Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-11-2010, 00:38   #43
Penny
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Asmel przez chwilę bawił się pucharkiem, który trzymał w dłoni, jakby rozważając wypowiedzi Ziemian. Widać było, że zna zdanie swoich podwładnych, tak jakby mięli je wypisane na twarzach.
- To trudna decyzja. Wybacz mi Leno, ale nie sądzę, że jesteście gotowi na podróż lądem. Pustynia zjada swoje dzieci równie boleśnie jak rodzą się one z łona swych matek. – Musiało być to jakieś powiedzenie z tej części świata, bo w jego oczach można było dostrzec nostalgiczny wyraz. – Wszakże droga żeglowna też nie wygląda na zupełnie bezpieczną, do tego towarzystwo kobiet na statku może być… rozpraszające – spojrzał tutaj na Finkę i swoją podwładną.
Oczy jasnowłosej Vilith błyszczały nadzieją, a ona sama podobna posągowi z kamienia wpatrywała się w dowódcę. Urmiel bawił się ogryzionymi kośćmi bażanta, zaś Murion siedział zapatrzony w zawartość swojego pucharu. Naprawdę trzeba by dobrze ich znać by wiedzieć, o czym teraz myślą.
- Dobrze – powiedział w końcu, swoim głębokim, znaczonym jednym z tutejszych akcentów, który już zdarzyliście usłyszeć, głosem. – Pojedziemy z Zorionem do głównego traktu. Tam posłuchamy innych plotek na temat Maeh’ta Ethusem. Przeraża mnie myśl, że mielibyśmy przebyć drogę przez uroczysko, ale z drugiej strony nie nęci mnie wizja miesięcznej podróży przez pustynię, gdzie brak wody, nieprzygotowanie i słońce zabija równie łatwo co strzała w oku. Nie mamy na to ani siły, ani czasu, jeśli plotki są prawdziwe – urwał na chwilę, a w tym momencie wydawało się, że jego twarz przypomina maskę.
- To nie będzie już wesoła podróż jak z Crund tutaj – odwrócił się do swoich podwładnych – Murion, załatw nam nocleg. Vilith, od jutra pracujesz nad dobrymi stosunkami z marynarzami wynajętymi przez Zoriona. Urmiel, spróbujesz się wywiedzieć, co naprawdę dzieje się w Maeh’ta. A wy… - odwrócił się do Ziemian - odpocznijcie przez noc, to wam dobrze zrobi.
Wymieniona trójka Strażników skinęła głowami, po czym Vilith poderwała się z krzesła, wyciągając dłoń w stronę Leny.
- Chodź, załatwię dla nas łaźnię – powiedziała radośnie. Promieniowała wręcz samozadowoleniem, gdy porywała ze stołu gąsiorek z winem.


Noc spędziliście w gospodzie, w której jedliście obiad z kupcem. Przez ostatnie dni łóżko było dla was szczytem luksusu. Te były wygodne, pościel może nie pachniała świeżością, lecz na pewno była czysta. Przez ażurowe, drewniane okiennice, którymi zamykano okna w całym mieście wpadały zimne księżycowe promienie oraz chłodny, aczkolwiek trącący rybami i ściekiem powiew. W przeciwieństwie do okien PCV na Ziemi te nie izolowały śpiących od pijackich okrzyków oraz gwaru rozmów z dołu. Gdzieś, na którymś z zamkniętych podwórek, ujadał pies do wtóru z przeraźliwym kocim miauczeniem.

Po upalnym dniu nagrzane kamienne ściany budynków oddawały swe ciepło. Było duszno, a większość z was nie mogła zasnąć pomimo śmiertelnego zmęczenia. Nawet perspektywa spędzenia nocy w łóżku nie była wystarczająca. Lena z przerażeniem myślała o czekających ich podróży statkiem. To nie był wszak nowoczesny prom kursujący na trasie Malmo-Rostok, ale przedpotopowa (jak to sobie wyobrażała) galera o zapewne nie do końca szczelnym kadłubie. Na miłość boską! Ona panicznie bała się wody! I oni chcieli by tak po prostu wsiadła do tej balii?

W pokoju naprzeciw Makbet przewracał się z boku na bok. Spał, ale niespokojnie przez gorące i zatęchłe powietrze w izbie, a także przez te wszystkie obrazy, które cisnęły mu się przed oczy. Czuł jak fala artystycznej weny wzbiera, nie mogąc znaleźć ujścia na papierze. I jeszcze ta jedna wizja. Wizja zrujnowanego miasta pogrążonego w ciemnościach. Cichego i jakby się zdawało niebezpiecznego. Pojawiła się w jego umyśle, najpierw niezbyt określona, lecz szybko rosnąca w siłę. Pojawiła się wraz z tą siejącą niepewność na twarzy Asmela. Maeh’ta Ethusalem. Gdy usłyszał tą nazwę wydało mu się, że ktoś właśnie przeszedł po jego grobie.

Dwa pokoje dalej przy niewielkim stoliku dostawionym do łóżka, w świetle małej, prymitywnej wręcz jak na ziemskie standardy, oliwnej lampce z niemiłosiernie kopcącym knotem. Miasto, pierwsze świadectwo istnienia kultury wyższej niż wędrowne plemiona. Tylko dlaczego wszystko wokół musiało przypominać mu o Afganistanie? Powoli, strona po stronie, zapisywał to, co widział w kalendarzu, zapełniając małe kartki starannym, drobnym pismem.

***

O brzasku byliście już w porcie. Statek Zoriona nie był do końca taki, jak sobie wyobrażaliście. Staliście przed czymś, co przypominało bardziej barkę z żaglami, niż tutejsze kupieckie galeony. No i spodziewaliście się zobaczyć coś, co by przypominało choć trochę ideę ziemskiego galeonu. Na wasze spotkanie wyszedł też rzeczony kupiec, a za nim lekkim krokiem kroczyła kobieta, którą okazała się być… Vilith. Prawie jej nie poznaliście. Niebieskawe włosy, dotąd raczej ukryte lub związane błękitną chustą, teraz wolne spływały na twarz i ramiona, czyniąc ją bardziej kobiecą niż była wcześniej. Surowości dodawały jej jednak dziwne wzory i znaki wymalowane tuszem na twarzy i rękach. Ubrana była w szatę błękitnego koloru do złudzenia przypominającą sari, a porządnie odprasowana chusta okalała jej odkryte ramiona, a w wstającym brzasku połyskiwały wplątane w nitki tworzące tkaninę kryształki. Wyglądały jak morska piana.
- Wszystko jest już przygotowane, czekamy tylko na dobry wiatr – stwierdził podekscytowany kupiec, kiwając na was dłonią, tak jakby chciał was zachęcić do wejścia na pokład.
- Jak marynarze? – usłyszeliście za sobą cichy szept Asmela. On i kobieta w błękicie wspinali się po trapie jako ostatni.
- Raczej nieszkodliwi – odszepnęła Vilith, uśmiechając się lekko. – Nie będą nas niepokoić. Nie za bardzo.

***
Z miasta wypłynęli bez przeszkód, nie niepokojeni przez nic i nikogo. Nie oznacza to jednak, że nikt nie zauważył ich triumfalnego, jakby się zdawało, wyjazdu z miasta. W istocie było tak, że nikt nie mógł zbliżyć się do Cesarzowej niepostrzeżenie. A już na pewno nie oni. W chwili gdy przekroczyli granice miasta ktoś podążał ich śladem.

A teraz uśmiechał się drwiąco, widząc jak wsiadają na barkę. Kierowali się wprost w paszczę piaskowego lwa. Jak po maśle. Czysta robota.

***

Miejsce, gdzie rozładowywano statki było gwarne nawet po zachodzie słońca. Znajdowało się o dwa dni drogi od Ethusalem, niegdyś dumnego miasta wyrosłego pośrodku pustyni. Znajdował się w nim główny ośrodek kultu boga-Słońca, Mehnij, lecz teraz był tylko popadającym w ruinę, owianym złą sławą zakątkiem na nieurodzajnej ziemi.

Mówiło się, że bogini Nija rzuciła klątwę na miasto, rozłoszczona na jego pychę i brak pokory wobec jej świętej rzeki, którą wszak spływały wszelkie dobra, dzięki którym zyskało ono swoją sławę. Coś, jakaś nieznana medykom tego świata zaraza, wypełzła z wód rzeki siejąc wśród mieszkańców Ethusalem śmierć i zniszczenie. Choroba sprawiała, że trzewia człowiekowi gniły, ciało więdło z braku wody (słysząc to Lena ze śmiechu o mały włos nie zakrztusiła się wonnym orzechowym naparem) , by na koniec przemienić w chorego w chodzącego trupa spragnionego ciepłej krwi. Wkrótce miasto opustoszało zamieniając się szybko w ledwie cień dawnego miejsca. Ludzie mówili, że po ulicach Ethusalem ciągle krążą udręczone duchy ofiar, a czasem zobaczyć można i owe osławione żywe trupy. Faktem jest, że coś niedobrego się dzieje w mieście, gdyż od niemal ośmiu lat żaden statek, który płynął przez miasto nie pojawił się u swego celu. I zaczęto je nazywać Maeh’ta, miejsce śmierci, kaźni. Przeklęte uroczysko. Tak w skrócie przedstawia się historia, którą opowiedział im Urmiel, gdy siedzieli okutani w koce wokół ogniska, w obozowisku białych namiotów. Wszyscy marzyli o tym by móc wsunąć się w puchowe, pachnące igliwiem, śpiwory, które podarowali im Crundczycy. Noce na barce i na pustyni okazały się być przeraźliwie zimne. Ich postój w ostatnim (albo pierwszym) punkcie cywilizacji na drodze pogranicze-stolica przedłużał się o kolejny dzień, a było już ich pięć. Wojsko nie chciało ich przepuścić. Nie chodziło o to, że przewozili coś nielegalnego albo że część pasażerów nie miała dokumentów (to Zorion bardzo ładnie obszedł… to znaczy pękata sakiewka przeszła z rąk do rąk). Nie. Chodziło o to, że nikt bez zezwolenia nie mógł przekroczyć granicy strefy niczyjej. Zorion nie przewidział tego w swoim planie, nie miał planu na taką ewentualność. Kłócił się i krzyczał, ale do tej pory jedynie zyskał dwudniową odsiadkę w polowym więzieniu.

Podróż należała do tych krótszych i nudniejszych, chociaż wypełniona była ciągłymi ćwiczeniami, których ani Asmel, ani Murion nie chcieli odpuścić. Zorion przydzielił im osobną, dość dużą salę pod pokładem, gdzie pomieścili się wszyscy ze swoim skromnym dobytkiem. Zapewniało im to odseparowanie od reszty załogi, a więc minimum prywatności.
Marynarze z reguły nie zwracali na nich uwagi, oprócz pierwszego dnia, kiedy to kilku próbowało zaczepiać Lenę. Nim ktokolwiek zdążył zareagować pani doktor zaprezentowała jeden ze swoich zbijających z nóg chwytów. Dali jej spokój dopóki wieść się nie rozniosła, że jest dobrze wykształconym medykiem. Od tamtego czasu darzyli ją szacunkiem graniczącym z czcią. Taką samą estymą cieszyła się Vilith, lecz z zupełnie innego powodu. Jak się okazało wśród swoich ziomków z Wysp Równoleżnika Vilith była czymś w rodzaju polowej kapłanki jakiegoś wodnego bóstwa (nie chciała o tym mówić wymawiając się ślubami jakie złożyła). Pomimo, że wyznania, a właściwie doktrynalne wyobrażenie, żeglarzy z Południa różniły się od wyznania z Wysp Równoleżnika to i tak darzyli szacunkiem. Do reszty stosunek mieli raczej obojętny, zdawali się ich nie zauważać. Tylko osoba Urmiela wzbudzała wiele złości i arogancji, lecz po nim zdawało się to spływać jak po kaczce.

Drugiego dnia postoju, wczesnym rankiem, na ramieniu Asmela wylądował okazały jastrząb, do którego nogi przyczepiony był zwitek brzozowej kory. Kapitan nachmurzył się bardzo po przeczytaniu treści, a zwitek wyrzucił do ognia, na którym kucharz gotował poranną strawę dla wszystkich. Wieczorem przekazał im wiadomości od Minasa – zdrajca uciekł, a Ziemian którzy zaginęli w trakcie lotu nie odnaleziono.

Przed wami owiane złą sławą miasto. Wasza ścieżka prowadzi właśnie tam, jeśli tylko zdołacie odpłynąć z Ostatniej Przystani. Załoga nie jest zachwycona tą perspektywą, ale determinacja Zoriona (pogłębiona przez odsiadkę i opóźnienie) oraz wizja sutej zapłaty za powodzenie rejsu dodawała im odwagi by płynąć dalej.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline