiąc:
-Dumny jest ojciec takiego syna. Ale tamtego pokoju nie otwieraj, zawołaj rodziciela- ostrzegł z gorzką miną
Na twarzy nastolatka mimo to pojawił się szeroki, promieniujący dumą, uśmiech. Skromnie, nie mówiąc, z ukłonem wziął dodatkowe srebrniki i opuścił pokój. Zakonnik z niesamowitą wprawą zabrał się za przymocowywanie kamieni- zajęło mu to dosłownie moment. Ubrał -nie nowe, ale świeże- ubranie. Wyjrzał za okno, było nawet pogodnie. Płaszcz zwinął w toboł w środku chowając tasak i schował w przepastnej torbie, podobnie suchy prowiant. Z bochenkiem chleba w ręce, manięrką wody przy biodrze i kosturem pielgrzyma w drugiej dłoni opuścił tawernę przełykając to prowizoryczne śniadanie. Zmierzał na Koński Targ...
Burns znowu pogrywał sobie z nimi, po czym zniknął. Straże były już alarmująco blisko grupy, zbyt blisko na dyskusje.
~Nie- to nie. „Widzimy się na miejscu..” –Gambino powtarzał w myślach słowa kusznika prześlizgując się pomiędzy tłumem.
Zerkając przez ramię zauważył, że towarzysze rozpierzchli się „na raz”, a zdziwieni strażnicy głupkowato drapali się po brodach i czołach już wyciągniętymi ostrzami.
Mimo dezaprobaty Wilka plan był wart przeanalizowania- problemem było to, że stracił aktorów, a na bramach będą szukać zwłaszcza samotnych wędrowców. Jako duchowny potrzebował wiernych by istnieć- również w oczach straży. Idąc wzdłuż korowodu powozów w jednej z alejek Gambino dostrzegł grupę łachmaniarzy, czy też jałmużników, jak kto wolał.
~Jest i moje stadko.-satysfakcja była prawie podniecająca.
Z daleka wyglądali jak wraki ludzi, obraz nędzy i rozpaczy, gdy jednak podszedł na odległość kilku kroków okazali się wcale niestarą parą i nieco starszym pół-orkiem. Wszyscy z tą samą nadzieją w oczach obskoczyli duchownego. Wszyscy dostali to czego oczekiwali, nawet więcej. Gambino -poza chlebem i jednym z owoców- zbłąkanym dawał nadzieję, wskazywał drogę, ślubował to robić. Gdy bezdomni łakomie pochłaniali te dary on wypytywał o interesujące go rzeczy pewien szczerych odpowiedzi. Szybko wyszło, że ich rodziny się nienawidzą podczas gdy ich łączy miłość, a on -ofiara napadu- obudził się dziś rano w tutejszym lazarecie. Wskazał nawet szeroki opatrunek na czole, a jego bogu ducha winne spojrzenie bardziej przypominało szczenię niż orka.
~Rasizm- szczęście w nieszczęściu. Miłość..., ech. Mocno musieli go walnąć.- skwitował dziecinny gest pół-główka, doceniał wręcz jego powolność.
-[i]Wasylowo.. Wasylu.. Dimo [/i-zwrócił się do młodej pary i orka, zgrywał bardzo podekscytowanego -[i]Chyba Najwyższy Wam mnie zesłał w swojej niezmierzonej mądrości, przeznaczenie, powiadam Wam, żeśmy się spotkali. Wybieram się na południe stąd, właśnie zmierzam do bramy południowej. Znajomy pielgrzym, dziś gdy opuszczałem gospodę, mówił mi o gospodarzu, który szuka ludzi do pracy na roli. Wikt daje i opierunek, a nawet groszem sypnie za dobrą robotę... Dotrzemy tam przed zmrokiem jeśli ominiemy jakoś ten sznur wozów- róbcie tylko to co wam teraz powiem...
Cała trójka była zachwycona zamieszkaniem na wsi, a pomysł na który mogli wpaść setki razy zdawał im się chyba majstersztykiem geniusza. Taką postawę wykazywali przedstawiciele wszystkich ras- bezradność i apatia- choroby społeczne. Nie minął kwadrans, a przyszli rolnicy spakowali skromny dobytek i zgodnie z instrukcjami szli za kaznodzieją wzdłuż korowodu kupców i podróżnych. Za ostatniego srebrnego Gambino kupił od straganiarza tuzin brzozowych mioteł i wręczył je zakochanym „na nową drogę życia”. Orkowi wystarczyło być sobą. Lepszych aktorów nie potrzebował, lepszych niż autentyczni bowiem, nie było. Dwójka umorusanych biedaków taszczyła wspólnymi siłami zawinięte płachtą miotły i własne tobołki. Ork zgodnie z poleceniem do -własnego, poszarpanego czasem i brudem- kapelusza zbierał jałmużnę. Idący na czele Gambino co jakiś czas podnosił wysoko głowę i rzucał wyrywkowymi wersami modlitwy na głos po czym znowu pogrążał się w niemej kontemplacji. Na kupców działało, czy na strażników miało się zaraz okazać, jeden z nich zagrodził duchownemu drogę. Chłopak nie wiele starszy od syna karczmarza był ostrożny, ale stanowczy- gestem kazał czekać na przełożonego. Starszy stopniem i wiekiem już nadchodził, otwierał usta- Gambino nie dał mu zapytać.
-To prości ludzie, panie milicjo -kręcąc palcem przy skroni wskazał pół-orka i dwójkę brudasów-, a ja jeno ich wiodę na wieś skąd ich przyprowadziłem po zapasy do plebani. Dajcie iść, bo nas wilcy zeżrą, jak przed zmrokiem nie dojdziem. -schylił głowę i pobłogosławił symbolem narysowanym w powietrzu. |