Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-11-2010, 21:26   #81
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
Gambino
Jeszcze przed świtem do pokoju za ścianą rozległo się głośne pukanie. Zakonnik nie spał bowiem tam gdzie powinien bojąc się, że dwójka z „piątki” spróbuje ponownie. Nie spał też już dłuższą chwilę. Szczęśliwie pokój obok też był wolny, albo ktoś zachlał, zachędożył i nie doszedł tam gdzie zapłacił. Chłopak nieco zdziwił się na widok otwierających się obok drzwi, otworzył usta, ale zamilkł pod znaczącym wzrokiem surowego mężczyzny, którego głowa wychyliła się zza futryny. ~Będą z niego ludzie.. Jak się okazało -syn karczmarza- miał już szesnaście wiosen i był odpowiednio zdyscyplinowany na swój wiek. Rzeczy ułożył na łóżku, stanął obok. Na pościeli leżał też trzos, który miał zachować. Gambino z podziwem zmierzył młodzika, wyciągnął z sakiewki jeszcze dwa srebrne i dał chłopakowi mówiąc:

-Dumny jest ojciec takiego syna. Ale tamtego pokoju nie otwieraj, zawołaj rodziciela- ostrzegł z gorzką miną

Na twarzy nastolatka mimo to pojawił się szeroki, promieniujący dumą, uśmiech. Skromnie, nie mówiąc, z ukłonem wziął dodatkowe srebrniki i opuścił pokój. Zakonnik z niesamowitą wprawą zabrał się za przymocowywanie kamieni- zajęło mu to dosłownie moment. Ubrał -nie nowe, ale świeże- ubranie. Wyjrzał za okno, było nawet pogodnie. Płaszcz zwinął w toboł w środku chowając tasak i schował w przepastnej torbie, podobnie suchy prowiant. Z bochenkiem chleba w ręce, manięrką wody przy biodrze i kosturem pielgrzyma w drugiej dłoni opuścił tawernę przełykając to prowizoryczne śniadanie. Zmierzał na Koński Targ...

Burns znowu pogrywał sobie z nimi, po czym zniknął. Straże były już alarmująco blisko grupy, zbyt blisko na dyskusje.

~Nie- to nie. „Widzimy się na miejscu..” –Gambino powtarzał w myślach słowa kusznika prześlizgując się pomiędzy tłumem.

Zerkając przez ramię zauważył, że towarzysze rozpierzchli się „na raz”, a zdziwieni strażnicy głupkowato drapali się po brodach i czołach już wyciągniętymi ostrzami.

Mimo dezaprobaty Wilka plan był wart przeanalizowania- problemem było to, że stracił aktorów, a na bramach będą szukać zwłaszcza samotnych wędrowców. Jako duchowny potrzebował wiernych by istnieć- również w oczach straży. Idąc wzdłuż korowodu powozów w jednej z alejek Gambino dostrzegł grupę łachmaniarzy, czy też jałmużników, jak kto wolał.

~Jest i moje stadko.-satysfakcja była prawie podniecająca.

Z daleka wyglądali jak wraki ludzi, obraz nędzy i rozpaczy, gdy jednak podszedł na odległość kilku kroków okazali się wcale niestarą parą i nieco starszym pół-orkiem. Wszyscy z tą samą nadzieją w oczach obskoczyli duchownego. Wszyscy dostali to czego oczekiwali, nawet więcej. Gambino -poza chlebem i jednym z owoców- zbłąkanym dawał nadzieję, wskazywał drogę, ślubował to robić. Gdy bezdomni łakomie pochłaniali te dary on wypytywał o interesujące go rzeczy pewien szczerych odpowiedzi. Szybko wyszło, że ich rodziny się nienawidzą podczas gdy ich łączy miłość, a on -ofiara napadu- obudził się dziś rano w tutejszym lazarecie. Wskazał nawet szeroki opatrunek na czole, a jego bogu ducha winne spojrzenie bardziej przypominało szczenię niż orka.

~Rasizm- szczęście w nieszczęściu. Miłość..., ech. Mocno musieli go walnąć.- skwitował dziecinny gest pół-główka, doceniał wręcz jego powolność.

-[i]Wasylowo.. Wasylu.. Dimo [/i-zwrócił się do młodej pary i orka, zgrywał bardzo podekscytowanego -[i]Chyba Najwyższy Wam mnie zesłał w swojej niezmierzonej mądrości, przeznaczenie, powiadam Wam, żeśmy się spotkali. Wybieram się na południe stąd, właśnie zmierzam do bramy południowej. Znajomy pielgrzym, dziś gdy opuszczałem gospodę, mówił mi o gospodarzu, który szuka ludzi do pracy na roli. Wikt daje i opierunek, a nawet groszem sypnie za dobrą robotę... Dotrzemy tam przed zmrokiem jeśli ominiemy jakoś ten sznur wozów- róbcie tylko to co wam teraz powiem...

Cała trójka była zachwycona zamieszkaniem na wsi, a pomysł na który mogli wpaść setki razy zdawał im się chyba majstersztykiem geniusza. Taką postawę wykazywali przedstawiciele wszystkich ras- bezradność i apatia- choroby społeczne. Nie minął kwadrans, a przyszli rolnicy spakowali skromny dobytek i zgodnie z instrukcjami szli za kaznodzieją wzdłuż korowodu kupców i podróżnych. Za ostatniego srebrnego Gambino kupił od straganiarza tuzin brzozowych mioteł i wręczył je zakochanym „na nową drogę życia”. Orkowi wystarczyło być sobą. Lepszych aktorów nie potrzebował, lepszych niż autentyczni bowiem, nie było. Dwójka umorusanych biedaków taszczyła wspólnymi siłami zawinięte płachtą miotły i własne tobołki. Ork zgodnie z poleceniem do -własnego, poszarpanego czasem i brudem- kapelusza zbierał jałmużnę. Idący na czele Gambino co jakiś czas podnosił wysoko głowę i rzucał wyrywkowymi wersami modlitwy na głos po czym znowu pogrążał się w niemej kontemplacji. Na kupców działało, czy na strażników miało się zaraz okazać, jeden z nich zagrodził duchownemu drogę. Chłopak nie wiele starszy od syna karczmarza był ostrożny, ale stanowczy- gestem kazał czekać na przełożonego. Starszy stopniem i wiekiem już nadchodził, otwierał usta- Gambino nie dał mu zapytać.

-To prości ludzie, panie milicjo -kręcąc palcem przy skroni wskazał pół-orka i dwójkę brudasów-, a ja jeno ich wiodę na wieś skąd ich przyprowadziłem po zapasy do plebani. Dajcie iść, bo nas wilcy zeżrą, jak przed zmrokiem nie dojdziem. -schylił głowę i pobłogosławił symbolem narysowanym w powietrzu.
 
majk jest offline  
Stary 23-11-2010, 21:32   #82
 
QuartZ's Avatar
 
Reputacja: 1 QuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemuQuartZ to imię znane każdemu
Cichy

I - Spotkanie

Nie lubił małych zamkniętych przestrzeni, nie cierpiał smrodu i wolał stać twardo na ziemi. Nawet jeśli w mieście nie było żadnych na prawdę wielkich przestrzeni, świeżego powietrza, ani tym bardziej nigdy nie było się pewnym w co akurat się wdepnęło i czy aby na pewno nadal się na tym nie stoi, to wszystkie drogi ucieczki były tak samo złe. W dodatku i kanały i świątynia wydawały się praktycznie tak samo klaustrofobiczne i nieprzyjemne z lekką przewagą zapachów po stronie tuneli pod świątynią, chociaż nigdy nie wiadomo.

- Zatem z bogiem! - Uśmiechnął się złośliwie. - Że to tak dwuznacznie ujmę. Zaczekam na miejscu, albo Wy dajcie mi kilka chwil jak dotrzecie.

To powiedziawszy Cichy narzucił swój kaptur i zniknął w tłumie. W zasadzie kaptur został tej nocy tyle razy upieprzony, zmyty, oblepiony, przepłukany, zasyfiony i znów zmyty pobieżnie, że w zasadzie stracił jakiekolwiek ślady poprzednich kolorów i zapachów. Był tak nijaki, że pewnie nie wyróżniałby się w dwuosobowym tłumie. Wprawne oko mogłoby przy wielkiej dozie szczęścia tropić go jedynie po obłoczkach dymu pojawiającymi się miarowo co chwila w coraz większym odstępie przestrzeni.

Kilka chwil później ostatni obłoczek dymu uniósł się w powietrze przy jednej z bocznych uliczek i nikt nie był już w stanie dostrzec kolejnych.

II - W drodze

Przemykał się jak tylko potrafił najlepiej. W zasadzie nie zatrzymywał się na dłużej niż na chwilę, jedynie ze dwa razy przystanął by nie zwracać na siebie uwagi bardziej, niż potrzeba. Za pierwszym razem sięgnął do kieszeni i sprawdził nareszcie co też zdołał wyciągnąć z kieszeni rębajłów jeszcze w karczmie. Nic wielkiego. W zasadzie to same bardzo niewielkie rzeczy. Jakaś niewielka kwota, niewielki kawałek osełki zawinięty w starą szmatę i zdecydowanie równie nieprzydatny gwizdek na psy. Oczywiście oprócz tego były też jakieś śmieci i kompletnie niewytłumaczalne znaleziska, ale też nie spodziewał się niczego innego. Jedynie patrol straży musiał widzieć, że coś przelicza po wyciągnięciu z kieszeni, stojąc przy straganie i do tego zawartość kieszeni jednak się przydała. Chwilę później większość owej zawartości znajdowała się w błocie, gdzie jeszcze przed chwilą ściany pilnował cichy.

Dalej szlo równie gładko. Jakieś dzieciaki niezrażone strażnikami kopały kota między budynkami, jakby miał to być co najmniej mecz o mistrzostwo, gdzie indziej jakaś baba kłóciła się z mężem o inną. Wszystko jakby nigdy nic. Coś go w tym uspokajało, coś podpowiadało że ta okolica nie do końca nawet jest świadoma panującego w mieście szału i nagonki. Coś go zwodziło.

Mgnienie oka później obolała głowa po raz kolejny w czasie tej doby zetknęła się z czymś płaskim twardym i, co okazało się po odzyskaniu czucia, na szczęście pionowym.
"Aha ... czyli na pewno nie dostałem po łbie." - Pomyślał. Jego oczy zaczęły łapać wspólną wersję i powoli stabilizowały się na jednym obrazku, jakby rozbiegły się w zupełnie innych kierunkach i teraz wracały dość pijanym krokiem. Z rozmytego obrazu wykrystalizowała się nieogolona do końca twarz i zdaje się że w kącie oka widać było też kawałek palca przyciskającego głowę cichego do ściany. Ściana była tutaj kluczowa, - "Aha, czyli coś dostało po sobie moim łbem." - Poprawił się w myślach, po czym spróbował nawiązać miłą konwersację jakby nigdy nic.

- Czego?! O co Ci kurwa chodzi? Mam dziś już wystarczająco zły dzień! - Spróbował się wyrwać, ale tak, by rozmówca widział iż nie kieruje w niego swoich ciosów, a jedynie ku wolności. - No puśćże mnie!
Chwilę jeszcze żelazny uścisk trwał jakby miał się nigdy nie skończyć, później zelżał, aż zakończył się zwykłym przyciśnięciem do ściany za szmaty.
- Coś Ty za jeden? Masz jaja żeby się tak odzywać do kogoś, kto prawie zamienił Cię miejscami z częścią cegieł w ścianie. Gadaj!
Głos miał równie potężny, co uścisk łapska i siłę ramion, którą zademonstrował jeszcze minutę wcześniej.
- Ja... ja przepraszam. Szukam pewnych ludzi. Tych co to ich straż szuka, bo ...
Nie dokończył zdania, bo ściana znów mocno uderzyła go w tył głowy. Na prawdę nie pojmował jak budynek może tak nagle się zamachnąć, chociaż dopuszczał też możliwość, że wszystko nabierze nowego sensu, gdy świat przestanie się kręcić. Niestety uszy działały świetnie i wraz z uderzeniem dotarł do nich głośny ryk.
- Łżesz! Łżesz jak pies! Gadaj prawdę!
- Mówię prawdę... Widziałeś przecie dym, ogień, pół miasta widziało! Oni, oni ... Oni zabili mojego kuzyna! Brata stryjecznego ze trony ojcowego rodu! Jedynego brata jakiego miałem, jak daleki by nie był to brat!
Szybko wyszukał kogoś w myślach. Tylu ich padło wczoraj, ale chyba najłatwiej będzie mu opisać jedną z własnych ofiar. Padło na pijaczka sprzed karczmy. Przed pożarem był najsłabiej najarany i pamiętał w miarę dobrze. Opisał do dość ogólnikowo, opisał część miasta gdzie ostatni raz "był widziany" zaznaczając, że gdy przybył do karczmy gdzie mieli się napić pożar już trwał i widział jakichś ludzi, "co szybko uciekali".
Widząc zdezorientowaną minę osiłka poszedł za ciosem i ciągnął bajkę dalej. Nie był dobrym kłamcą, ani nawet aktorem, jednak lekki zapaszek spalenizny w ubraniu dodawał mu wiarygodności, a desperacja na twarzy (mimo iż skupiona na ucieczce z miasta) nie była nawet trochę udawana. Zdawało się to działać i z mocnego chwytu potężnego przygłupa zostało lekkie uściśnięcie łachów cichego. Wreszcie niedoszły oprawca odezwał się.
- Przepraszam. My tu z chłopakami pilnujemy naszej ulicy, żeby spokój był, bo tutaj straż nie chce nam pomagać, a jak są to by najchętniej wszystkich pozabierali za samą mordę. Nie było ich tutaj, Ty pierwszy obcy jesteś, dlategom Cię tak przycisnął jak się zakradałeś.
Silne ramię poklepało cichego po plecach przepraszająco.
- Nie gniewam się. Znaczy gniewam się, gniewam jak jasna cholera, ale staram się zachować to dla tych kutasów! Wydałem resztę pieniędzy na coś czym mogę im łby poodrąbywać i znajdę ich prędzej czy później! Takie coś mam, zobacz!
Minął się z prawdą w zasadzie tylko jeśli chodzi o wysokość kwoty wydanej. Mniej więcej o sto procent wartości topora, który pokazał.
- Umiesz tym machać?
- Nie, czy to ważne? Nie mam nic innego.
- To nie dasz rady. Ilu ich było? Widziałeś coś przecież, gadaj. Jak się tu nawiną urżniemy im to i owo. Nawet jak nie dla Ciebie, to żeby tu nikogo nie zajebali, wiesz, z naszych.


Bez zastanowienia podał rysopis resztek konkurencji, który wcześniej uzyskał w "Naszej Szkapie". Nie wiedział czy czegoś nie przekręcił, ale przynajmniej nie podał przypadkiem opisu żadnego z ziomków. Zapalił jeszcze wspólnie z nowym "przyjacielem" po skręcie i pokierowany w stronę świątyni ruszył dalej na "łowy zabójców krewniaka". Nawet jeśli nie zyskał na całym tym spotkaniu więcej, niż kilka guzów na odchodne, wiedział przynajmniej, że plecy ma czyste i żaden ze wściekłych i wyrolowanych przez nich konkurentów raczej nie wbije mu noża w plecy. Zostało zgrupować się z pozostałymi i zabrać się do ucieczki z tego przeklętego miasta.

W dodatku nagadał się za cały miesiąc byle mu jakiś półidiota łba nie ukręcił za zbyt duży kaptur i topór pod płaszczem, który i tak pewnie znalazłby sam prędzej czy później przy jego nieprzytomnym, albo martwym, ciele. Nienawidził gadać i pierdolić farmazonów, nie lubił się tłumaczyć i nie targował się jak przekupa z karawan. Chciał wreszcie ruszyć w drogę i w milczeniu przemierzać kolejne i kolejne sążnie przestrzeni. Miał wrażenie, że miasto jako takie uparło się w całej swojej kamienno-drewniano-śmierdzącej bytności na niego i najchętniej zawaliłoby się na niego gdyby tylko ktoś dał mu dobry pretekst. Nienawidził miast, nienawidził straży, nienawidził ograniczeń i nie cierpiał tłumu. Po prostu miał dość i był gotów przerżnąć się swoim toporem po trupach wszystkich kapłanów świata, jeśli dałoby mu to teraz szansę wrócić na drogi... znów.
 
QuartZ jest offline  
Stary 25-11-2010, 19:03   #83
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Wiele działo się w miastach i miasteczkach Bissel, a w Thornwardzie atrakcji było wyjątkowo dużo. Miasto na styku kultur i w punkcie przecięcia się szlaków handlowych wiodących hen z Furyondy, przez Velunę aż do bakluńskiego Ket i inszych krain, było pulsującym dziko sercem krainy. Obok kościelnych kazań i świątynnych jasełek mniej i bardziej eleganckie burdele, obok zawodów w żarciu kiełbasy i smalcu hartowanie nosa białym proszkiem wciąganym w zamkniętych lokalach, obok koncertów i festiwali podziemne walki i nieustające burdy. Czy złote trunki i złote loki cycatych ladacznic czy raczej zwiedzanie muzeów i zwierzyńców z dzieciakami na barana, przybysze i mieszkańcy zawsze mieli szeroką gamę możliwości wypełnienia sobie czasu wolnego. Było miejsce na sporty ekstremalne i na piknikowanie, ale w katalogu akceptowalnych form rekreacji, mordowania strażników miejskich jakoś nie dawało się upchnąć. Nawet, całym sercem wszak liberał, Burns krzywił się lekko spoglądając na poobijanych awanturników. Publicity, jakie sprawili sobie niedoszli ochroniarze karawany nie służyło jego interesom. Bydło do ochrony wołów i koni nadawało się średnio. Co jednak było robić, tych oto dżentelmenów wskazała selekcja naturalna. Oni jedni doczekali brzasku, pozbawiając paru konkurentów biletu do bogactwa i sławy. Dostali angaż i teraz wystarczyło tylko dostać się na drugą stronę. Potem już z górki. Ostatni zakręt zawsze był najtrudniejszy, ale ścigały się same zuchy, więc obyło się bez narzekań. Do boju junaki.

* * *

Konrad

"Jaśnie panie, jaśnie panie zaraz... Ja tam jestem prosty człowiek" – brodacz postukał buzdyganem o cholewę buta, wtapiając wzrok w wypatrujący z wora świński ryjek – "Misza, to ten?"
Misza, pucołowaty i śmieszniej niż groźniej wyglądający grubasek wytoczył się przed Konrada i podrapał w potylicę. Kiedy potrójny podbródek strażnika w ociężałym geście powędrował w dół sprawa stała się jasna. Metzger nawet się nie uchylił, milicyjne ciosy przy rutynowych kontrolach zawsze wypadały dość niespodziewanie. Wszak często niewinnych napierdalano prewencyjne i 'na dobry początek', aby dalsze dochodzenie przebiegało w mniej żywiołowej atmosferze. Buzdygan grzmotnął wojaka w podbrzusze, poprawił gdzieś na wysokości żeber, lądując finalnie na plecach zgiętego w pół młodziana. Powalony na ziemię zygzakowatym ruchem odskoczył, kopniakiem podciął brodacza, spróbował odbić się od brukowych kostek i dać dyla między stragany. Kopniak na pysk, jeden i drugi. A potem kolejne. Ciężkie trepy błyskawicznie reformowały facjatę Metzgera, nadając jej nowego, sino-czerwonego wyglądu.
"Nic się tu nie dzieje. Stać spokojnie. Nigdy żeście, kurwa, nie widzieli jak się pilnuje porządku?" – brodacz szybko uspokoił spragniony emocji tłumek, a świszczący w powietrzu buzdygan w tym uspokajaniu pełnił niepoślednią rolę. Co się dalej działo Konrada nie poinformowano. Sam zaś, nieprzytomny i nieczuły na ból, mógł mieć tylko nadzieję, że ciemność przed oczami jest tymczasowa. Czyli, że nikt przy kopaniu go po łbie nie przedobrzył.

* * *

Gambino

"Chwilunia ojczulku" – karłowaty stróż prawa, który dodawał sobie powagi fikuśnym biretem wciągniętym na łysą czaszkę ewidentnie wyczuł coś niepokojącego – "Birgo, cho no tu".
"Nie tam, zupełnie nie" – gwizdnął przez zęby chudzielec żujący źdźbło trawy – "Patrz tutaj, o..."
"No faktycznie, faktycznie. I tak jest za duży" – zawyrokował po chwili wpatrywania się w podsunięty mu plik papierów kurdupel – "Możecie iść ojcze, proszę bardzo".
Gambino nie wzdychał z ulgą, zostawiając sobie ten luksus na inną okazję i inny czas. Cieszył się jednak. Cieszył się jak szalony, świadom wreszcie tego, co jego kamraci wymodzili i jaka kara była przewidziana za ich wybryk.
"Ale momencik... Moment, jeśli można..." – 'nizioł' czymś jeszcze chciał się podzielić, a ton głosu sugerował, że lepiej, by i Gambino był tym zainteresowany. Kapłan i jego trzódka odwrócili się z powrotem, znów spoglądając w twarz karyplowatego stróża porządku.
"Niech ksiądz uważa z tym orczym ścierwem. Zawsze to silny parobek, ale jak kija nad sobą nie czuje to będzie na lewo i prawo kombinował, coby się od roboty wymigać. No, ale nie zatrzymuję już. Z Bogiem, z Bogiem!" – zbrojny uśmiechnął się promiennie poprawiając czapę.

* * *

Cichy

"Dobra, zabierać go do baszty, ale szybko. Sam tu stać nie będę" – wysapał Misza, mocno podekscytowany incydentem z Konradem. Kompani zawlekli młodzika na bok, coby urządzić mu za niedługo porządne przesłuchanie i zobaczyć czy owo gadanie o odgryzającym fujary prosiaku miało w sobie coś z prawdy. Wierzyli widać w autorytet straży i nie przyjmowali do wiadomości, że stłoczony pod bramą, puchnący z każdą chwilą ludzki czworobok, może stracić cierpliwość. Jak do diabła dwóch pozostawionych na posterunku przygłupów miało zapanować nad wzburzony tłumem? "Chyba nie ma rady" – westchnął zadowolony z nadarzającej się okazji zakapturzony kształt. Sprawnie, metodycznie i bezwzględnie sztylet przebijał lniane supły i skórzane rzemienie obdzierając gardłujących handlarzy z dziennego, upchanego w sakiewkach utargu. "Łatwo przyszło, łatwo poszło" – zaśmiał się pod nosem Cichy, a deszcz miedzianych, srebrnych i złotych monet zabrzęczał na kolczugach strażników i na brukowych kostkach wokół nich. "No to kurwa klops..." – wyjęczał Misza, padając pod naporem zwalczających się w igrzyskach o złoto, srebro i brąz zawodników. Spacerek. Może nie całkiem relaksacyjny, bo w przedarciu się do wyjścia Cichy musiał posiłkować się kolanami i łokciami, a przez moment obawiał się nawet, że będzie musiał skorzystać z topora. Obyło się bez tego i koneser zielonych herbat znalazł się po drugiej stronie. Wolny, szczęśliwy i... Uboższy o własną sakiewkę. Widać nie on jeden umiał korzystać z okazji. Gęsty, cuchnący dym zasnuł jego znikającą za rogatkami miasta sylwetkę.

* * *

Banda pod świątynią

Majestatyczna katedra Niezwyciężonego wznosiła się ponad pobłyskującą w słońcu mozaiką przypominających drewniane klocki kamieniczek. Jej wieże, możliwe do wypatrzenia z każdego niemal końca miasta, ściągały w obręb świątyni wszelakiej maści jednostki. Od biczowników i żałobników przez żebraków i prorokujących zagładę zbieraczy drobnych aż po zamożnych pielgrzymów z Veluny i mężnych paladynów z Furyondy. Tym razem kościół w swe objęcia przyjął czwórkę dziwnego autoramentu wiernych. Rozglądający się na wszystkie strony nieokrzesanym wzrokiem gnom, olbrzym o stalowych mięśniach i dwóch typków, o których wierze możnaby pisać wiersze. Wierze w pieniądz, aby być jasnym. Ten uroczy kwartet, przystrojony nieco odświętniej i z bronią nie rzucającą się w oczy, wkroczył na zakrystię wypytując kościelnych, o jakiegoś mnicha czy innego tam klechę, który mógłby im urządzić jakieś edukacyjne tournee po katakumbach. Raz chodziło o walory edukacyjne właśnie, innym razem 'Wilk' odwiedzał zmarłych członków rodziny, którzy to polegli w ostatniej krucjacie ainorskiej i tu zostali pochowani, a jeszcze potem rozchodziło się o potrzebę doświadczenia przez zatraconego w pogańskich gusłach gnoma 'prawdziwej religijności', jakiej można było dostąpić tylko obcując z dostojną ciszą grobowców. Blagi było dość, by zapewnić sobie uznanie wszystkich polityków świata. Wystarczyło też, by przekonać któregoś z kapłanów do wskazania kogoś, kto wycieczkę poprowadzi w te głębsze, bardziej zagmatwane rejony podziemnych korytarzy.
"Ojciec Aldo?" – spytał nieśmiało Woody, na palcach wkraczając do prywatnych komnat kanonika. Zamknięte na klucz odrzwia długo zręcznym palcom czwórki cwaniaków opierać się nie mogły, a włamanie było jedynym wyjściem, skoro pukanie nie dawało żadnego rezultatu.
"Tu jest!" – syknął Baldwin dopadając do owiniętego tylko ręcznikiem człowieczka. Siwowłosy, łysiejący już kapłan miał pewnie nieco po sześćdziesiątce, a niski wzrost i drobna waga mocno działały na jego niekorzyść. Gnom z łatwością powalił klechę na marmurowe płytki łazienki i rękawicami zatkał mu usta. Wilk i pozostali dwaj gracze dopilnowali, aby drzwi do prywatnych komnat księżulka pozostały zamknięte, a potem, aby sam kanonik nie wierzgał nogami i rękami, gdy będzie mu tłumaczone, co i jak ma być zrobione.
"Na święty miecz Heirnoeusa!" – głos był twardy i władczy, choć sytuacja nie przypominała raczej pola bitwy. Mimo to stojący w drzwiach do łazienki, nagi jak go bogowie stworzyli, sylwetką i muskułami bijący posągi tytanów o głowę blondyn był w bojowym nastroju. W dłoni dzierżył paladyńskie, jaśniejące srebrzyście ostrze, a na anielskiej twarzy srożył się mars.
"Roland!" – zdołał pisnąć przez rękawice Baldwina rozciągnięty na ziemi kanonik.
"Plugawe pomioty piekieł! Stawajcie do boju!" – warknął paladyn, na bosaka rzucając się w szarży na kompletnie oszołomionych włamywaczy.

* * *

Jeff

Kapelusznik nie był typem, któremu zdarzały się wpadki. Całkiem zrozumiałe, że od czasu do czasu ktoś go wytarmosił za szmaty w ulicznej szarpaninie, a raz na jakiś czas w procesie wytyczania granic miejskich wpływów pod okiem wykwitła pizda. To były sprawy naturalne i wpisane w uliczny lifestyle, który fircyk z dumą reprezentował paradując w lawendowym kapelusiku, pozłacanych binoklach i farbowanych na fiolet rękawiczkach z łosiowej skóry. Odkąd jednak wyrobił sobie na mieście markę i zyskał dość źródeł zarobku, by więcej niż raz w tygodniu zmieniać bieliznę, nic poważnego mu się nie przytrafiło. Aż do teraz. Rozeźlony, z klawiaturą biało-złotych zębów zaciśniętych do bólu, zbielałymi knykciami i wzrokiem bijącym gromy walczył z sobą. Może istotnie bydlak go zatruł, krew krążyła szybciej, w ustach zrobiło się dziwnie sucho, a pot wciskał się w każdy zakamarek ciała. To mogło być to, to mogła być owa toksyna zmieniająca w kilka godzin przedsiębiorczego biznesmena w ochłap mięsa. Albo zwykłe nerwy, zszargane niespotykanym pokazem impertynencji i głupoty ze strony owego zawadiaki.
"Dobrze, przeprowadzę cię na drugą stronę. Ale jeśli chociaż spróbujesz.."
"Dotrzymuję umów. Ty dotrzymaj swojej części, a wyjdziesz z tego cało" – wciął się Jeff, butnie spoglądając na tracącego grunt pod nogami alfonsa.
"Stul pysk i chodź. Idziemy chłopaki" – zarządził roztrzęsionym głosem dowódca szajki.

* * *

Markus

Zwykle bywało tak, że do świętoszków od Niezwyciężonego nikt się nie przypierdalał, mając na uwadze problemy, jakie mogą dla zwykłego żołdaka wyniknąć z nadmiernej dokładności. Nosiłeś na szyi złoty czy srebrny wisior, męczyłeś się w zgrzebnym habicie czy innej szmacie, pociłeś złożone do pacierza ręce – mogłeś spodziewać się, że żaden służbista nie będzie wiercił ci dziury w brzuchu. Porządek ziemski i niebieski były rozłączne i za ich utrzymanie odpowiadały inne zupełnie instancje. Środki w postaci mieczy, nadziaków i toporów były wprawdzie podobne, ale przedstawiciele jednych i drugich służb swą odmienność na każdym kierunku podkreślali. Bywały jednak chwilę, że czy to jedni, czy drudzy, dumę musieli schować w kieszeń i słuchać rozkazów z góry. Tym razem komendy były jasne. Każdy jeden zasraniec, czy to w habicie czy w książęcym wamsie, jeśli tylko przyszłaby mu ochota zmierzać za miasto miał zostać skontrolowany. Śmierć sześciu strażników miejskich nie mogła przejść bez echa i nie przeszła. Wszyscy zostali postawieni w najwyższą gotowość, czy to zwykli stójkowi, czy szpicle, rezydujący w mieście Tępiciele i agenci Inkwizycji. Atak na przedstawicieli władzy był atakiem na samą władzę, policzkiem wymierzonym bezpośrednio królestwu i panującym, opluciem praw boskich i ludzkich. O tym jednak Markus Goetz wówczas nie wiedział i bez trwogi niemal, ochoczo zmierzał ku południowej bramie miasta.

"Hola, hola braciszku" – kurdupel emanował władzą, wsparty w swym poczuciu ważności towarzystwem czterech niższych stopniem, choć wzrostem o dobrą stopę od niego wyższych, druhów od odznaki. Marne gabaryty nie przeszkodziły mu w awansie na starszego sierżanta, więc pewien był swojej wartości. Zapominając na moment o wujku na emeryturze, byłym oficerze z piersią zapadłą od orderów.
"Niech będzie pochwalony pan nasz..."
"Tak, tak" – karypel przerwał standardową formułkę sukienkowych – "Zrzuć ten kaptur, a chyżo".
"Straż miejska kontroluje teraz braci z Zakonu Świętego Miecza?" – wydukał Markus, blednąc poważnie w cieniu kaptura.
"Straż robi, co do niej zależy. Zdejmuj kapturek, ludzie czekają" – nie ustępował karzeł. Goetz był w tarapatach. Ale mogło być jeszcze gorzej. Mogło, gdyby coś go nie tknęło i nie ogolił się dokładnie korzystając z polowych warunków, jakie zagwarantował mu kumpel Jeffa. Kler Niezwyciężonego, poza mnichami stającymi do zbrojnej walki, nie miał prawa nosić żadnego zarostu. Ani bród, ani wąsów czy baków, ani nawet parodniowego meszku.
"No i trzeba było szybciej, mniej by było kłopotu" – ogłosił zadowolony z siebie strażnik, analitycznym wzrokiem prześlizgując się po każdym, najdrobniejszym choćby detalu odsłoniętej twarzy zakonnika.
"Ten?" – któryś ze zbrojnych szepnął do drugiego, podsuwając mu pod ślepia pomięty zestaw papierzysk. Obaj wnikliwie wczytywali się w to, co karty zawierały, co i rusz spoglądając na białego jak ściana mnicha.
"A dokąd to zmierzasz braciszku?" – spytał dowódca bramy.
"Do Almenbergu, przeor wzywa mnie do siebie. Studiowałem w kolegium w Pellak, a teraz w almenberskim klasztorze mam pomóc przy analizie znalezionych niedawno tekstów świętego Hieronima. Rzecz cała dotyczy..."
"Mhm, mhm. A skąd teraz ruszasz?" – strażnik nie dawał za wygraną.
"Zatrzymałem się w kościele pod wezwaniem panny-wojowniczki Mayaheine, służki naszego..."
"A cożeś taki bladziutki?" – kurdupel przerwał mu po raz kolejny.
"Poszczę od tygodnia, w zeszły dzień niebieski obchodziłem rocznicę złożenia ślubów" – wyłgał się zręcznie Markus.
"Wiesz, co braciszku..." – sierżant spojrzał na lekko, jakby na potwierdzenie, kiwających głowami kolegów z oddziału – "Pokaż mi to!"
Karypel skoczył ku struchlałemu zakonnikowi i chwycił za srebrny wisior na jego szyi, przyginając w dół mnisi kark. Oglądał amulet z każdej strony, obwąchiwał i mało brakowało, a nadgryzłby sprawdzając jakość kruszca. Naszyjnik był, oczywiście, prawdziwy. Wszak skradziony prawdziwemu mnichowi Heironeusa.
"No dobrze... Przepraszam bracie, ale mamy wyjątkową sytuację w mieście. Ktoś zamordował pięciu strażników i może teraz próbować uciec z Thornwardu. Przechodź proszę, idź w pokoju i nie miej nam tego... Tej dbałości o bezpieczeństwo za złe".
Kontrola wreszcie dobiegła końca, a na krzywe miny pozostałych strażników karzeł machnął ręką. Przechodzący przez bramę Markus narzucił pospiesznie kaptur na głowę i powoli ruszył naprzód, ociężałym, niepewnym krokiem, wyraźnie się chwiejąc i potykając. Nerwy robiły swoje.
"Faktycznie się na nim ten post odcisnął" – westchnął sierżant, wzrokiem żegnając zmierzającego do Almenbergu zakonnika. Tłum tłoczył się pod bramą, kolejni mieszczanie czekali na odprawę. Pan i władca, strażnik bramy, miał ciężki żywot.

* * *

Jeff

"Znam kanały. Pewnie, że znam" – zapewniał obdartus, cuchnący nie lepiej od wspomnianych ścieków. Razem z dwoma podobnymi mu, krostowatymi, wychudłymi żebrakami zgłosił się do roboty, jako pierwszy. Jak każdy żebrak dobrze znał miasto, a znaczyło to więcej niż tylko posiadać wiedzę o samym układzie ulic i kanałów. Znał mechanizmy rządzące Thornwardem, znał psychikę jego mieszkańców i wszelkie drzemiące w nim mroczne sekrety. I kiedy tylko otwierał śmierdzący, wypełniony opieńkami zębów otwór w pysku było to słychać. Każde wyseplenione słowo brzmiało diablo niepokojąco. Niestety, wyboru nie było. Każdy każdemu przykładał nóż do gardła. Rozbiwszy ciężką kratę pod magazynem jakiejś kompanii aptekarskiej, wędrowcy ruszyli. Hugo, Jeff, czterech byków z obstawy alfonsa i trójka żebraków. Pochodnie rzucały na ściany fantastyczne cienie, a każdy szept, spotęgowany echem, uderzał w plecy znienacka włosy stawiając dęba.

* * *

Konrad

Żył. A więc jednak! Żył, obolały, cały spuchnięty, jeden wielki, chodzący siniak. W zasadzie to nie chodzący. Nie chodził, a leżał na wypełnionych ziemniakami workach, rzucony gdzieś w kąt komórki na jednym z posterunków straży. Skrępowany więzami, pozbawiony wszelkiej broni, z torbą oręża zalegającą po drugiej stronie pomieszczenia Metzger był zdany na łaskę duetu stróżów prawa. Znany mu już brodacz i jakiś łysy jak kolano osiłek. Nie było dobrze.
"Trochę się postarałeś, ale zabrakło szczęścia. Mamy wasze rysopisy, wiemy jak wszyscy wyglądacie. Przy każdym wyjściu z miasta czeka grupa zaopatrzona w wasze portrety. Kapota" – zawyrokował brunet, a jego umięśniony podopieczny wzmocnił wagę słów potężnym kopniakiem w żebra. Konrad jakoś stracił ochotę na dyskusje.
"Wszyscy skończycie na katowskich stołach. Trochę szkoda, prawda? W tak młodym wieku dawać się rozszaprać obcęgami i przypalić rozgrzanym żelazem" – sapnął osiłek.
"Nie, żeby bycie przypalanym żelazem czy rozszarpywanym było przyjemniejsze, kiedy jest się starym. Wtedy też jest chujowo. Tyle, że mniej już zostaje do przeżycia. A tobie chłopaczku, jak myślisz, ile jeszcze zostało?" – zagadnął brodacz, sięgając po zwisający ze ściany metalowy pręt. Odpowiedzi się nie doczekał. Szczękościsk jakoś nie chciał ustąpić.
"Ja też nie wiem" – wzruszył ramionami brunet – "To zależy w większym stopniu od ciebie. Tak, tak. Nie przesłyszałeś się. Wytęż uszu, bo mam dla ciebie nie lada ofertę".
Konrad wytężył słuch. Zdobył się nawet na otwarcie ust, gotów gniewnie odburknąć prześladowcy.
"Nie szczerz ryja. Możesz się z tego wykaraskać. Wystarczy, że pomożesz nam znaleźć twoich kumpli i razem z nami postarasz się, żeby każdy dostał supełek na szyję".
"Tak... I co jeszcze niby?" – wylał z siebie Konrad.
"Nie ma haczyków, chłopcze. Jeśli będziesz kręcił, albo spróbujesz nam spierdolić dostaniesz czapę na miejscu. Jeśli zawiedziesz przy robocie i na nic nam się zda twoja pomoc to jak wyżej. Ale, jeżeli pomożesz nam i dzięki tobie znajdziemy tych padalców..." - brodacz rozpromienił się i puścił do Metzgera oko – "Wtedy to będzie zupełnie inna rozmowa".

* * *

Jeff

Cuchnące ścieki wiły się w esy-floresy, raniąc nozdrza całą gamą obrzydliwości. Wędrowcy kroczyli ostrożnie, stąpając pośród szczurzych trupów i resztek jedzenia, tu i ówdzie obserwując na boku wśród resztek, jakiś dziwnie ludzki kształt. Kanały pod centralnym dystryktem dawno się skończyły, przerodziły się z wysoko sklepionych korytarzy w wilgotne, podobne jaskiniom nory, z rzadka tylko noszące ślady ludzkiej bytności. Przejść i zakamarków mijanych po drodze nie brakowało, nie raz trzeba było, ku wściekłości wszystkich prócz żebraczego tria, zstępować w zielonkawą zawiesinę i z karkiem przygiętym do ziemi szurać plecami po sklepieniu niziutkich przejść. Pochodnie powoli się dopalały i nie wyglądało na to, aby labirynt miał się kiedykolwiek skończyć. Jeszcze nieprzyjemniej zrobiło się, gdy dwóch z przewodników, którzy na moment ledwie zniknęli grupie z oczu, wsiąkło jak kamień w wodę. Nic nie było słychać, żadnego szurania czy krzyków. Tylko kapiącą wodę, rozbryzgującą się w wyżłobionych w chodniku kałużach. W końcu, po czasie, który dało się obliczyć tylko po sile słabnących płomieni, podobne grotom katakumby zostały z tyłu. Przed, siódemką już tylko wędrowców, otworzyły się przerdzewiałe żelazne wrota do jakichś, pobudowanych z cegieł i piaskowca lochów. Tu było sucho, resztki błota pozostawały w komnacie u wejścia, rozsamarowane na całej jej długości. Kurz i pajęczyny, mniejsze i większe, czasem grube wzorem firan, zaściełały niektóre przejścia. W innych zaś były pozrywane, szło tylko zgadywać, oderwanymi od ścian kawałkami zaprawy czy może ludzką ręką.
Kiedy korytarze zwęziły się, zmusiły, by iść gęsiego, obawy obsiadły wędrowców niczym muchy padlinę. Załom korytarza odsłonił następną, skąpaną w mroku, dla odmiany znów zawilgoconą i zimną pieczarę. Nigdzie też, co mroziło krew w żyłach bardziej niż chłód bijący od podziemnego zbiornika, nie było śladu po przewodniku. Wystraszeni goryle rozbiegli się na cztery strony, hałasując i wymachując pochodniami, robiąc, co w ich mocy, by zagubiony żebrak ich usłyszał. Kiedy z czwórki oprychów do wnęki przy wyjściu z groty wróciło tylko dwóch groza splotła uścisk na szyjach podróżnych tak ciężki, że żaden niczego ponad szept nie był już w stanie z siebie wydobyć. Tym wyraźniej dało się słyszeć nadciągające od strony wody chrzęsty, niby to kłapiących szczypiec i ciężkie, jakby ktoś meble przesuwał po podłodze, szuranie z tyłu, z głębi wąskich, klaustrofobicznych korytarzy. Nie trzeba było długo czekać, by do repertuaru tych dźwięków włączyło się szaleńcze szczękanie zębów i wyraźnie już słyszalne bicie serc wędrowców.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 25-11-2010 o 19:49.
Panicz jest offline  
Stary 25-11-2010, 19:57   #84
 
Nefarius's Avatar
 
Reputacja: 1 Nefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputacjęNefarius ma wspaniałą reputację
Czas, był teraz największym przeciwnikiem Jeffa. Kusznik wiedział, że za niedługo ofiara jego wielkiego kłamstwa, wejdzie w najgorszy moment zatrucia i może nie będzie w stanie pójść dalej, opóźniając tym samym marsz przez kanały. Mimo wszystko parł do przodu. Przez moment w duchu pożałował, że nie poszedł na łatwiznę i nie udał się do podziemi świątyni.
Pokręcił prędko głową, rugając się za takie myśli. Głupi tylko by nie podejrzewał przestępców, chcących udać się tajemnym przejściem pod ziemią. Zdecydowanie ryzykował tyle samo, jeśli nie mniej, idąc kanałami. Ryzyko, zaś było kwestią sporną. O ile nie przerażały go wąskie kanały i klaustrofobicznie małe przejścia, to już sam fakt brodzenia w gównie był dość niekomfortowy.

Starał się dać radę, przezwyciężyć opory. Wszak co go nie zabije to wzmocni. Chyba. Pseudo kompania powoli się wykruszała, co niezbyt go cieszyło. Żebracy, którzy znali kanały, byli jedynym sposobem na ucieczkę z tego jebanego miasta, w którym poprzedniej nocy narobił zamieszania. Czy może to ironia losu? Nocą swoimi czynami zyskał sobie sławę, zaś rankiem zdechnie jak szczur w kanale pomiędzy ekskrementami i zdechłymi gryzoniami. Co gorsza, obawiał się, że Hugo w końcu padnie i jego kamraci będą wymagać aby Jeff podał mu odtrutkę. Ciężka sprawa, jednak jak już nie raz sobie powtarzał, trzeba było brnąć dalej w ten ściek.

Niedługo potem miały nadejść prawdziwe kłopoty. Grupka zmniejszyła się jeszcze bardziej a z okolicznego kanału miała zaraz wyłonić się parszywa istota, która samymi wywoływanymi przez siebie dźwiękami sprawiała iż Jeff zapominał czym jest spokój i zimna krew. Bał się, nie na żarty. Ba. Modlił się do Niezwyciężonego prosząc go o pomoc w wydostaniu się z tych kanałów. Obiecał bogom w duchu, że jeśli tak się stanie oszczędzi komuś życie, lub nawet zrobi coś dobrego. Jeff wartko złapał za kuszę i pośpiesznie naciągnął nań bełt, gotując się do oddania strzału.
-Nie muszę chyba wam gadać, że jak spierdolicie, to raczej drogi powrotnej nie odnajdziecie?- syknął aby była jasność. Pozostawało im czekać aż "pan dziwnych dźwięków" pokaże się im na oczy...
 
__________________
A na sektorach, śląski koran, spora sfora fanów śląskiej dumy, znów wszyscy na Ruch katować głosowe struny!
Nefarius jest offline  
Stary 25-11-2010, 21:10   #85
 
JohnyTRS's Avatar
 
Reputacja: 1 JohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputację
Walther Ulryk

Walterowi chciało się śmiać na myśl o sposobie wyłudzenia informacji o katakumbach od rzeszu ojczulków. Teraz stał w w komnacie ojca Aldo który leżał na podłodze przycisnięty do Baldwina. Notabene ojczylek był w samym ręczniku.
-Baldwinie, tylko nie przesadź z siłą, ojczulek może nie przeżyć - powiedział. Falktycznie, ojczulek był nieco stary.
Wather stał przed drzwiami, podpierając ramieniem klamkę i opierając się o nie placami, żeby nikt niepożądany nie zakłócił przesłuchania. Na środku pomieszczenia stali jeszcze "Wilk" oraz Woody. Niestety ojczulek zawiele nie mówił.
- Hej Woody, spróbuj się dowiedzieć o podziemiach w bardziej subtelny sposób niż to robi Baldwin.

Walther nie był zbyt religijny. Ogólnie to wierzył w Heironeusa. Ale nie wierzył w tych wszystkich przenajświętszych ojczulków, którzy żyją lepiej niż uczciwie zarabiający obywatele Bisselu. Komnaty ojca Aldo, a szczególnie podłoga wyłożona czymś w rodzaju marmuru potwierdzały jego zdanie na temat Kościoła.

Tą jakże dziwną scenę, gdy dwóch osiłków przyciska cherlawego staruszka do podłogi zakłocił jakiś muskularny golas z mieczem.
-O kurwa...
Zaraz jednak się otrząsnął z zaskoczenia i przyłożył kuszę do ramienia. Nie strzelał, nie chciał trafić kompanów będących w środku akcji. Spojrzał na gołego paladyna, potem na ojczulka odzianego w sam ręcznik.
-Na chuja Heironeusa, pedały! - te słowa wypowiadział w kontekście dwóch wrogów.
Splunął na podłogę i jeszcze bardziej podparł drzwi.
 
__________________
Ten użytkownik też ma swoje za uszami.
JohnyTRS jest offline  
Stary 26-11-2010, 14:14   #86
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Konrad Metzger
- I jak ta nasza współpraca miała by przebiegać? Mam iść do tamtych i zwabić ich w zaułek czy jak? A może będziecie się snuć trzy metry za mną? - wypluł krew z cieknącej wargi.
- Na gratyfikacje pieniężną nie mam chyba co liczyć?
Strażnicy słowa gratyfikacja nie pojęli, ale końcówka skojarzyła się im jednoznacznie.
- Chciwość to grzech - oznajmił łysy.
- Jasne. - mruknął Metzger.
- To jak będzie?
- A jak myślisz? Tak mnie chcecie zamordować...
- Nie zamordować
- przerwał brodaty - tylko wymierzyć sprawiedliwość.
- ... jak nie uda się wystawić tamtych to też do piachu. Jak się uda to może jakoś będzie. Tak czy tak jestem wygrany. - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- No, ty to masz kurewski fart w życiu. - podsumował brodaty.
- Grzechem byłoby to odrzucić - dodał łysy.
- Co on tak z tym grzechem?
- Na kapłana miał iść tylko wiary w nim mało.
- Wiary to ja mam w sobie dużo
- warknął łysy - I wierze, że zaraz wam obu przypierdolę.
 
Mike jest offline  
Stary 27-11-2010, 19:47   #87
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
Gambino

Za pierwszył załomem jak na komendę cała czwórka zmieniła role. Ork bez problemu zarzucił na plecy stosik mioteł. Wasyl jak na bezdomnego bardzo szybko wyliczył, że uzbierazli półtora srebrnego, w miedzi, Wasylowa pisnęła z radości jakby to nie miało znaczenia.

-Wasylu, postaraj się zamienić miotły na coś praktyczniejszego, przydałyby się wam nowe ubrania, między innymi. -polecił zakonnik z widoczną na twarzy troską, jednocześnie wskazując wzrokiem nadjeżdżający z naprzeciwka wóz.-Zatrzymamy się w tej kotlince, musicie się obmyć, by zacząć nowe życie. Na własną rękę...- wskazał niewielki zagajnik na południowym wschodzie.

Szybkim marszem dotarli tam w niecałą godzinę- początkowo traktem, później odbili przez polne drogi. Pola i łąki. Minęli spore stado strusi- z których jaj różnych przepisów słynęły thornwardzkie tawerny. ~Cholera, zapomniałem spróbować.. Zagajnik byś dość duży, ale właściciele użytków dbali by nie rozrósł się za bardzo. Zaadaptowali go nawet na swoje potrzeby. Strumień płynący przez kotlinę zasilał prawdopodobnie fosę Thornward'u, czyli praktycznie całe miasto, a później pewnie przeradzał się w ścieki miejskie. Kotliny powstawały w wyniku rzeźbienia terenu przez wielkie rzeki- wyczytał to kiedyś w jednej z ksiąg geograficznych w librarium górnego monastyru. Teraz jednak był to zaledwie strumień, zbyt wąski by nazwać go rzeką, ale za duży na miano potoku. Wysokie, lisciaste drzewa porastały skraj kotliny, wewnątrz rozpościerała się swojska polana z dużym oczkiem wodnym po środku. Na skraju jej dało się dostrzec drewniane konstrukcje paśników, nawet blaszane rynny poideł zamiast kamiennych koryt. Gambino nie przejął się tym jednak tłumacząc sobie, że taki hodowca strusi musi dbać o swoje zwierzęta. O tej porze jednak w zagajniku strusi nie było, ani hodowcy.

-[i]Przemyjcie się, ale szybko, z waszej dotychczasowej niedoli. Na następnym rozstaju czekają na nas... Musimy trochę was podciągnąć, żebyście wyglądali jak trzeba, gdy dotrzemy celu. Od tej pory musicie starać się ze wszystkich sił, by nie zaprzepaścić danej wam szansy na odkupienie. Każdy bowiem jeno raz pomocną dłoń chwyci nim utonie, a późniejsze życie czyni na świadectwo tej łaski lub ginie w odmętach po wsze czas żałując.

Cała trójka zasłuchała się w mądrościach klechy, po czym jak obudzeni ruszyli w stronę potoku. Chwilę to trwało, ale było warte starań i czasu- zmienili się bardziej niż się brat spodziewał. W wypranych ubraniach, twarzach bez czarnych smug i z nowym światłem w oczach wyglądali jak nie ci sami. Dziewczyna, teraz już całkiem młoda i nawet ładna, rozpuściła do tej pory zwinięte w kok kasztanowe włosy. Od kąpieli w zimnej wodzie dostała też lekkich rumieńców, co jeszcze dodawało jej dziewczęcego uroku. Jej kochanek, mniej przystojny, wyglądał na pazia w workowatej koszuli i mokrych, skórzanych gaciach. Dimo -pół-ork- jeszcze przed wejściem do wody podarł na sobie swoje stare ubrania, toteż potrzebował nowych. Gambino miał na szczęście swoje stare ubrania w tobole, a gabarytowo nie wiele ich dzieliło. Ubrał się, choć nie kompletnie. Tkaniny schły w porannym słońcu, trójka nowo-kreowanych osadników krzątała się do opuszczenia gaju, gdy z drugiej jego strony spostrzegli nadjeżdżający wóz. Wystarczył rzut oka, by powiedzieć, że rolniczy pojazd zmierza do miasta lub w drugą stronę- za nim bowiem można było dostrzec siwe smugi dymu z kominów kilku zabudowań, a buda była zdecydowanie prowizoryczna. Zakonnik nie zamierzał jednak prosić o podwózkę, ni płacić za kąpiel.

-Wyruszamy.-rzucił lakonicznie sugerując powrót do traktu i pieszą wędrówkę na południe.
 
majk jest offline  
Stary 27-11-2010, 21:21   #88
 
Fearqin's Avatar
 
Reputacja: 1 Fearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłośćFearqin ma wspaniałą przyszłość
Nie wszyscy się zgodzili, może to i dobrze. Wilk, gnom, Woody i Walther udali się do świątyni. No i od razu się zaczęło. Znaczy się oni wszystko robili tak jak należy. Kulturalnie w ramach rozsądku i obecnej sytuacji. Edgar nie miał zamiaru torturować kapłana. Nie dość, że było to niemoralne to Wilk nie radził sobie z tym najlepiej.
- Proszę pana kapłana, jakby mógł pan nam powiedzieć... - rzekł Edgar szukając czegoś czym można by podeprzeć drzwi by wszyscy mieli wolne ręce jednak przerwał mu pan Negliż.

-Na święty miecz Heirnoeusa!
- Na chuja Heironeusa, pedały!- Bardzo trafna riposta ze strony Walthera.
- Plugawe pomioty piekieł! Stawajcie do boju!
- Pierdole, kurwa mać, co to kurwa jest za miejsce.- Odpowiedz Edgara nie była już tak wysublimowana. Cóż, Wilk nie był od tego w tej drużynie.

Pan Negliż skierował się do gnoma, który trzymał kapłana. Edgar oderwał się od drzwi, chwycił tarczę i zablokował cios paladyna skierowany w gnoma. Wyprowadził kopniaka w przyrodzenie paladyna i chwycił młot.
Ta całą przygoda była bardzo dziwna według jego kryteriów. Może to dlatego, że nie ograniczała się tylko i wyłącznie do bitki i panien. A może po prostu tak mu sie tylko wydaje i niedługo wszystko będzie tak jak być powinno.
 
__________________
Pół człowiek, a pół świnia, a pół pies

^(`(oo)`)^
Fearqin jest offline  
Stary 28-11-2010, 20:01   #89
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Markus Goetz

- Niech Niezwyciężony ma was w opiece, panowie strażnicy. - mruknął, błogosławiąc słowem i gestem mijanych trepów. ~ I obyście zgnili w piekle ~ dodał w myśli.
Humor mu się jednak poprawił, gdy tylko przeszedł przez bramę i znalazł się poza miastem. Odetchnął z ulgą, obejrzał się na strażników, a widząc, że zajęci są tłumem chętnych, porzucił chwiejny krok ascety i ruszył truchtem.

Gdy tylko stracił z oczu bramę miejską, skrył się w przydrożnych krzakach i zrzucił wór po ziemniakach szumnie zwany habitem. Symbol zabrany kapłanowi postanowił zachować, w końcu dopiero co dowiódł swej przydatności. Schował go jednak pod koszulę, żeby się nie rzucał w oczy.
Poprawił pas z bronią, wrócił na drogę i podjął wędrówkę.

- Ja od Burnsa, Markus Goetz. - przedstawił się, gdy znalazł wreszcie jego ludzi. - Ktoś już przybył?
- Nie, wyście pierwsi.

Markus rozłożył się na trawie, obok ludzi Burnsa. W końcu nie wiedział, ile pozostałym zajmie dotarcie na miejsce.
~ Jeśli się wszyscy nie zbiorą jutro do południa, to ruszam, choćby i sam ~ postanowił.
 
Cohen jest offline  
Stary 28-11-2010, 20:46   #90
 
Kiep_oo's Avatar
 
Reputacja: 1 Kiep_oo nie jest za bardzo znanyKiep_oo nie jest za bardzo znanyKiep_oo nie jest za bardzo znany
Woody nie spodziewał się zbyt cywilizowanego zachowania ze strony swoich towarzyszy, jednak ostatnie wydarzenia przerosły jego najśmielsze oczekiwania. Gnom leżący na kapłanie i duszący go rękawiczką, paladyn z wielkim mieczem i odwrotnie proporcjonalnym penisem oraz uwieńczający wszystko kopniak w ten wybryk natury. Wojownik nie wyglądał na takiego, który złoży się z powodu jednego ciosu. Woody pomylił się po raz drugi w ciągu ostatnich kilku minut. Oby na tym się skończyło...

Zdając sobie w końcu sprawę, do czego zmierza cała ta awantura, postanowił działać. Podniósł wierzgającego gnoma z klatki piersiowej klechy, po czym rzucił nim przez pokój. Tamten pierdolnął z całej siły w jakąś szafę lub coś podobnego i natychmiast stracił chęci do dalszych podbojów. Wijący się po podłodze paladyn wydawał z siebie odgłosy brzmiące co najmniej dwuznacznie. Uciszył go kopniakiem prosto w głowę i z radością spojrzał na swoje dzieło.
"No i już lepiej. Zajmiemy się ojczulkiem i zaraz będzie po wszystkim. Miejmy nadzieję..."

Z przepraszającym uśmiechem na twarzy, Woody pomógł wstać księdzu i usadził go na krześle, które nawinęło mu się pod nogi.
- Wszystko w porządku? Mam nadzieję, że nic się nie stało - w rzeczywistości poszkodowany wyglądał paskudnie. Twarz miał całą siną, a oczy wytrzeszczone do granic możliwości sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały wyjść z orbit. - Przepraszam za tego małego, ale wie ksiądz... Kurdupelek lubi wypić, a potem różne dziwne rzeczy wyprawia. Przejdźmy jednak do sedna. Chcielibyśmy zwiedzić tutejsze katakumby jeśli oczywiście ksiądz nie ma nic przeciwko. Jesteśmy z zespołu archeologicznego i dostaliśmy pozwolenie na prowadzenie wykopalisk w tym rejonie - ukradkiem spojrzał na reakcje pozostałych. Tak jak się spodziewał. Nie byli zbytnio zaskoczeni kolejnym kitem, który usiłowali wcisnąć następnej osobie. - Jakby ksiądz był łaskaw oprowadzić nas po większej części podziemi unikniemy nieprzyjemności ze strony naszych przełożonych, a i świątynia zyska parę datków. Prawda panowie?

Zdawał sobie oczywiście sprawę jak idiotycznie wyszła cała ta naciągana opowiastka. Woody jednak liczył na miłosierdzie dobrego księdza, który zadowoliwszy się paroma datkami zrobi dla nich wszystko. Nie zauważy nieprzytomnego paladyna, zapomni o incydencie z gnomem i przymknie oko na słownictwo, którym władają potencjalni naukowcy w świętym przybytku...
 
Kiep_oo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172