Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-11-2010, 19:03   #83
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Wiele działo się w miastach i miasteczkach Bissel, a w Thornwardzie atrakcji było wyjątkowo dużo. Miasto na styku kultur i w punkcie przecięcia się szlaków handlowych wiodących hen z Furyondy, przez Velunę aż do bakluńskiego Ket i inszych krain, było pulsującym dziko sercem krainy. Obok kościelnych kazań i świątynnych jasełek mniej i bardziej eleganckie burdele, obok zawodów w żarciu kiełbasy i smalcu hartowanie nosa białym proszkiem wciąganym w zamkniętych lokalach, obok koncertów i festiwali podziemne walki i nieustające burdy. Czy złote trunki i złote loki cycatych ladacznic czy raczej zwiedzanie muzeów i zwierzyńców z dzieciakami na barana, przybysze i mieszkańcy zawsze mieli szeroką gamę możliwości wypełnienia sobie czasu wolnego. Było miejsce na sporty ekstremalne i na piknikowanie, ale w katalogu akceptowalnych form rekreacji, mordowania strażników miejskich jakoś nie dawało się upchnąć. Nawet, całym sercem wszak liberał, Burns krzywił się lekko spoglądając na poobijanych awanturników. Publicity, jakie sprawili sobie niedoszli ochroniarze karawany nie służyło jego interesom. Bydło do ochrony wołów i koni nadawało się średnio. Co jednak było robić, tych oto dżentelmenów wskazała selekcja naturalna. Oni jedni doczekali brzasku, pozbawiając paru konkurentów biletu do bogactwa i sławy. Dostali angaż i teraz wystarczyło tylko dostać się na drugą stronę. Potem już z górki. Ostatni zakręt zawsze był najtrudniejszy, ale ścigały się same zuchy, więc obyło się bez narzekań. Do boju junaki.

* * *

Konrad

"Jaśnie panie, jaśnie panie zaraz... Ja tam jestem prosty człowiek" – brodacz postukał buzdyganem o cholewę buta, wtapiając wzrok w wypatrujący z wora świński ryjek – "Misza, to ten?"
Misza, pucołowaty i śmieszniej niż groźniej wyglądający grubasek wytoczył się przed Konrada i podrapał w potylicę. Kiedy potrójny podbródek strażnika w ociężałym geście powędrował w dół sprawa stała się jasna. Metzger nawet się nie uchylił, milicyjne ciosy przy rutynowych kontrolach zawsze wypadały dość niespodziewanie. Wszak często niewinnych napierdalano prewencyjne i 'na dobry początek', aby dalsze dochodzenie przebiegało w mniej żywiołowej atmosferze. Buzdygan grzmotnął wojaka w podbrzusze, poprawił gdzieś na wysokości żeber, lądując finalnie na plecach zgiętego w pół młodziana. Powalony na ziemię zygzakowatym ruchem odskoczył, kopniakiem podciął brodacza, spróbował odbić się od brukowych kostek i dać dyla między stragany. Kopniak na pysk, jeden i drugi. A potem kolejne. Ciężkie trepy błyskawicznie reformowały facjatę Metzgera, nadając jej nowego, sino-czerwonego wyglądu.
"Nic się tu nie dzieje. Stać spokojnie. Nigdy żeście, kurwa, nie widzieli jak się pilnuje porządku?" – brodacz szybko uspokoił spragniony emocji tłumek, a świszczący w powietrzu buzdygan w tym uspokajaniu pełnił niepoślednią rolę. Co się dalej działo Konrada nie poinformowano. Sam zaś, nieprzytomny i nieczuły na ból, mógł mieć tylko nadzieję, że ciemność przed oczami jest tymczasowa. Czyli, że nikt przy kopaniu go po łbie nie przedobrzył.

* * *

Gambino

"Chwilunia ojczulku" – karłowaty stróż prawa, który dodawał sobie powagi fikuśnym biretem wciągniętym na łysą czaszkę ewidentnie wyczuł coś niepokojącego – "Birgo, cho no tu".
"Nie tam, zupełnie nie" – gwizdnął przez zęby chudzielec żujący źdźbło trawy – "Patrz tutaj, o..."
"No faktycznie, faktycznie. I tak jest za duży" – zawyrokował po chwili wpatrywania się w podsunięty mu plik papierów kurdupel – "Możecie iść ojcze, proszę bardzo".
Gambino nie wzdychał z ulgą, zostawiając sobie ten luksus na inną okazję i inny czas. Cieszył się jednak. Cieszył się jak szalony, świadom wreszcie tego, co jego kamraci wymodzili i jaka kara była przewidziana za ich wybryk.
"Ale momencik... Moment, jeśli można..." – 'nizioł' czymś jeszcze chciał się podzielić, a ton głosu sugerował, że lepiej, by i Gambino był tym zainteresowany. Kapłan i jego trzódka odwrócili się z powrotem, znów spoglądając w twarz karyplowatego stróża porządku.
"Niech ksiądz uważa z tym orczym ścierwem. Zawsze to silny parobek, ale jak kija nad sobą nie czuje to będzie na lewo i prawo kombinował, coby się od roboty wymigać. No, ale nie zatrzymuję już. Z Bogiem, z Bogiem!" – zbrojny uśmiechnął się promiennie poprawiając czapę.

* * *

Cichy

"Dobra, zabierać go do baszty, ale szybko. Sam tu stać nie będę" – wysapał Misza, mocno podekscytowany incydentem z Konradem. Kompani zawlekli młodzika na bok, coby urządzić mu za niedługo porządne przesłuchanie i zobaczyć czy owo gadanie o odgryzającym fujary prosiaku miało w sobie coś z prawdy. Wierzyli widać w autorytet straży i nie przyjmowali do wiadomości, że stłoczony pod bramą, puchnący z każdą chwilą ludzki czworobok, może stracić cierpliwość. Jak do diabła dwóch pozostawionych na posterunku przygłupów miało zapanować nad wzburzony tłumem? "Chyba nie ma rady" – westchnął zadowolony z nadarzającej się okazji zakapturzony kształt. Sprawnie, metodycznie i bezwzględnie sztylet przebijał lniane supły i skórzane rzemienie obdzierając gardłujących handlarzy z dziennego, upchanego w sakiewkach utargu. "Łatwo przyszło, łatwo poszło" – zaśmiał się pod nosem Cichy, a deszcz miedzianych, srebrnych i złotych monet zabrzęczał na kolczugach strażników i na brukowych kostkach wokół nich. "No to kurwa klops..." – wyjęczał Misza, padając pod naporem zwalczających się w igrzyskach o złoto, srebro i brąz zawodników. Spacerek. Może nie całkiem relaksacyjny, bo w przedarciu się do wyjścia Cichy musiał posiłkować się kolanami i łokciami, a przez moment obawiał się nawet, że będzie musiał skorzystać z topora. Obyło się bez tego i koneser zielonych herbat znalazł się po drugiej stronie. Wolny, szczęśliwy i... Uboższy o własną sakiewkę. Widać nie on jeden umiał korzystać z okazji. Gęsty, cuchnący dym zasnuł jego znikającą za rogatkami miasta sylwetkę.

* * *

Banda pod świątynią

Majestatyczna katedra Niezwyciężonego wznosiła się ponad pobłyskującą w słońcu mozaiką przypominających drewniane klocki kamieniczek. Jej wieże, możliwe do wypatrzenia z każdego niemal końca miasta, ściągały w obręb świątyni wszelakiej maści jednostki. Od biczowników i żałobników przez żebraków i prorokujących zagładę zbieraczy drobnych aż po zamożnych pielgrzymów z Veluny i mężnych paladynów z Furyondy. Tym razem kościół w swe objęcia przyjął czwórkę dziwnego autoramentu wiernych. Rozglądający się na wszystkie strony nieokrzesanym wzrokiem gnom, olbrzym o stalowych mięśniach i dwóch typków, o których wierze możnaby pisać wiersze. Wierze w pieniądz, aby być jasnym. Ten uroczy kwartet, przystrojony nieco odświętniej i z bronią nie rzucającą się w oczy, wkroczył na zakrystię wypytując kościelnych, o jakiegoś mnicha czy innego tam klechę, który mógłby im urządzić jakieś edukacyjne tournee po katakumbach. Raz chodziło o walory edukacyjne właśnie, innym razem 'Wilk' odwiedzał zmarłych członków rodziny, którzy to polegli w ostatniej krucjacie ainorskiej i tu zostali pochowani, a jeszcze potem rozchodziło się o potrzebę doświadczenia przez zatraconego w pogańskich gusłach gnoma 'prawdziwej religijności', jakiej można było dostąpić tylko obcując z dostojną ciszą grobowców. Blagi było dość, by zapewnić sobie uznanie wszystkich polityków świata. Wystarczyło też, by przekonać któregoś z kapłanów do wskazania kogoś, kto wycieczkę poprowadzi w te głębsze, bardziej zagmatwane rejony podziemnych korytarzy.
"Ojciec Aldo?" – spytał nieśmiało Woody, na palcach wkraczając do prywatnych komnat kanonika. Zamknięte na klucz odrzwia długo zręcznym palcom czwórki cwaniaków opierać się nie mogły, a włamanie było jedynym wyjściem, skoro pukanie nie dawało żadnego rezultatu.
"Tu jest!" – syknął Baldwin dopadając do owiniętego tylko ręcznikiem człowieczka. Siwowłosy, łysiejący już kapłan miał pewnie nieco po sześćdziesiątce, a niski wzrost i drobna waga mocno działały na jego niekorzyść. Gnom z łatwością powalił klechę na marmurowe płytki łazienki i rękawicami zatkał mu usta. Wilk i pozostali dwaj gracze dopilnowali, aby drzwi do prywatnych komnat księżulka pozostały zamknięte, a potem, aby sam kanonik nie wierzgał nogami i rękami, gdy będzie mu tłumaczone, co i jak ma być zrobione.
"Na święty miecz Heirnoeusa!" – głos był twardy i władczy, choć sytuacja nie przypominała raczej pola bitwy. Mimo to stojący w drzwiach do łazienki, nagi jak go bogowie stworzyli, sylwetką i muskułami bijący posągi tytanów o głowę blondyn był w bojowym nastroju. W dłoni dzierżył paladyńskie, jaśniejące srebrzyście ostrze, a na anielskiej twarzy srożył się mars.
"Roland!" – zdołał pisnąć przez rękawice Baldwina rozciągnięty na ziemi kanonik.
"Plugawe pomioty piekieł! Stawajcie do boju!" – warknął paladyn, na bosaka rzucając się w szarży na kompletnie oszołomionych włamywaczy.

* * *

Jeff

Kapelusznik nie był typem, któremu zdarzały się wpadki. Całkiem zrozumiałe, że od czasu do czasu ktoś go wytarmosił za szmaty w ulicznej szarpaninie, a raz na jakiś czas w procesie wytyczania granic miejskich wpływów pod okiem wykwitła pizda. To były sprawy naturalne i wpisane w uliczny lifestyle, który fircyk z dumą reprezentował paradując w lawendowym kapelusiku, pozłacanych binoklach i farbowanych na fiolet rękawiczkach z łosiowej skóry. Odkąd jednak wyrobił sobie na mieście markę i zyskał dość źródeł zarobku, by więcej niż raz w tygodniu zmieniać bieliznę, nic poważnego mu się nie przytrafiło. Aż do teraz. Rozeźlony, z klawiaturą biało-złotych zębów zaciśniętych do bólu, zbielałymi knykciami i wzrokiem bijącym gromy walczył z sobą. Może istotnie bydlak go zatruł, krew krążyła szybciej, w ustach zrobiło się dziwnie sucho, a pot wciskał się w każdy zakamarek ciała. To mogło być to, to mogła być owa toksyna zmieniająca w kilka godzin przedsiębiorczego biznesmena w ochłap mięsa. Albo zwykłe nerwy, zszargane niespotykanym pokazem impertynencji i głupoty ze strony owego zawadiaki.
"Dobrze, przeprowadzę cię na drugą stronę. Ale jeśli chociaż spróbujesz.."
"Dotrzymuję umów. Ty dotrzymaj swojej części, a wyjdziesz z tego cało" – wciął się Jeff, butnie spoglądając na tracącego grunt pod nogami alfonsa.
"Stul pysk i chodź. Idziemy chłopaki" – zarządził roztrzęsionym głosem dowódca szajki.

* * *

Markus

Zwykle bywało tak, że do świętoszków od Niezwyciężonego nikt się nie przypierdalał, mając na uwadze problemy, jakie mogą dla zwykłego żołdaka wyniknąć z nadmiernej dokładności. Nosiłeś na szyi złoty czy srebrny wisior, męczyłeś się w zgrzebnym habicie czy innej szmacie, pociłeś złożone do pacierza ręce – mogłeś spodziewać się, że żaden służbista nie będzie wiercił ci dziury w brzuchu. Porządek ziemski i niebieski były rozłączne i za ich utrzymanie odpowiadały inne zupełnie instancje. Środki w postaci mieczy, nadziaków i toporów były wprawdzie podobne, ale przedstawiciele jednych i drugich służb swą odmienność na każdym kierunku podkreślali. Bywały jednak chwilę, że czy to jedni, czy drudzy, dumę musieli schować w kieszeń i słuchać rozkazów z góry. Tym razem komendy były jasne. Każdy jeden zasraniec, czy to w habicie czy w książęcym wamsie, jeśli tylko przyszłaby mu ochota zmierzać za miasto miał zostać skontrolowany. Śmierć sześciu strażników miejskich nie mogła przejść bez echa i nie przeszła. Wszyscy zostali postawieni w najwyższą gotowość, czy to zwykli stójkowi, czy szpicle, rezydujący w mieście Tępiciele i agenci Inkwizycji. Atak na przedstawicieli władzy był atakiem na samą władzę, policzkiem wymierzonym bezpośrednio królestwu i panującym, opluciem praw boskich i ludzkich. O tym jednak Markus Goetz wówczas nie wiedział i bez trwogi niemal, ochoczo zmierzał ku południowej bramie miasta.

"Hola, hola braciszku" – kurdupel emanował władzą, wsparty w swym poczuciu ważności towarzystwem czterech niższych stopniem, choć wzrostem o dobrą stopę od niego wyższych, druhów od odznaki. Marne gabaryty nie przeszkodziły mu w awansie na starszego sierżanta, więc pewien był swojej wartości. Zapominając na moment o wujku na emeryturze, byłym oficerze z piersią zapadłą od orderów.
"Niech będzie pochwalony pan nasz..."
"Tak, tak" – karypel przerwał standardową formułkę sukienkowych – "Zrzuć ten kaptur, a chyżo".
"Straż miejska kontroluje teraz braci z Zakonu Świętego Miecza?" – wydukał Markus, blednąc poważnie w cieniu kaptura.
"Straż robi, co do niej zależy. Zdejmuj kapturek, ludzie czekają" – nie ustępował karzeł. Goetz był w tarapatach. Ale mogło być jeszcze gorzej. Mogło, gdyby coś go nie tknęło i nie ogolił się dokładnie korzystając z polowych warunków, jakie zagwarantował mu kumpel Jeffa. Kler Niezwyciężonego, poza mnichami stającymi do zbrojnej walki, nie miał prawa nosić żadnego zarostu. Ani bród, ani wąsów czy baków, ani nawet parodniowego meszku.
"No i trzeba było szybciej, mniej by było kłopotu" – ogłosił zadowolony z siebie strażnik, analitycznym wzrokiem prześlizgując się po każdym, najdrobniejszym choćby detalu odsłoniętej twarzy zakonnika.
"Ten?" – któryś ze zbrojnych szepnął do drugiego, podsuwając mu pod ślepia pomięty zestaw papierzysk. Obaj wnikliwie wczytywali się w to, co karty zawierały, co i rusz spoglądając na białego jak ściana mnicha.
"A dokąd to zmierzasz braciszku?" – spytał dowódca bramy.
"Do Almenbergu, przeor wzywa mnie do siebie. Studiowałem w kolegium w Pellak, a teraz w almenberskim klasztorze mam pomóc przy analizie znalezionych niedawno tekstów świętego Hieronima. Rzecz cała dotyczy..."
"Mhm, mhm. A skąd teraz ruszasz?" – strażnik nie dawał za wygraną.
"Zatrzymałem się w kościele pod wezwaniem panny-wojowniczki Mayaheine, służki naszego..."
"A cożeś taki bladziutki?" – kurdupel przerwał mu po raz kolejny.
"Poszczę od tygodnia, w zeszły dzień niebieski obchodziłem rocznicę złożenia ślubów" – wyłgał się zręcznie Markus.
"Wiesz, co braciszku..." – sierżant spojrzał na lekko, jakby na potwierdzenie, kiwających głowami kolegów z oddziału – "Pokaż mi to!"
Karypel skoczył ku struchlałemu zakonnikowi i chwycił za srebrny wisior na jego szyi, przyginając w dół mnisi kark. Oglądał amulet z każdej strony, obwąchiwał i mało brakowało, a nadgryzłby sprawdzając jakość kruszca. Naszyjnik był, oczywiście, prawdziwy. Wszak skradziony prawdziwemu mnichowi Heironeusa.
"No dobrze... Przepraszam bracie, ale mamy wyjątkową sytuację w mieście. Ktoś zamordował pięciu strażników i może teraz próbować uciec z Thornwardu. Przechodź proszę, idź w pokoju i nie miej nam tego... Tej dbałości o bezpieczeństwo za złe".
Kontrola wreszcie dobiegła końca, a na krzywe miny pozostałych strażników karzeł machnął ręką. Przechodzący przez bramę Markus narzucił pospiesznie kaptur na głowę i powoli ruszył naprzód, ociężałym, niepewnym krokiem, wyraźnie się chwiejąc i potykając. Nerwy robiły swoje.
"Faktycznie się na nim ten post odcisnął" – westchnął sierżant, wzrokiem żegnając zmierzającego do Almenbergu zakonnika. Tłum tłoczył się pod bramą, kolejni mieszczanie czekali na odprawę. Pan i władca, strażnik bramy, miał ciężki żywot.

* * *

Jeff

"Znam kanały. Pewnie, że znam" – zapewniał obdartus, cuchnący nie lepiej od wspomnianych ścieków. Razem z dwoma podobnymi mu, krostowatymi, wychudłymi żebrakami zgłosił się do roboty, jako pierwszy. Jak każdy żebrak dobrze znał miasto, a znaczyło to więcej niż tylko posiadać wiedzę o samym układzie ulic i kanałów. Znał mechanizmy rządzące Thornwardem, znał psychikę jego mieszkańców i wszelkie drzemiące w nim mroczne sekrety. I kiedy tylko otwierał śmierdzący, wypełniony opieńkami zębów otwór w pysku było to słychać. Każde wyseplenione słowo brzmiało diablo niepokojąco. Niestety, wyboru nie było. Każdy każdemu przykładał nóż do gardła. Rozbiwszy ciężką kratę pod magazynem jakiejś kompanii aptekarskiej, wędrowcy ruszyli. Hugo, Jeff, czterech byków z obstawy alfonsa i trójka żebraków. Pochodnie rzucały na ściany fantastyczne cienie, a każdy szept, spotęgowany echem, uderzał w plecy znienacka włosy stawiając dęba.

* * *

Konrad

Żył. A więc jednak! Żył, obolały, cały spuchnięty, jeden wielki, chodzący siniak. W zasadzie to nie chodzący. Nie chodził, a leżał na wypełnionych ziemniakami workach, rzucony gdzieś w kąt komórki na jednym z posterunków straży. Skrępowany więzami, pozbawiony wszelkiej broni, z torbą oręża zalegającą po drugiej stronie pomieszczenia Metzger był zdany na łaskę duetu stróżów prawa. Znany mu już brodacz i jakiś łysy jak kolano osiłek. Nie było dobrze.
"Trochę się postarałeś, ale zabrakło szczęścia. Mamy wasze rysopisy, wiemy jak wszyscy wyglądacie. Przy każdym wyjściu z miasta czeka grupa zaopatrzona w wasze portrety. Kapota" – zawyrokował brunet, a jego umięśniony podopieczny wzmocnił wagę słów potężnym kopniakiem w żebra. Konrad jakoś stracił ochotę na dyskusje.
"Wszyscy skończycie na katowskich stołach. Trochę szkoda, prawda? W tak młodym wieku dawać się rozszaprać obcęgami i przypalić rozgrzanym żelazem" – sapnął osiłek.
"Nie, żeby bycie przypalanym żelazem czy rozszarpywanym było przyjemniejsze, kiedy jest się starym. Wtedy też jest chujowo. Tyle, że mniej już zostaje do przeżycia. A tobie chłopaczku, jak myślisz, ile jeszcze zostało?" – zagadnął brodacz, sięgając po zwisający ze ściany metalowy pręt. Odpowiedzi się nie doczekał. Szczękościsk jakoś nie chciał ustąpić.
"Ja też nie wiem" – wzruszył ramionami brunet – "To zależy w większym stopniu od ciebie. Tak, tak. Nie przesłyszałeś się. Wytęż uszu, bo mam dla ciebie nie lada ofertę".
Konrad wytężył słuch. Zdobył się nawet na otwarcie ust, gotów gniewnie odburknąć prześladowcy.
"Nie szczerz ryja. Możesz się z tego wykaraskać. Wystarczy, że pomożesz nam znaleźć twoich kumpli i razem z nami postarasz się, żeby każdy dostał supełek na szyję".
"Tak... I co jeszcze niby?" – wylał z siebie Konrad.
"Nie ma haczyków, chłopcze. Jeśli będziesz kręcił, albo spróbujesz nam spierdolić dostaniesz czapę na miejscu. Jeśli zawiedziesz przy robocie i na nic nam się zda twoja pomoc to jak wyżej. Ale, jeżeli pomożesz nam i dzięki tobie znajdziemy tych padalców..." - brodacz rozpromienił się i puścił do Metzgera oko – "Wtedy to będzie zupełnie inna rozmowa".

* * *

Jeff

Cuchnące ścieki wiły się w esy-floresy, raniąc nozdrza całą gamą obrzydliwości. Wędrowcy kroczyli ostrożnie, stąpając pośród szczurzych trupów i resztek jedzenia, tu i ówdzie obserwując na boku wśród resztek, jakiś dziwnie ludzki kształt. Kanały pod centralnym dystryktem dawno się skończyły, przerodziły się z wysoko sklepionych korytarzy w wilgotne, podobne jaskiniom nory, z rzadka tylko noszące ślady ludzkiej bytności. Przejść i zakamarków mijanych po drodze nie brakowało, nie raz trzeba było, ku wściekłości wszystkich prócz żebraczego tria, zstępować w zielonkawą zawiesinę i z karkiem przygiętym do ziemi szurać plecami po sklepieniu niziutkich przejść. Pochodnie powoli się dopalały i nie wyglądało na to, aby labirynt miał się kiedykolwiek skończyć. Jeszcze nieprzyjemniej zrobiło się, gdy dwóch z przewodników, którzy na moment ledwie zniknęli grupie z oczu, wsiąkło jak kamień w wodę. Nic nie było słychać, żadnego szurania czy krzyków. Tylko kapiącą wodę, rozbryzgującą się w wyżłobionych w chodniku kałużach. W końcu, po czasie, który dało się obliczyć tylko po sile słabnących płomieni, podobne grotom katakumby zostały z tyłu. Przed, siódemką już tylko wędrowców, otworzyły się przerdzewiałe żelazne wrota do jakichś, pobudowanych z cegieł i piaskowca lochów. Tu było sucho, resztki błota pozostawały w komnacie u wejścia, rozsamarowane na całej jej długości. Kurz i pajęczyny, mniejsze i większe, czasem grube wzorem firan, zaściełały niektóre przejścia. W innych zaś były pozrywane, szło tylko zgadywać, oderwanymi od ścian kawałkami zaprawy czy może ludzką ręką.
Kiedy korytarze zwęziły się, zmusiły, by iść gęsiego, obawy obsiadły wędrowców niczym muchy padlinę. Załom korytarza odsłonił następną, skąpaną w mroku, dla odmiany znów zawilgoconą i zimną pieczarę. Nigdzie też, co mroziło krew w żyłach bardziej niż chłód bijący od podziemnego zbiornika, nie było śladu po przewodniku. Wystraszeni goryle rozbiegli się na cztery strony, hałasując i wymachując pochodniami, robiąc, co w ich mocy, by zagubiony żebrak ich usłyszał. Kiedy z czwórki oprychów do wnęki przy wyjściu z groty wróciło tylko dwóch groza splotła uścisk na szyjach podróżnych tak ciężki, że żaden niczego ponad szept nie był już w stanie z siebie wydobyć. Tym wyraźniej dało się słyszeć nadciągające od strony wody chrzęsty, niby to kłapiących szczypiec i ciężkie, jakby ktoś meble przesuwał po podłodze, szuranie z tyłu, z głębi wąskich, klaustrofobicznych korytarzy. Nie trzeba było długo czekać, by do repertuaru tych dźwięków włączyło się szaleńcze szczękanie zębów i wyraźnie już słyszalne bicie serc wędrowców.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 25-11-2010 o 19:49.
Panicz jest offline